Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzie, ale się teraz obawiał, aby ją głową nie przyszło opłacać. Położył palec na ustach, a potem rękę podał Worczeńce.
— Cyt, bo ściany uszy mają — rzekł. — Z czemeście przyjechali?
— Pytajcie po co? — odparł rusin. — Nie przywiozłem ja nic, ale dostać języka pragnę. Co tu o pokoju trzymają?
— Gotują się do wojny! — zawołał podczaszy. — Działa leją, ludzi zbroją, król sam puszkarzy pilnuje. Nie wiem czy się spodziewają sojusz zawrzeć, ale to pewna, że wojna ich nie weźmie śpiących.
Worczeńce twarz się wydłużyła i pobladła.
— A toć przecie w. kniaź do Rzymu posłał, i z księżmi papiezkimi radził i radzi... Czegoż oni chcą? Czy i to ich nie uśpiło?
— Nie wiem czy wierzą, ażeby z mąki tej chleb był — zawołał podczaszy — bo co ja, wcale się nie spodziewam, aby w. kniaź się papieżowi miał pokłonić. Posłał od siebie i przyjmie posła, a co mu szkodzi się rozprawiać o kalendarzu i Credo... ale z tego nie będzie nic.
Worczeńko nie śmiejąc mówić, dał znak potakujący.
— Nu! — zawołał — nam się zdało, że oni się na to wezmą, czego się im bardzo chce i że uwierzą, iż w. kniaź też tego pragnie; a jemu papież nie w głowie... tylko czasby chciał zy-