Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo rychło, najdalej w maju — odezwał się po namyśle krótkim Samuel — tak mi się zda. Wyjazd do Krakowa postanowiony, a ja już na niego po drodze czekać będę.
— Jedną on ma drogę? — badał Andrzej.
— Jedną — potwierdził Samuel. — Gdyby ją odmienił, zawczasu mi dadzą znać, bo tam mam przy nim kogoś...
Andrzej posłyszawszy to zadumał się.
— A on nie ma kogo swojego przy was? — zapytał.
— Nie może być, moich ludzi znam wszystkich na wylot, nowego żadnego nie przyjmuję, nie boję się — zawołał Samuel.
— No i Wojtaszkaś się nie bał? — rzekł Krzychnik.
— Nieprawda, nieprawda! — niecierpliwie począł miotając się Samuel — obawiałem się go zawsze i śmierć jego była u mnie postanowiona, ale ten człowiek to czarnoksiężnik był i djabelskie kunszty znał. Mnie przy nim serce miękło, ludzi najnieprzyjaźniejszych sobie opanowywał, kobiety szalały za nim. Na taką siłę mojej za mało. Szatan był wcielony.
Siedzieli czas jakiś milczący, aż Krzychnik począł badać, już nie po raz pierwszy, o listy swoje, o ile je sobie przypominał, które mianowicie zabrane zostały i znajdowały się w ręku króla; na co niechętnie i krótko odpowiadał Sa-