Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Krzychnik, o którym tymczasowo mowy nie było, wnosił tylko z tego, że naprzód chciano łatwiejszego z bratem dokonać, a z pomocą jego do p. podczaszego „rady cesarskiej“ przystąpić.
— Głupimbyś był — rzekł porywczo — gdybyś stanąwszy przed królem sprzedał nas za miskę soczewicy. Oczywista rzecz, że król i Zamojski są zmuszeni raz nas zagodzić, bo się równie jak nas i Samuela obawiają; zdamy się im, na szyderstwo zasłużymy...
Pan Andrzej nie mówił nic, ale myślał tak samo. Chciał wyciągnąć jak najwięcej.
Kasztelan gnieźnieński, lepiej znający położenie, mówił zimno:
— Nie żądajcie nadto, bo nie dostaniecie nic. Pocznijcie od małego, zasłużycie się potem, zyszczecie więcej. Trzeba naprzód za grzechy nasze odpokutować.
Szydził z tego Krzychnik.
— Gdybyśmy was słuchali — rzekł — niedalekobyśmy zaszli. Zostawcie to nam.
O naznaczonej godzinie marszałek na zamek jechał. Przyjął go kanclerz, w którego przedpokoju i kupców i roztrucharzy i cudzoziemców i petentów różnych co niemiara czekało. Czas tu był drogi.
Zobaczywszy marszałka podszedł ku niemu Zamojski uprzejmie go witając.
— Wyrobiłem wam posłuchanie u króla J. Mci —