Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się tą żółcią, aby później ją wylać. Na nieszczęście swe, to na co patrzał, znajdował tak pomyślnem dla Batorego i Zamojskiego, iż przy najgorętszej chęci znalezienia czegoś na pociechę swoją, nic wyszukać nie mógł.
Wieczorem późno dni poprzedzających ślubowiny schodzili się wszyscy na Franciszkańskiej ulicy, gdzie Jan opowiadał, co w bliższem hetmana kółku widział i słyszał, Andrzej co między swymi pokrewnymi żony pochwytał, a Krzysztof to, co między gawiedzią nieprzyjaźną królowi i hetmanowi krążyło.
W istocie gawiedzią się to nazwać godziło, bo w miarę, jak szczęście Batoremu i Zamojskiemu służyło, nieprzyjaciele ich z wyższych warstw znikali i nieprzyjaźń na dno społeczne schodziła.
Krążyły i przekąsy i plotki i małe paskwilusy, bo na tych nigdy i nigdzie nie zbywa, ale to było tak liche, tak niepozorne, a po bakalarsku sklecone, że tylko gawiedzi, co smaku w gębie nie miała, podobać się mogło.
Drobna szlachta, która rada była popisać się ze znaczeniem swych głosów, zawsze na despotyzm i gwałcenie swobód narzekała, ale zwycięztwa na granicy, pokój od nieprzyjaciela, przeciwko niej mówiły.
Zamojski zresztą dla rozbrojenia niechętnych właśnie pod tę porę czynił co mógł, a powodziło