Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rał, posyłał z listami do Kozaków Krzysztof, nie zyskał też nic, oprócz pięknego pokłonu. Obrócili się do cesarza, ten im już jurgielty poodejmował, bo widzi, że są do niczego. Moskiewski też się odwraca od nich. Co oni warci? Gęby szerokie, a ręce bezsilne.
Gdy to mówił, po Samuelu przebiegały rumieńce i bladość naprzemiany. Zerwał się z siedzenia.
— To znaczy — zawołał gwałtownie — iż na mnie spada wszystka wina, bo ja waszą jestem dłonią i ręką. Ale, gdybyście wy mnie nie wstrzymywali, jabym dawno porachunek skończył i z wilkiem i z Zamojskim. Wy wszystko ważycie i mierzycie na łuty i na skrupuły, a ja nie rachuję nieprzyjaciela, tylko moje męztwo. Tego mi dotąd nie brakło. Mówicie teraz, że trzeba kończyć. Dobrze, więc czy dogodnie będzie z tem, czy nie, ja koniec zrobię. Padnie hetman albo ja.
Tu głową potrząsnął.
— Ale chyba ja nie — dodał — on się ubezpieczył; wpadnie mi w matnię nie opatrzywszy się.
— Kiedyż się to ma stać? — zapytał Andrzej — bo nam wiedzieć trzeba, gdzie być i jak się na wszelki wypadek gotować.
— Chcecie, żebym wam dzień, a może godzinę i minutę wyznaczył — wykrzyknął Samuel — samiż zważcie? To odemnie nie zależy.
— Mniej więcej — szepnął Krzysztof.