Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/009

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



I.


Na łąkach nadwiślnych, ranną godziną dnia wiosennego tego roku, widać było kilkudziesięciu jezdnych rozsypanych a raczej rozstawionych po różnych miejscach, jakby się łowy jakieś przygotowywały.
Łacno było poznać w nich możnych panów i z postawy a twarzy i po rynsztunku wytwornym, który pomimo piękności swej nie bił w oczy. Konie też, na których panowie i słudzy siedzieli, odznaczały się równie maścią jak budową; a psy, które się przy myśliwych kręciły, sokoły i białozory, które trzymali na rękach, także pięknością i doborem, a starannem utrzymaniem uderzały. To też ludek przechodzący opodal stawał ciekawy i długo się przypatrywał temu orszakowi, w którym łatwo się najdostojniejszego z panów, bo króla J. Mci domyślał.