Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w tem, gdzie i jak. Będę prowadził go mając na oku póty, dopóki nie nadarzy się takie miejsce.
— A jak się nie nadarzy? — zapytał Andrzej kwaśno.
— To nie może być — zawołał Samuel — ja te wszystkie dwory znam, w najgorszym razie, gdy już się pod Kraków będzie podsuwał (ale ja mu tak daleko iść nie dam), wezmę go gdziekolwiekbądź.
— A dalej co? — spytał Andrzej — bo nam tu wszystko obrachować trzeba. Nie idzie o ciebie jednego, Samku, a o nas wszystkich. Wiedzą ludzie, że my razem się trzymamy. Więc gdy się uda, to co?
Samuel trochę się zamyślił.
— Na razie — rzekł — trzeba będzie ujść nieco, ale byle Zamojskiego nie stało, cała szlachta się na naszą i cesarską stronę obróci.
— A jakby się nie udało? — zapytał Andrzej.
Samuel porwał się zniecierpliwiony do najwyższego stopnia.
— Jakże może się nie udać? — zawołał — siły obrachowane, ja idę na pewno. Udać się musi.
— Trochę cierpliwości — wtrącił marszałek. — Może się i tak złożyć, że ty nie będziesz mógł wcale nic począć? Co wówczas?