Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

On też to był w istocie, który z nowemi ptaki świeżo unoszonemi i nadesłanemi próbował, azali się nie uda nacieszyć ich igrzyski.
Dzień był jak rzadko u nas się trafia na wiosnę, bo gdy zima chybi, a to się zdarza często, wiosna też kwasi się długo nim zwycięży — tym zaś razem przyszła jakaś wesoła i piękna, tak że choć po kilka dni cieszyć się sobą dawała.
Słoneczko weszło jasne i grzało już nawet przypiekając, rośliny się po deszczach, które przeszły, pod ożywczem ciepłem tem rozwijały z pośpiechem zdumiewającym. Co wczoraj jeszcze stało w pączkach, dziś młode, zielone, jaskrawe listki wystawiało ku słońcu, żółte łotocie pootwierały się gromadnie i jak złote opony na łąkach leżały.
Wierzby już się całe poubierały w nowe sukienki, niektóre brzózki na pół pączki zrzuciły, trawy zieleniały barwą świeżości, wiosny i nadziei; w powietrzu tysiące zbudzonych stworzeń wiło się i latało jak upojonych powietrzem wonnem i czarem tej pory, zwiastunki żywota.
Gdzieś z za łóz daleko odzywała się fujarka pastuszka i bydełko ryczało podnosząc głowy a smakując młodą paszę.
Całość tego obrazu, z niebem, po którem przepływały białe bawełniane chmurki, z wezbranemi jeszcze wodami rzeki, w których się blask dnia