Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odbijał, była jakby harmonijną pieśnią na cześć tego, co jest wiekuistem życiem.
Nawet smutnym i biednym ludziom, dla których wiosna nie przynosiła nic oprócz wspomnień głodnej zimy, weselej było na świecie szczęściem cudzem. Człowiek gdy się czasem zapomni, samolubem być przestaje.
Na ślicznym koniu wschodnim, którego grzywa spływała jedwabną falą po karku, żującym niecierpliwie misterne wędzidło, stał mężczyzna lat średnich i zdala ztąd patrzał oczyma dziwnie smętnemi na zamek krakowski.
Wśród tutejszej ludności uderzała jego wschodnia jakaś, cudzoziemska fizyognomia, oliwkowa nieco cera, włos czarny, oczy ciemne ogniste i wyraz twarzy poważny, rycerski, zadumany. Nie był właściwie pięknym, wiek już mu zdjął z lica urok młodości, a piętna życia i pracy położył na niej, ale z rysów tych mówiła dusza, pełna jeszcze niezużytej siły, choć może dla szczęścia rozczarowana.
Stworzony do rozkazywania, żołnierz, zdawał się w tej chwili dumać, co mu rycerstwo jego, trud i walki przynieść miały? — bo szczęścia się nie spodziewał.
W tem wejrzeniu nie było płaczliwych wyrzutów losom, ale pytanie przeznaczenia — ku czemu ono wiodło, jaki cel miało?
Ubrany w ciemną suknię, obszywaną sznura-