Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi, na pętlice spiętą, przepasany pasem skórzanym, nabijanym srebrem, stał tak jedną ręką w bok się ująwszy, patrzał, a obok niego także na koniu stojący, młodszy, jeszcze ciemniejszej płci mężczyzna patrzał nań, szanując milczenie, nie śmiejąc go przerywać.
Tym mężczyzną był Stefan Batory, a towarzyszem węgier Cobar, którego z sobą do usług swoich przywiózł, szlachcic siedmiogrodzki, wielki pana swojego wielbiciel, a gorliwy sługa, dzielny żołnierz i dowódzca.
Z węgrami swoimi, gdy czasem tęskno mu na duszy było, król ten, który dostojność swą umiał nosić wysoko, do dawnej wracał poufałości. Serce mu się otwierało.
I tego dnia był w usposobieniu posępnem, może właśnie dla wesołości wiosennej, która go otaczała. Są tajemnicze ruchy ludzkiego ducha, niekiedy wesele rozbudza smutek, i przeciwnie. Rozpacz straszliwie być może wesołą.
Dokoła widać było z sokoły, białozorami, małemi kobuzami, krzeczotami, znaczną część dworu łowieckiego króla, i niektóre z jego legawych ulubionych i chartów. Stali na koniach porządek utrzymujący sokolnicy starsi, dwu niemców, polak Łukasz Biedrzycki, zdala poważny pan łowczy Jan Krzyżtoporski i wielu innych.
Łowy rozpoczęte bardzo rano, nie zbyt się powodziły, ale król przed chwilą śmiał się z tego