Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zem znikli w trawach, ponad któremi tylko ich skrzydła szamocące się widać było, a wkrótce potem podniosła się głowa i zakrwawiony dziób kosacza, który darł pierze z żywego jeszcze, ale już bezsilnego przeciwnika. Chciał dobiedz na miejsce Szmalder, aby zapobiedz niepotrzebnemu męczeniu się drogiego sokoła, ale koń jego ugrzązł w moczarach i on sam wyskoczywszy z siodła, pieszo się berło unosząc nad głową, musiał puścić dla odzyskania zwycięzcy.
W ciągu tej walki, oczy wszystkich tak były wlepione stale w bojujących z sobą wrogów, iż nikt na chwilę oderwać ich nie mógł od nich. Sokolnicy uśmiechali się z radości, król na siodle oparty, cieszył się widocznie tryumfem swojego wychowańca. Cobar też więcej może dla pana, niż dla siebie, zabawiał się tem, iż panu rozrywkę sprawić się udało.
Z kosaczem na ręku, któremu zaraz kawał krwawego mięsa poddał jego opiekun, niemile grzęznąc w błocie powracał do swoich. Król skinął, aby mu kosacza przyniósł, który po opatrzeniu okazał się też rannym i pierza dosyć utracił, ale butno wyglądał, i czerwonemi oczyma wodził dokoła, jakby nowego wroga szukał.
Gdy się to działo na łące, nie postrzegł ani król, ani ci co z nim byli, iż kanclerz się konno zbliżył ku miejscu temu i gdy Stefan sokołem się zabawiał, stanął za nim czekając, aż swych łow-