Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nocować tu nie myślę — rzekł — bądź spokojnym, koń na mnie czeka, jadę, tylkom ciebie widzieć chciał i spytać. A co?
— Ja zaś ciebie i pytać nie potrzebuję — rękę wyciągając zawołał Krzychnik — my z tobą we dwu, jedna dusza, jedna ręka. Podołamy i bez pomocy. Na Andrzeja rachować nie można, do gotowego przyjdzie, ale gotować nie będzie. Jan zaś ich człowiek jest, nie nasz.
Poprzysiężmyż my sobie, na śmierć i życie, że im zgubę a pomstę rodowi naszemu zgotujemy.
Samuel podniósł rękę do góry.
— Przysięgam! — zawołał — przysięgam. Nie cofnę się.
— Ani ja, przysięgam! — krzyknął Krzychnik.
Wstał zaraz Samuel.
— Do Piekar muszę jeszcze tej nocy — rzekł i w czoło go pocałował. — Z Piekar kędy się obrócę, do Złoczowa, do Kamienia, do Lwowa, nie wiem, ale dam znać. Śledź ich kroki... ja kanclerzowi sprawię przenosiny!
Rozśmiał się dziko.
— Zdrów mi bywaj!
Pocałowali się raz jeszcze, Krzychnik odprowadził go do progu, dalej nie śmiejąc. Samko wybiegł, na siodło skoczył, za Wojtaszkiem się obejrzał, cmoknął na konia i ruszyli. Noc była rajska — do Piekar.