Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lutnista śpiewał, a choć się pieśń krótka o trzech strofach skończyła, powtórzył ją jeszcze. Tymczasem dokoła co stało, patrzało na tego cudotwórcę.
Zborowski nic nie mówiąc, wysunął rękę do kubka nalanego, który stał przed nim, i choć drżała a napój się rozlewał, podał go Wojtaszkowi. Wymógł na sobie lutnista, że się nizko pokłonił. Zrozumieli wszyscy, że to było przebaczenie i zgoda, a Boksicki i inni pomyśleli, że jednak niepospolitej potrzeba było odwagi, aby w ten sposób sobie wyjednać u zagniewanego przejednanie.
Gdy nareście pieśń ta przebrzmiała, Wojtaszek nie chcąc dopuścić rozbudzenia zupełnego, zaczął drugą wesołą, miał bowiem zwyczaj tak je przeplatać. Twarze smutne się wyjaśniły i w upojonej gromadzie tu i owdzie do chóru głosy się nastrajały.
Zborowski tymczasem dał znak, aby Wojtaszkowi jeść i pić zastawiono. Nie spytał się go nawet, co przez ten czas robił, gdzie był. Pogroził mu tylko i zamruczał.
— Nie próbuj ty mnie. Prawda, uchodziło ci bezkarnie, ale u mnie jeden raz dosyć, więcej już nie będzie komu się ze mnie naśmiewać.
Nikt pewnie takiego się końca nie spodziewał, a ci co mieli się już rzucić na Wojtaszka, oto-