Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w elektuaria, dryakwie, confekcye, wyciągi i różne tajemnicze elixyry.
Apteka nawet wyglądała odświeżona, pomalowana na nowo, naczyniami ozdobnemi zastawiona, tak że ku sobie nęciła.
Fontanus przywitał do kolan się mu kłaniając. Krzysztof jeżeli nie miał dobrego humoru, to go w potrzebie doskonale przybierał.
— A co? stary trucicielu rodzaju ludzkiego — powitał go — ileżeś wenenów i toxików sprzedał pod ten czas? Sądzę, że ich teraz najwięcej ludzie potrzebować będą?
— Dotąd nie mam odbytu na ten drogi towar — odparł Fontanus — ludzie radzi, by czasem zadać, ale cudzemi rękami, a takich rąk usłużnych napytać niełatwo.
— Wiesz co? — rzekł podczaszy — ja sądzę, że o te ręce łatwiej niż o samą truciznę. Mów mi prawdę, dostać jej u was?... co, gdybym ja potrzebował?
Zmięszał się Fontanus i niedowierzająco mu w oczy zajrzał.
— Probujecie mnie — rzekł.
— Nie — odpowiedział Krzysztof. — Są w życiu ludzkiem takie wypadki, gdy lepsza trucizna i śmierć niż srom. Rozumiesz mnie?
— Trafia się to — powoli wycedził niemiec — lecz zawsze to drażliwa i straszna rzecz. Wy tego nie potrzebujecie, dlaczego mnie badacie?