Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kto nań mógł ważyć, ale walkę, do której był wyzwany, przyjmował.
Kosacz zdawał zabawiać niespodzianką, jaką mu sprawił, i coraz ciaśniejszym kręgiem opasując go, ociągał się z rzuceniem na nieprzyjaciela.
Widzowie patrzyli z zajęciem wielkiem, król się uśmiechał nawet, a sokolnicy drżeli, tak ich przyszłe starcie to gorąco obchodziło. Wszyscy w niem byli z sokolnictwem całem interesowani. O cześć i sławę chodziło.
Kosacz nakoniec, gdy się nieprzyjaciel najmniej spodziewał może, na kark mu się rzucił i szpony w pierzu jego zatopił. Ale trwało to zaledwie krótką chwilę, dziki mu się wyśliznął i dziób z dzióbem stanęli, skrzydły ogromnie robiąc, naprzeciw siebie.
Pióra się już sypały...
Po kilkakroć dziki jastrząb wymknął się z pod dzióba i sam sprobował paść na kosacza, zawsze go stary sokół skarcił, zręcznie mu się wyślizgując i korzystając z obrotu, aby go ranić.
Widocznem było, że mimo męztwa mniejszego wzrostem dzikiego ptaka, ulegnąć on musi, acz kosaczowi niełatwo przychodziło zwycięztwo.
Zmusił go spuścić się ku ziemi, ale dziki natychmiast porwał się znowu do góry i ponowiło się to kilkakroć. Jastrząb już znużony zdawał się chcieć ponad łąką uchodzić ku rzece, gdy sokół jeszcze raz całą siłą na niego uderzył i oba ra-