Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

muel, było prawie zupełnie ciemno, pomimo wiosennego dnia jasnego. Okiennice stały pozamykane. Na podłodze nasłane siano, pokryte niedźwiedziemi skórami, służyło za łoże. Na niem w koszuli jednej, z obnażoną piersią, włosem okrytą, z rękami pod głowę podłożonemi spoczywał Samuel.
Powolnym krokiem, listy już pootwierane trzymając w ręku, zbliżył się ku niemu Wojtaszek.
Bystre oko leżącego dostrzegło, że naruszone były pieczęcie.
— Jakeś ty śmiał listy moje czytać? — zawołał zrywając się Samko.
— A dlaczegom nie miał ich otworzyć, kiedy prędzej czy później przecieżby się one przedemną nie ukryły!
Wojtaszek odpowiadał wcale nie zatrwożony, a wzrok, jakim pana mierzył, takie wyrażał lekceważenie, jakby on tu był panem, nie sługą. Samuel zgrzytnął zębami, ale nie odpowiedział nic. Podniósł się powoli wskazując, aby mu okiennice otworzono. Wojtaszek, który najmniejszej posługi sam nigdy nie spełnił, obrócił się ku progowi i zawołał Boksickiego.
— Otwórz okiennice.
Tymczasem w Zborowskim już niecierpliwość górę wzięła, i nie czekając aż sam listy przeczyta, zawołał:
— Co on tam pisze?