Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coraz większy. Obracać się też łatwiej było, bo wśród tłumu niknął pojedyńczy człowiek i uwagi na siebie nie zwracał.
Uspokoił się nawet podczaszy co do Worczeńki, iż go tu nikt nie dojrzy i nie posądzi o to z czem przyjechał.
Wtem, jednego wieczora wpadł pan Andrzej poruszony mocno, tak że o zwykłym pomiarkowaniu i udanym spokoju zapomniał.
— Skaranie Boże! — zawołał do podczaszego. — Wyście z Samuelem popędliwością waszą naciągnęli na nas wszystkich podejrzenie, tak że teraz i niesłusznie już nam na barki kładą, co nie wiedzą, gdzie pomieścić.
— Cóż wam, panie marszałku — odparł zimno Krzychnik — co? jam znowu winien!
— Nie wiem już kto, ale mnie na zamku młody Stadnicki przestrzegł, iż na nasz dom kanclerz ma oko, bo do niego szpiegi moskiewskie chodzą!
Załamał ręce marszałek — a Krzysztof zbladł i usta wykrzywił.
— Zkądże to mają? — wybąknął.
— Albo ja wiem — począł pan Andrzej — dosyć, że mnie przestrzeżono. Wy lepiej wiecie, czy mają do posądzenia fundament.
Wyparł się podczaszy.
— O Bożym świecie nie wiem! Gdy nie mogą mnie cesarzem, to w. kniaziem obarczają, dosyć,