Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzyli w to, że jakiegoś inkluza miał, który życia jego strzegł, bo powinien je był stokroć stracić, codzień się narażając Samuelowi.
W Białym Kamieniu rozpoczęło się życie zwykłe tym trybem, który się nie dawał określić, bo codzień się odmieniał. Jednego dnia łowy, drugiego śpiewy, to biesiadowanie, to pisanie listów, to zamykanie się z Motrunką, to słuchanie córki i służba u niej zajmowały p. Samuela.
Były też godziny Zapatellego, dopóki jąkajło i włoszczyzna się nie sprzykrzyły, czasem opanowywał go Boksicki, niekiedy po całych dniach strzelał i wróblom urywał głowy kulami lub strzałami, to znowu spędzano ludzi i urządzano wielkie łowy z sieciami, które się tem kończyły, że napędzonego zwierza nożami i oszczepami dobijano.
Wszystko to nie starczyło niespokojnemu temu umysłowi, który czasem szukał roztargnienia w żalach po żonie i osamotnieniu żałobnem.
W takiem właśnie usposobieniu, drugi już dzień Samko leżał na skórach, które jego łoże stanowiły, zamknięty pod strażą Boksickiego, któremu nikogo, nawet córki do siebie nie kazał dopuszczać, gdy wystrojony jak gach, z utrefionemi włosami do progu się wolnym krokiem przysunął Wojtaszek.
— Słuchaj ty — zwrócił się do leżącego tuż na ziemi we drzwiach Boksickiego — puszczaj mnie do niego.