Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Samuel się pokłonił.
— A ta mi cześć za wszystko płaci — zawołał. — Wy oba do kancelaryi jesteście, a ja do topora, wy majstry, a ja czeladnik! Tylko to trzeba też wiedzieć, że gdyby sami majstrowie byli jak wy, nigdyby do żadnej roboty nie przyszło.
Marszałek z podczaszym spojrzeli na się i nie chcąc drażnić coraz goręcej występującego Samuela, zamilkli.
— Panowie majstrowie, słucham dalej rozkazów — dodał Samuś.
Krzysztof w stół patrzył chwilę i palcami po nim grał, bo w nim się krew ruszyła. Andrzej w strop oczy wlepił.
— Więc pewno wiecie, że kanclerz jedzie do Krakowa temi czasy, i jakim szlakiem? — spytał podczaszy.
— Tak jest — odparł Samuel — a nietylko to wiem, ale prohabiliter datum, kiedy wyruszy i kogo z sobą będzie mieć.
Gościniec to zwykły, wiadomy, więc i popasy i noclegi zawsze też same, bo on z drogi nie zbacza nigdy.
Ja zaś tak się gotuję, abym krok w krok za nim szedł, z boku o milę, o pół mili, a dobiorę sobie takie miejsce do najścia go, gdzie mi najwygodniej będzie. Może nawet się uda człowieka dostać, co pocichu wrota otworzy, aby dwór