Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Posadził tedy na ławie obok siebie Wojtaszka, parę pieśni mu jeszcze dał odśpiewać, raczył go ciągle węgierskiem winem, i w końcu zupełnie podchmielił.
Lutnista się całkiem otworzył przed nim.
— Ja o wszystkiem wiem — rzekł — na wszystko patrzyłem, słuchałem... nie miał dla mnie tajemnic p. Samuel, mogę wskazać, co oni z bratem Krzychnikiem knują... ale głowę mi za to wezmą, gdy mieć obrońcy nie będę!
— Jakto! nie będziesz miał obrońcy? — krzyknął Cobar — ale ja ci słowo daję, król weźmie na dwór, da ci miejsce u siebie, między swymi cytrzystami. Ja w tem! Włos ci z głowy nie spadnie, tylko trzeba, żebyś otwartym był, powiedział wszystko, wskazał, aby można winowajców ścigać, a króla od ich zbrodniczych zamachów uchronić.
Wojtaszek już dobrze podpiły, uderzył się w piersi.
— Jak Bóg miły! Powiem wszystko, odkryję! — zawołał — byleście się mną zaopiekowali. Dosyć już gorzkiego ich chleba jadłem.
Miał w istocie ochotę wielką wynurzać się i opowiadać zaraz, ale językiem już nie władał, bełkotał, i nietylko śpiewać, ale mówić nie mógł. Po pijanemu zeznanie na nicby się było nie przydało, Cobar to zaraz rozważył.
Wprawdzie jechać miał nazajutrz w dalszą