Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i szepnął aby pilnowano Motrunki, która w swojej izbie leżąc na ziemi, z płaczu się zachodziła.
Samuel do córki szedł, którą zastał poruszoną i gniewnie się przechadzającą po swojem mieszkaniu.
Zobaczywszy ojca, Anusia brwi namarszczyła i obróciła się ku niemu.
— Uszedł! — rzekł Samuel.
— A tyś gonić kazał — odparła. — Jabym go ztąd wysmagać i wyświecić kazała... Tyś słaby dla tego łotra jednego, który nad tobą więcej mocy ma niż ty nad nim. Siedziałby on u mnie w zawarciu o chlebie i wodzie, ażeby się ukorzył, a to mu rogi urosły, że ani ciebie, ani mnie i nikogo tu nie szanuje...
Zborowski stał milczący.
— Potrzebny mi jest! — rzekł krótko. — Ty tego rozumieć nie możesz... a więc milcz i nie jątrz mnie.
Nadto rzeczy wie... a nas nienawidzi...
Anusia biegała po izbie.
— Innym, straszniejszym dawałeś rady, jego tylko oszczędzasz — krzyknęła. — Uzuchwalił się tak, że do mnie śmie się przybliżać! Rozumiesz ty to! ten podrzutek z kupy śmiecia do mnie, do twojej córki, do córki Spytkównej Jordanównej?...
— Czekaj mało — odparł chmurno Samuel — i na niego przyjdzie pora stanąć do porachunku... ja mu wszystko zaliczę...