Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obstawić, nim się zbudzi, albo go i w łożu wziąć...
— Byleby się udało — szepnął Andrzej. — Wy sobie go wyobrażacie nieopatrznym i bezpiecznym, a ja myślę inaczej. Wie on, co się wkoło niego dzieje i ma się na ostrożności. Jeżeli nie on, to Mroczek patrzy daleko, a ma oczy ostrowidza.
Śmiał się Samuel.
— Dali-Bóg nie będą one lepsze od moich — rzekł — bo oni o mnie tak jak nic nie wiedzą, chyba że się po kraju włóczę. Ale to trwa tyle czasu, iż oni się ze mną obyli i na mnie nie zważają. Powiadają sobie: jedzie Samuś pić i z dobrymi towarzyszami hulać... niech tam sobie.
Pójdę więc w ślad za nim i mam nadzieję go przydybać nim się do Krakowa dostanie.
— Ludzi dużo masz? — zapytał Krzychnik.
— Nie pytaj wielu, ale jakich — rzekł Samuel — łeb w łeb taki lud, że nie zawahają się przeciw dziesięciu stanąć jednemu. Miałem ich na Niżu. Turków była ćma, nas garść, a trzeba patrzeć było jak się bili. Zamojski nie prowadzi i trzydziestu z sobą, licząc z woźnicami, czeladzią i pachołkami, a ja mieć będę samych dobornych moich więcej trzydziestu, krom tych, co w odwodzie, to także nie obłamki, a i ja za kilku stanę.
Byleśmy go w ciepłem gnieździe przydybali, nie wyjdzie z niego cały. Wszystka sprawa