Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szego i przebieglejszego niż Andrzej, niecierpliwie się zżymnął.
— Dajże mi wyłuszczyć rzecz, jak ona dziś stoi — zawołał. — Niedosyć, że nam dojadł ten groźny stan, dokuczył on już wszystkim niemal, ale milczą, bo się boją, a nie poczną nic, bo im też strach. My się musimy za wszystkich stawić i święcić.
Samuel potwierdził, ale tylko milczącem uderzeniem pięścią o stół, aż szyby w ołów oprawne okien zadrżały.
— Chcieliśmy to rychlej i bezpieczniej skończyć — mówił dalej Krzysztof — dając królowi lekarstwo... bo nieboraczysko chory, ale zawczasu się to przez Samuelową nieopatrzność wydało; teraz w podróży, krom gotowanych jajec, nic w gębę nie bierze.
— Co ty na mnie winę składasz — krzyknął Samuel — a z czyjegoż to listu wyszło? nie z mojego!
— A pocóżeś ty listy chował tak, że ten łotr twój faworyt i wiedział o nich, czytał i skraść mógł. Toć nie moja wina.
Samuel klnął tylko djabłami i zamilkł.
— Teraz tam kuchni, wody, ja myślę, że powietrza pilnują około króla — dodał Krzychnik — że darmo nawet myśleć o czemś. Gdy król w Grodnie, to tam Buccella i kuchmistrz stoją