Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Krzychnik się skrzywił.
— O! mnie on tak nie kupi! — zawołał.
— Ale on cię nawet targować nie myśli, a jak sądzę i widzieć nie chce.
Podczaszy wąsa pokręcił.
— Tak? — rzekł — dobrze o tem wiedzieć. Clara pacta! ja to lubię...
Andrzej padł na siedzenie. Gniewu w sobie stłumić jeszcze nie mógł.
— Cóż myślisz? łagodził? przejednywał? — zawołał — nie, groził i przestrzegał. Oznajmił mi, że o wszystkiem wie, a nic nie przebaczy.
— Tak więc stoimy z łaski Jana i kanclerza — przerwał Krzysztof — tak stoimy, należy o sobie myśleć a na J. Kr. Mość nie rachować. Mali ludzie, jakiemi nas chcą uczynić, często wielkim dojeść mogą. Zobaczymy, co z tego urośnie.
Oba tak wykrzyknikami podsycali w sobie gniewy, ale Krzysztof był przekonanym, z tego co od brata słyszał, że Andrzej był winien wszystkiemu, nie umiał się postawić, niezręcznie odpowiadał, spłaszczył nadto. Podczaszy był tej myśli, że gdyby on z królem się widział, inaczejby poprowadził i do czego innego doszedł traktując.
Wojna i spiski, choć były oddawna jego żywiołem, już mu się naprzykrzyły, wolałby był jakiś modus vivendi znaleźć i łatwiejsze życie. Nie miał Samuelowego zamiłowania w awanturach i wybrykach.