Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wił się tak, aby sokół mógł natychmiast ujrzeć nieprzyjaciela, odsłonił mu skórzany kapturek. Kosacz strzepnął głową dumną i skrzydłami, czując że go wyzywają, podniósł krwawe oczy i gdy Szmalder nogi mu z pęt rozwiązywał, już się do lotu zrywać zaczął. Przeciwnik jego wciąż jeszcze stanowiska nie opuszczał.
Wtem stary kosacz rozstawiwszy skrzydła szeroko, szybkim odrazu lotem naprost się puścił na nieprzyjaciela, który go jeszcze widzieć się nie zdawał.
Sokół był niedaleko od niego, gdy widząc, że nań zmierza, jastrząb zwinął się i nieco ku górze wzbiwszy, zdawał chcieć rozeznać, czy wyzywający wart był, aby przyjąć zaczepkę.
Tymczasem wprawny i doświadczony kosacz, zbliżywszy się ku jastrzębiowi, toczyć zaczął dokoła, wybierając stronę, od której się ma rzucić na niego.
Tu już wyraźniej zaznaczyło się obu ich w przyszłej walce stanowisko. Dziki jastrząb nie wyzywał do niej, ale i uchodzić nie myślał, kosacz zaś z zajadłością znużonego długim spoczynkiem zapaśnika, coraz szybcej otaczał go, kołując, i jakby zabawiając się obrotami, do których go zmuszał.
Krótki ten przeciąg czasu starczył, aby w obu krew zagrała, pierze się najeżyło i ochota do boju urosła. Jastrząb snać nie spodział się, aby