Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kał? Habit nosisz! Do mnie katolicki ksiądz nie pojedzie żaden.
— Pewnie, kiedy dominikanom takie wyrządzasz despekta! — zaśmiał się Zapatelli. — No! no, mnie się widzi, że Wojtaszek do ślubu nie dostoi, a trzeba będzie go wiązać, ja mu ręce tak skrępuję, że krew tryśnie.
Włocha to bawiło, że mu ślub dawać kazano.
— Taki ślub! — myślał sobie — a! czemu nie... Musi mi przecie za niego zapłacić, a jeszcze jego pieniędzy ani koloru nie znam, ni odoru!
Motrunka zapowiedziane ślubowiny wzięła na prawdę za pewne już i uchwalone... pyszniła się niemi. Ale gdy o nich mówić poczęła i nalegać na Wojtaszka, omało jej nie wybił.
Poszła na skargę do Samuela.
— Już my go uchodzimy! — rzekł jej spokojnie — tylko ty mi się gotuj, ja dzień naznaczę. Hajduków, gdy potrzeba, czterech go przyprowadzi i potrzyma, Zapatelli ręce wam zwiąże i pobłogosławi, a potem do łożnicy... i koniec.
W Wojtaszku, z którego cały dwór się wyśmiewał, mówiąc o tem weselu i prześladując go Motrunką, krew się gotowała ze złości.
Sprobował raz jeszcze prosić Zborowskiego.
— Dajcie mi pokój z Motruną, ja was proszę i mówię wam, dajcie mi z nią pokój. Jam czegoś lepszego wart...
— Chyba szubienicy! — zakrzyknął Samuel. —