Babunia (Němcová, 1927)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOŽENA NĚMCOVÁ
BABUNIA
Z czeskiego tłumaczył
P. HULKA-LASKOWSKI
1927
NAKŁADEM KSIĘGARNI LUDWIKA FISZERA
ŁÓDŹ — KATOWICE
DRUKARNIA A. DITTMANN, T. Z O. P., BYDGOSZCZ



Dawno, dawno już temu, kiedy po raz ostatni patrzyłam na tę miłą, dobrotliwą twarz, kiedy ucałowałam blade lica, pełne zmarszczek, i spoglądałam w modre oko, w którem przejawiało się tyle dobroci i miłości; dawno temu, kiedy po raz ostatni błogosławiły mnie stare jej ręce! — Niema już dobrej staruszki! Dawno już odpoczywa w chłodnej ziemi!
Ale dla mnie nie umarła! — Obraz jej odbity w duszy mojej w całej swej wyrazistości, pozostanie w niej, póki życia starczy. — Gdybym była mistrzynią pendzla, uczciłabym pamięć twoją, droga babuniu, inaczej; bo nie wiem, nie wiem, jak się komu spodoba, ten szkic piórem zrobiony!

Lecz ty zawsze mawiałaś: — Jeszcze się taki nie narodził, coby wszystkim dogodził. — Dość mi będzie na tem, jeśli znajdę choć kilku czytelników, którzy czytaliby o tobie z takiem uczuciem, z jakiem ja o tobie piszę.


I.

Babunia miała syna i dwie córki. Najstarsza przez wiele lat mieszkała w Wiedniu u krewnych, z których domu wyszła za mąż. Druga córka poszła potem na jej miejsce. Syn, rzemieślnik, też był już samodzielny i przez ożenek połączył się z rodziną, mającą domek w mieście. Babunia mieszkała w górskiej wiosce na granicy śląskiej, żyła spokojnie w małej chałupce ze starą Bietką, która była jej rówieśnicą i służyła jeszcze u rodziców babuni.
W chałupce swojej nie była osamotniona; wszyscy mieszkańcy wioski byli jej braćmi i siostrami, ona zaś była im matką, doradczynią, bez niej nie obeszły się ani chrzciny, ani wesele, ani pogrzeb.
Naraz dostała babunia list z Wiednia od najstarszej córki, która matce donosiła, że jej mąż dostał miejsce u pewnej księżnej, mającej wielką posiadłość, a mianowicie dobra Nachod w Czechach, oddalone zaledwie o kilka godzin drogi od górskiej wioski, w której babunia mieszkała. Tam więc wszyscy przeprowadzą się teraz, zaś mąż bawić tam będzie tylko przez lato, kiedy i pani księżna tam przebywa. Na końcu listu była gorąca prośba, aby babunia przeprowadziła się do nich na zawsze i życie swoje spędziła u córki i wnucząt, które już dawno poznać ją pragną. Babunia się rozpłakała; nie wiedziała, co robić. Serce pociągało ją ku córce i wnuczętom, których jeszcze nie znała; dawne przyzwyczajenia wiązały ją z małą chałupką i dobrymi przyjaciółmi. Ale krew nie woda; tęsknota pokonała dawne przyzwyczajenia i babunia postanowiła, że do córki pojedzie. Chałupkę ze wszystkiem, co w niej było, oddała starej Bietce ze słowami: — Nie wiem, jak mi się tam będzie podobało, i czy jednak nie umrę tutaj między wami!
Gdy dnia pewnego przed chałupką zatrzymał się wóz, woźnica Wacław ułożył na nim malowaną skrzynię babuni, pierzyny związane w chuście, kołowrotek, bez którego babunia wytrzymać nie mogła, koszyk, w którym były cztery czubate kurczęta, worek z dwoma czterobarwnemi kociętami, a wreszcie usadowił na nim babunię, która przez łzy świata nie widziała. Odjeżdżała na nowe mieszkanie, a dobre życzenia przyjaciół leciały za nią.
Cóż to było za wyczekiwanie, co za uciecha na Starym Bielniku! Bo tak lud nazywał samotne zabudowania w rozkosznej dolince, gdzie Proszkowa, córka babuni, mieszkać miała. Dzieci co chwila wybiegały na drogę, aby popatrzeć, czy Wacław jeszcze nie jedzie, a każdemu, kto przechodził, opowiadały: — Dzisiaj przyjedzie nasza babunia! — Same zaś między sobą powtarzały sobie bezustannie: — Jaka też będzie ta nasza babunia?
Dzieci znały kilka babuń, ale tak się im wszystkie w głowie pomieszały, że nie wiedziały, do której z nich będzie ich babunia podobna. Wreszcie zajeżdża wóz przed ich dom. — Babunia przyjechała! — odzywały się wołania po domu. Proszek, jego żona, Bietka, niosąca na ręku najmłodszą dziewczynkę, która dopiero uczyła się chodzić a mówić także jeszcze nie umiała, dzieci większe i dwa duże psy, Sułtan i Tyrl — wszystko wybiegło przed drzwi, aby powitać babunię.
Z wozu wysiada kobiecina w białej chustce, w wiejskiem ubraniu. Dzieci, wszystko troje, stały obok siebie, nie spuszczając z babuni oczu. Ojciec ściskał ją za ręce, mamusia, płacząc obejmowała ją za szyję, a ona także z płaczem całowała oboje w policzki. Bietka podsunęła jej małą Adelkę, babunia uśmiechała się do niej, nazywała ją malutką dzidzią i zrobiła nad nią krzyżyk. Potem spojrzała na resztę dzieci i mówiła do nich jak najserdeczniej: — Moje złote dzieciaczki, moje kociaki, jak często o was myślałam! — Ale dzieci stały zakłopotane i nie ruszały się z miejsca; dopiero na rozkaz matki zbliżyły się do babuni, która ucałowała je w różowe liczka. Bardzo były tem powitaniem pomieszane, bo ta babunia była zgoła inna, niż te wszystkie, jakie dotychczas znały. Takiej babuni jeszcze nigdy nie widziały. Nie mogły się na nią napatrzeć! Gdziekolwiek się ruszyła, wszędzie za nią chodziły i oglądały ją od stóp do głów.

Dziwowały się, że babunia ma na sobie ciemny kożuszek z długą falbanką w tyle, przypatrywały się strzępiastemu zielonemu czepkowi, przybranemu szeroką wstęgą; podobała im się czerwona chustka w kwiaty, którą babunia była owiązana na krzyż pod dużą białą chustą; siadały na podłodze, aby się przyjrzeć dokładnie białym pończochom babuni i czarnym pantofelkom. Wiluś poskubuje kolorowe strzępki na torebce z łyka, którą babunia trzyma na ręku, a Janek, starszy, czteroletni, delikatnie podnosi biały w czerwone paski fartuch babuni, bo namacał pod nim coś twardego. Była tam duża kieszeń. Janek byłby się chciał dowiedzieć, co w niej jest, ale najstarsza z dzieci, pięcioletnia Basia, odsunęła go na bok, szepcząc: — Czekaj, powiem mamusi, że chcesz sięgać babuni do kieszeni! — Lecz ten szept nie był bardzo cichy — było go słychać za dziewiątą ścianą. Babunia to słyszała, przestała rozmawiać z córką i sięgnęła do kieszeni, mówiąc: No więc popatrzcie, dzieci, co ja tu mam różnych rzeczy! — I wykładała na kolana różaniec, kozik, kilka skórek od chleba, kawałek tasiemki, dwa koniki z marcepanu i dwie laleczki. Koniki i laleczki były dla dzieci. Babunia podała im je i rzekła: — Jeszcze wam coś przywiozłam! — i zaraz dobywała z torebki i podawała dzieciom jabłuszka i malowane jajka, z worka wypuściła kocięta, z koszyka kurczęta. Dopieroż była uciecha, było skakania! Ta babunia była najmilszą z pośród babuń!
— To są kocięta majowe, czterobarwne, wybornie łowią myszy; dobrze jest mieć je w domu. Kurczęta są obłaskawione i jak Basia przyzwyczai je do siebie, to będą za nią biegały jak psiaki — mówiła babunia. Dzieci zaraz zaczęły rozpytywać babunię o różne rzeczy, wcale się nie krępowały i odrazu zaprzyjaźniły się z babunią na dobre. Matka napominała je, aby babuni nie męczyły i dały jej odetchnąć, sama zaś babunia rzekła: — Pozwól nam się nacieszyć, Tereniu, radzi wszak jesteśmy, że się mamy — i dzieci poszły za głosem babuni. Jedno siedzi jej na kolanach, drugie stoi za nią na ławie, a Basia stoi przed nią i spogląda jej na twarz. Jedno się dziwuje, że babunia ma włosy białe jak śnieg, drugie, że babunia ma pomarszczone ręce, a trzecie mówi: — Ach, babuniu, ty masz tylko cztery zęby! — Babunia uśmiecha się i głaszcząc kasztanowe włosy Basi, mówi: — Bo jestem stara. Jak wy będziecie stare, to będziecie także inaczej wyglądały, niż teraz — Ale dzieci nie mogą pojąć, aby te ich bielutkie i gładkie ręce miały się stać kiedyś takiemi pomarszczonemi, jak ręce starej babuni.
Babunia zdobyła sobie serca swoich wnucząt od pierwszej chwili, ale bo też natychmiast oddała im całe serce swoje. Zięć babuni, Proszek, którego babunia także nigdy dotąd jeszcze nie widziała, pozyskał sobie babunię od pierwszego wejrzenia miłą serdecznością i ładnemi rysami twarzy, w której malowała się dobroć i życzliwość. Tylko jedno miała mu do zarzucenia, że nie umiał po czesku. Bo znowuż babunia dawno zapomniała to, co kiedyś umiała po niemiecku. A przecież tak rada byłaby sobie z Janem porozmawiała! Ale Jan pocieszył ją, że czeską mowę rozumie; babunia sama zresztą zaraz zauważyła, że w domu prowadzi się rozmowę dwojaką. Dzieci i służące mówiły do Proszka po czesku; a on im odpowiadał po niemiecku, bo go już rozumiały. Babunia miała nadzieję, że z czasem będzie go rozumiała także, a tymczasem radziła sobie, jak mogła.
Córki swojej byłaby babunia prawie nie poznała; widywała ją dawniej zawsze jako wesołą wiejską dziewoję, a tu raptem spotkała się z panią małomówną, poważną jakąś, w pańskiem ubraniu i z pańskim obyczajem! To nie była jej Terenia! — Widziała też babunia, że dom córki jest zgoła inny, niż dom, do którego była dotychczas przyzwyczajona. W ciągu pierwszych dni była radością i niespodziankami jakby oszołomiona, ale stopniowo zaczynała czuć się nieswojo i niewygodnie w nowym domu, a gdyby nie było tych wnucząt, to rychło byłaby powróciła do swojej chałupki.
Pani Teresa miała wprawdzie niektóre pańskie przyzwyczajenia, ale nie trzeba było mieć jej tego za złe, bo była panią dobrą i roztropną. Matkę swoją kochała Proszkowa całem sercem i niechętnie byłaby ją puściła od siebie, choćby tylko dlatego, że na zamku musiała spełniać służbę kasztelanki, a nie miała nikogo, komuby tak chętnie powierzyła opiekę nad dziećmi i gospodarstwo domowe, jak matce.
Było jej tedy niemiło, gdy spostrzegła, że się babuni trochę przykrzy; nie uszło to jej uwadze i zaraz też odgadła, czego babuni brak. Dnia pewnego rzekła pani Teresa: — Ja wiem, mamusiu, że przywykłaś do pracy i że przykrzyłoby ci się, gdybyś przez cały dzień miała chodzić tylko z dziećmi. Jeśli chcesz prząść, to mam na górce trochę lnu; będziemy go mieli więcej, jeśli nam na polu dobrze urośnie. Ale najmilej by mi było, gdyby ci się chciało dopilnować trochę mego gospodarstwa. Na doglądanie na zamku, na szycie i gotowanie zużywam wszystek czas i resztę pracy muszę pozostawiać ludziom obcym. Proszę cię tedy, abyś mi zechciała pomagać, i nakazuj wszystko, jak ci się podoba.
— Zrobię to z radością, byle wyręka moja była dobra: wiesz, że do pracy takiej jestem przyzwyczajona — odpowiedziała babunia bardzo uradowana. Tego samego dnia poszła na górkę zobaczyć, ile tam jest tego lnu, a nazajutrz widziały dzieci po raz pierwszy w życiu, jak to się przędzie.
Pierwsze, czem się babunia zajęła wyłącznie, było pieczenie chleba. Nie mogła znieść, że służąca obchodzi się z Bożym darem zgoła bez szacunku, że go nie przeżegnywa przy wkładaniu do dzieży i przy wyjmowaniu z dzieży, przy wsuwaniu do pieca i przy wyjmowaniu, jakby miała w ręku cegły. Babunia, zanim ciasto zakwaszała, przeżegnała dzieżę kopyścią, a to przeżegnywanie powtarzała zawsze, gdy brała ciasto do ręki, dopóki gotowy chleb nie leżał na stole. Nie lubiła też, żeby się jej nie w porę przypatoczył jaki gapa i żeby jej „Boży dar urzekł“. Nawet Wiluś wiedział, że gdy przy pieczeniu chleba wchodził do kuchni, to koniecznie musiał powiedzieć: — Błogosław Panie Boże!
Gdy babunia piekła chleb, to dzieci miały wielki bal. Za każdym razem dostawały podpłomyki i po małym bochenku chleba z zapiekanemi śliwkami albo jabłkami. Tego dawniej nie było. Ale musiały dzieci przyzwyczajać się do zważania na okruszyny. — Okruszyny należą do ogieńka — mawiała babunia zmiatając okruchy ze stołu i wrzucając je na ogień. Gdy zaś które z dzieci ukruszyło chleba na ziemię, a babunia to zauważyła, natychmiast kazała okruszyny pozbierać i mawiała: — Po okruszynach deptać nie można, bo dusze w czyścu od tego płaczą. — Gniewała się też, gdy chleba przy krajaniu nie wyrównywano. — Kto się nie wyrównywa z chlebem, ten się nie wyrówna i z ludźmi — mawiała. Razu pewnego mały Janek chciał, aby mu babunia wykroiła kawałek chleba ze skórką, bo skórkę bardzo lubił; ale babunia tego nie zrobiła i rzekła: — Toś ty jeszcze nie słyszał, że gdy się okrawa skórkę z chleba, to się Panu Bogu okrawa pięty? Ale czy tak, czy owak, nie przyzwyczajaj się do grymaszenia w jedzeniu — i pan Jasiek musiał się obyć smakiem.
Gdy babunia zobaczyła kawałek niedojedzonego chleba albo skórki, pozostawione przez dzieci, zbierała je i chowała do torebki; zdarzyło się iść koło wody, rzuciła rybom, rozkruszyła dla mrówek albo ptaków, gdy szła z dziećmi przez las, jednem słowem, że nie zmarnowała ani kawałeczka i zawsze dzieci napominała: — Szanujcie dar Boży; bez niego jest ciężko, a kto go nie szanuje, tego Bóg karze. — Gdy dziecko upuściło chleb na ziemię, to musiało go podnieść i na przeprosiny pocałować; tak samo, jeśli gdzie leżało ziarenko grochu, podnosiła je babunia i widoczny na niem kielich z szacunkiem całowała. Tego wszystkiego uczyła babunia i dzieci.
Jeśli na drodze leżało gęsie piórko, babunia wskazywała na nie natychmiast i mówiła: — Schyl się, Basiu! — Basia nieraz się leniła i wymawiała się: — Ależ, babuniu, cóż jest z jednego piórka! — Ale babunia zaraz ją strofowała: — Pomyśl sobie, dziewczynko, że jak się doda piórko do piórka, to ich będzie dużo; i zapamiętaj sobie przysłowie: Dobra gosposia za piórkiem przez płot przeskoczy.
W większym z dwóch pokojów, który miał cztery okna i w którym sypiali Proszkowie oraz mała Adelka w kołysce obok mamusi, a w którym przy domowych uroczystościach spożywano obiad albo podwieczorek, miała pani Proszkowa sprzęty nowomodne, które się babuni niebardzo podobały. Zdawało się jej, że na tych wyściełanych krzesłach z rzeźbionemi oparciami siedzi się niewygodnie, że trzeba się pilnować, żeby się nie przewrócić i żeby się mocno nie opierać, bo się jeszcze złamie. Na kanapie usiadła wszystkiego jeden raz; gdy usiadła pierwszy i ostatni raz i gdy sprężyny ugięły się pod nią, to się biedaczka tak wystraszyła, że omal nie krzyknęła. Dzieci śmiały się z niej, sadowiły się na kanapie i bujając się, wołały babunię, żeby się spokojnie przysiadła, bo kanapa się nie załamie, ale babunia nie dała się namówić: — Nie zawracajcie mi głowy — mówiła — któż by tam siadał na takiej huśtawce! To jest dobre, ale dla was.
Na lśniące stoliki i szafki bała się postawić cośkolwiek, żeby się połysk nie zepsuł, a ta szafka ze szklanemi ścianami, za któremi było poustawianych mnóstwo wszelakich cacek, stała w pokoju chyba tylko dla grzechu, jak babunia mawiała. Dzieci lubiły bawić się koło niej i zazwyczaj coś tam spsociły, za co je matka potem musiała porządnie skarcić. Ale gdy bawiła małą Adelkę, to rada przysiadała się do fortepianu, bo rozpłakane dziecko zaraz się uspakajało, gdy mu babunia zaczęła na tych klepeczkach pobrzdąkiwać. Czasem Basia zaczynała uczyć babunię wygrywać jednym palcem nutę piosenki: „To mi konie, to mi konie“, a babunia potakiwała głową, nuciła pocichu i mówiła zawsze: — Czego też sobie nie wymyślą! Myślałby człowiek, że nieinaczej, tylko jest w tej skrzyni ptaszek zamknięty; takie ładne głosiki się odzywają.
Jak nie było trzeba, to babunia do pokoju nie wchodziła. Jeśli nie miała nic do roboty na dworze albo w mieszkaniu, to najchętniej siedziała w swojej izdebce, która była tuż obok kuchni i izby czeladniej.
Izdebka ta była urządzona według smaku babuni. Obok wielkiego pieca była ława, wdłuż ściany łóżko babuni, tuż zaraz przy piecu za łóżkiem malowana skrzynia, a przy drugiej ścianie łóżko Basi, która uprosiła mamusię, by jej pozwoliła sypiać u babuni. Na środku stał lipowy stół na trójnogu, a nad nim od powały wisiała gołębica na podobieństwo Ducha świętego. W kąciku przy oknie stał kołowrotek, przęślica z nadzianą kądzielą, w kądzieli zasunięte było wrzecionko, a na gwoździu wisiało motowidło. Na ścianie było kilka obrazków świętych, nad łóżkiem babuni krzyż, ozdobiony kwieciem. Za oknem zielenił się w doniczce muszkat i bazylek, a w płóciennych woreczkach wisiały tam różne zioła: kwiat lipowy, bzowy, rumianek i inne; była to babuni apteka. Przy drzwiach wisiała cynowa kropielniczka. W szufladzie stołu znajdowało się szycie babuni, książka do nabożeństwa z pieśniami nabożnemi, droga krzyżowa, pęczek sznurków zapasowych do kołowrotka, święcona kreda i gromnica, którą babunia miała zawsze pod ręką, a zapalała ją podczas burzy. Na piecu leżała hubka z krzesiwem. W pokoju używali wprawdzie do rozpalania ognia buteleczki napełnionej fosforem, ale babunia nie chciała mieć nic wspólnego z takim dziwacznym przyrządem. Raz tylko próbowała tego przyrządu i kto wie jak to się stało, dość, że sobie przepaliła fartuch, który służył jej już dwadzieścia pięć lat, i jeszcze o mały figiel byłaby się udusiła. Od tej chwili nie wzięła buteleczki do ręki. Zaraz poszukała sobie krzesiwko, dzieci przyniosły jej szmatek zamiast hubki, robiły zapałki maczając patyczki w płynnej siarce, a gdy babunia miała swoje krzesiwko na piecu, to kładła się do snu z myślą spokojną. Dzieci też wolały, jak babunia ogień krzesała, codzień pytały się, czy nie potrzebuje zapałek z siarki, bo chętnie zrobią.
Najbardziej podobała się dzieciom malowana skrzynia w pokoju babuni. Ciekawie przyglądały się wymalowanym na czerwonem tle niebieskim i zielonym różom i czerwonożółtym ptaszkom między niemi. Ale jeszcze większa była uciecha, gdy babunia skrzynię otworzyła. Było tam na co patrzeć! Wewnętrzna strona wieka była cała oblepiona obrazkami i modlitewkami — wszystko to były podarki z odpustów. W środku był tam przyskrzynek, a w nim mnóstwo przeróżnych rzeczy. Papiery rodzinne, listy od córek z Wiednia, mały płócienny woreczek a w nim pełno srebrnych pieniędzy, posyłanych babuni przez dzieci, żeby jej na niczem nie zbrakło. Ale babunia nie pozbyła się ich dla samej uciechy, że je ma, i chowała je w skrzyni. Była tam też drewniana szkatułka, w niej pięć sznurków granatów, a przy nich zawieszony srebrny pieniądz z podobizną cesarza Józefa i Marji Teresy. Gdy tę szkatułkę otwierała, a czyniła to zawsze, ilekroć dzieci prosiły ją o to — nie zapomniała powiedzieć: — Widzicie, moje dzieci, te granaty dał mi nieboszczyk wasz dziadek jako prezent ślubny, a ten talar dostałam od cesarza Józefa z ręki do ręki! Jak umrę, to wszystko to będzie wasze — kończyła swoje objaśnienie, zamykając szkatułkę.
— Powiedz-że nam, babuniu, jak to było, że ci cesarz dał ten talar? Opowiedz nam o tem! — rzekła razu pewnego Basia.
— Przypomnijcie mi kiedy, to wam opowiem — odpowiedziała babunia.
Prócz tych rzeczy miała babunia w przyskrzynku dwa różańce pocierane, wstęgi do czepców, a nadto zawsze jaki taki przysmak dla dzieci.
Na dole w skrzyni leżała bielizna babuni i ubrania. Wszystkie te czepczyki, fartuchy, staniki letnie, sznurówki i chustki leżały w najlepszym porządku, a na wierzchu były dwa krochmalone białe czepce z kokardkami w tyle. W tych rzeczach babunia dzieciom grzebać nie pozwoliła; ale jeśli miała wolną chwilę i była dobrze usposobiona, wyjmowała kawałek za kawałkiem, mówiąc: — Widzicie, dzieci, tę sukienkę kanafasową mam już pięćdziesiąt lat, a ten stanik nosiła wasza prababka, ten zaś fartuch ma tyle lat, ile wasza matka, a wszystko jest jak nowe. Wy zaś macie swoje ubranka pogniecione, jak tylko je dostaniecie. Ale to tylko dlatego, że nie wiecie, jakie drogie są pieniądze! Patrzcie, ten jedwabny stanik kosztował sto reńskich, ale wtedy płaciło się bankocetlami. — Babunia opowiadała w ten sposób dalej, a dzieci słuchały uważnie, jakby wszystko rozumiały.
Pani Teresa chciała, żeby się babunia przebrała w inne ubranie, a mianowicie, wygodniejsze, jak mniemała w swojej życzliwości dla matki; ale babunia nie zmieniła najdrobniejszej rzeczy w ubraniu i zawsze mawiała: — Pan Bóg musiałby mnie starą kobietę karać, gdybym chciała iść za światem. Takie nowinki nie dla mnie; mój stary rozum nie nadaje się do takich rzeczy. — Wszystko więc pozostawało po staremu. Niebawem cały dom kierował się słowami babuni; wszyscy nazywali ją babunią, a co babunia powiedziała albo zrobiła, to było dobre.




II.

W lecie wstawała babunia o czwartej, a w zimie o piątej rano. Najpierw przeżegnała się i pocałowała krzyżyk, wiszący przy różańcu z kłokociny, który zawsze nosiła przy sobie, a w nocy miała pod głową. Potem w imię Boże wstawała, a ubrawszy się, kropiła się święconą wodą, brała wrzecionko i przędła, śpiewając przy tem pieśni poranne. Sama, biedaczka, już sypiać długo nie mogła, ale wiedząc, jak słodkim jest sen, życzyła go innym. Dopiero w godzinę po wstaniu babuni słychać było równomierne postukiwanie jej pantofelków; skrzypnęły jedne drzwi, potem drugie, i babunia ukazywała się na zaprożu. W tej chwili zagęgały gęsi w chlewiku, świnie chrząknęły, krowa zaryczała, kury trzepotały skrzydłami, koty przybiegały skądś raptem i ocierały się o jej nogi. Psy wyskoczyły z bud, przeciągnęły się i jednym susem były przy babuni; gdyby się im nie była oparła, to byłyby ją przewróciły i byłyby jej wytrąciły z rąk koszałkę z pośladem dla drobiu. Babunię wszystkie te zwierzątka bardzo lubiły a ona je także. Niech Bóg broni, żeby była widziała, iż ktoś dręczy niepotrzebnie choćby najmniejszego robaczka! — Co człowiekowi szkodzi albo służy i już koniecznie musi być zabite, wola Boża, zabijajcie, tylko nie męczcie! — mawiała nieraz. Ale dzieciom nie wolno było patrzeć nawet na zarzynanie kurczęcia, bo żałowałyby je, a ono nie mogłoby potem umrzeć.
Lecz razu pewnego pogniewała się na oba psy, Sułtana i Tyrla, tak bardzo, jak się nigdy na nikogo nie gniewała. Ale bo też było się o co gniewać! Przecież podkopały się do chlewika i przez jednę noc rozszarpały dziesięć kacząt, ładnych żółtych kaczątek, z których byłyby znakomite ładne kaczki! Babuni opadły ręce, gdy rano otworzyła chlewik i gęś z trzema pozostałemi kaczętami wyleciała na dwór, gęgając ze strachu, jakby narzekała nad swojemi pomordowanemi dzieciątkami, które wysiedziała zamiast ich niestałej, włóczęgowatej rodzicielki. Babunia miała w podejrzeniu szkodnicę-kunę, ale podług śladów przekonała się, że to psy zrobiły. Psy, ci wierni stróże! Babunia nawet oczom swoim wierzyć nie chciała. I jeszcze te psy podeszły do niej i łasiły się, jakby nigdy nic, a to babunię najwięcej gniewało. — Precz ode mnie, wy gałgany! Co złego zrobiły wam kaczątka? Byłyście głodne? Wcale nie! To tylko swawola wasza i niegodziwość! Precz ode mnie, nawet widzieć was nie chcę! — Psy pospuszczały ogony i powlokły się do bud, a babunia zapomniawszy, że godzina jest jeszcze bardzo wczesna, poszła do córki, aby jej powiedzieć o swojej żałości.
Pan Proszek myślał, że nic innego, tylko złodzieje wykradli całą komorę, albo że Basia umarła, gdy ujrzał babunię upłakaną i bladą wchodzącą do pokoju. Ale gdy się dowiedział, o co chodzi, musiał się roześmiać. Dla niego parę kacząt było niczem. Nie nasadzał ich, nie widział, jak się z jajek powoli wykluwały, jakie były milutkie, gdy pływając po strudze, wtykały główki pod wodę i wywijały nóżkami nad wodą. Dla pana Jana strata kaczątek była tylko stratą kilku pieczeni. Pomimo to uczynił zadość prawu i sprawiedliwości, wziął bykowiec i wyszedł na dwór, aby nauczyć psy moresu. Babunia zatkała sobie uszy, żeby nie słyszała tego skowytu na dworze, ale myślała sobie: — Trudna rada, muszą dostać lanie, żeby popamiętały! — Ale potem, gdy po godzinie, po dwóch, psy z bud nie wychodziły, musiała pójść zobaczyć, czy ich czasem nadmiernie nie pokrzywdzono. — Co się stało, to się nie odstanie, a zawszeć to nierozumne stworzenia — mówiła sobie, zaglądając do bud. Psy zaczęły skowyczeć, spoglądały na nią ze strachem i na brzuchach czołgały się do jej nóg. — Teraz wam żal, prawda? Widzicie, tak muszą pokutować swawolne psy. Zapamiętajcie to sobie! — Psy zapamiętały to sobie. Gdy później kaczęta albo gąsięta włóczyły się po podwórzu, psy odwracały od nich głowy, albo się nawet oddalały, czem zjednały sobie przychylność babuni nanowo.
Gdy babunia opatrzyła drób, to budziła służące, o ile same jeszcze nie wstały. Dopiero po godzinie szóstej podchodziła do łóżeczka Basi, stuknęła ją zlekka w czoło — od tego pono dusza budzi się najłatwiej — i szepnęła: — Wstawaj, dziewczynko, wstawaj, bo już czas. — Potem pomagała jej się ubrać i szła do pokoju sąsiedniego, aby zobaczyć, czy drobna dziatwa już wstaje. Gdy jedno albo drugie, nie śpiąc, przewracało się w łóżku, babunia poklepała takiego leniuszka po plecach i pobudziła go do wstania: — Wstawaj, wstawaj, kogutek już dziewięć razy obszedł śmietnisko, a ty jeszcze śpisz. Czy ci nie wstyd? — Pomogła dzieciom przy myciu, ale z ubieraniem niebardzo jej się udawało. Z temi guziczkami, haftkami i tasiemkami przy kapotkach i spódniczkach nie mogła sobie dać rady: co miało być na przodzie, to obróciła w tył. Gdy już dzieci były ubrane, uklękła z niemi przed obrazem Pana Jezusa błogosławiącego małe dzieci, i odmówiła z niemi Ojcze nasz. Potem było śniadanie.
Jeśli nie było akurat jakiej pilnej pracy w gospodarstwie domowem, to zimą siedziała babunia najchętniej w swojej izdebce przy kołowrotku, ale w lecie lubiła siadywać z wrzecionkiem na podwórzu pod lipą, albo w ogrodzie, czasem zaś wychodziła sobie z dziećmi na przechadzkę. Podczas przechadzki zbierała różne zioła, suszyła je w domu i chowała na przypadek potrzeby. Osobliwie przed świętym Janem chadzała na zioła jak jeszcze była rosa, bo wtedy mają być najlepsze. Gdy kto zachorował, to babunia miała od razu takie lub inne zioła dla chorego: gorzką koniczynę na wytrawienie, rzepik od bólu gardła i tam dalej. Lekarza nie radziła się nigdy.
Prócz tego przynosiła zioła lecznicze do domu jakaś baba z gór Karkonoszów, a te zioła ceniła sobie babunia całkiem osobliwie i kupowała ich bardzo dużo. Ziolarka przychodziła zawsze na jesieni o określonej porze i stawała w Starym Bielniku jak w gospodzie na dzień i noc; babunia ją wszystkiem dobrem życzliwie częstowała. Co rok dostawały dzieci od tej ziolarki torebkę ciemierzycy na kichanie, a państwo otrzymywali różne pachnące zioła do okadzania, i mech. Prócz tego opowiadała ziolarka dużo o Krakonoszu, co to za swawolnik i co on wyprawia w górach. Opowiadała dzieciom o tych okropnościach, które powtarzają się, gdy Krakonosz przeprowadza się do swojej Kasi księżniczki, hen, kędyś w Kasine góry, gdzie ona mieszka. Ale owa księżniczka długo jego obecności u siebie nie znosi i po niejakim czasie wypędza go od siebie, a wtedy on tak okropnie płacze, aż potoki górskie co do jednego się rozwadniają. Ale gdy go woła do siebie, to on się przeprowadza do niej z takim pośpiechem i z taką radością, że wszystko, co spotyka po drodze, tratuje, łamie, i zabiera z sobą. Lasy wywraca, kamienie zrzuca ze szczytów górskich na dół, strzechy zrywa z domów, jednem słowem, na drodze, którędy wędruje, bywa wszystko jak po Bożym dopuście, zniszczone i spustoszone.
Co roku przynosiła ziolarka jednakie zioła i zawsze te same opowieści, ale dzieciom wydawały się za każdym razem nowemi, i dlatego z wielką uciechą wypatrywały jej przybycia. Jak tylko na łąkach pokazał się zimokwit, dzieci mówiły: — No, niedługo przyjdzie ziolarka z gór. — Gdy zaś zdarzyło się, że o kilka dni się spóźniła, to babunię ogarniał niepokój. — Co też się stało ziolarce, że nie idzie? Czyżby Pan Bóg był dopuścił na nią chorobę? Czy może nawet umarła? — I wszyscy w całem gospodarstwie mówili o niej, dopóki nie pokazała się z koszem na plecach.
Często-gęsto wychodziła babunia z dziećmi na dalsze przechadzki, na przykład do leśniczówki albo do młyna, albo też zachodziła z niemi do lasu, gdzie ptaszki mile śpiewały, a pod drzewami były porozściełane miękkie poduszki i gdzie rosło bardzo dużo wonnych konwalij, pierwiosnków, przylaszczek, goździków, całe krzaczki wawrzynków i piękny złotogłówek. Złotogłówek przynosiła im blada Wikta, gdy widziała, że zbierają kwiaty i układają je w wiązanki. Wikta była zawsze blada, jej oczy płonęły jak dwa węgle, czarne włosy na jej głowie były zawsze rozczochrane, nigdy nie miała na sobie ładnego ubrania i nigdy się do nikogo nie odzywała. Na skraju lasu był wielki dąb; tam wystawała Wikta całemi godzinami, uparcie spoglądając na upust. Przy zapadającym zmierzchu podchodziła do samego upustu, siadała na omszonym pniu, spoglądała na wodę i śpiewała długo, długo w noc. — Babuniu — pytały nieraz dzieci — dlaczego Wikta nie ma nigdy ładnego ubrania, nawet w niedzielę? I dlaczego nigdy nie mówi?
— Bo jest obłąkana.
— A jak to jest, babuniu, jak się jest obłąkanym? — pytały dzieci.
— No, jak się nie ma dobrego rozumu.
— A dlaczego się nie ma dobrego rozumu?
— Naprzykład Wikta z nikim nie rozmawia, chodzi obdarta, siaduje w lesie w jaskini zimą i latem.
— I w nocy także? — pytał Wiluś.
— Oczywiście, że i w nocy. Słyszycie przecie nieraz, że do późnej nocy śpiewa przy upuście. Potem idzie spać do jaskini.
— A nie boi się świetlaków albo topielca? — z wielkiem zdumieniem pytały dzieci.
— Przecie żadnych topielców niema — mówiła Basia — tatuś powiedział.
W lecie przychodziła Wikta rzadko kiedy do domu po prośbie, ale w zimie przylatywała jak ta wrona, zapukała do drzwi albo do okna i tylko rękę wyciągnęła; jak tylko dostała kawałek chleba albo czego innego, oddalała się bez słowa. Dzieci widząc na zamarzłym śniegu krwawy ślad jej nogi, biegły za nią i wołały: — Wikto, pójdź do nas, mamusia da ci bambosze, możesz u nas mieszkać! — Ale Wikta nawet się nie obejrzała i uciekała do lasu.
Podczas pogodnych letnich wieczorów, gdy niebo było jasne i iskrzyło się od gwiazd, lubiła babunia siadywać z dziećmi na dworze pod lipą. Małą Adelkę posadziła sobie na kolanach, Basia i chłopcy stali tuż koło niej. Inaczej nawet być nie mogło; jak babunia zaczęła coś opowiadać, to dzieci musiały patrzeć jej prosto w twarz, żeby ani jednego słowa nie uroniły.
Babunia opowiadała im o jasnych aniołach, przebywających w niebie i zapalających dla ludzi jasne gwiazdy; mówiła też o aniołach stróżach, którzy pilnują dzieci na wszystkich drogach życia, radują się, gdy dzieci są grzeczne, płaczą, gdy dzieci nie chcą słuchać. Dzieci podnosiły oczy ku jasnemu niebu, gdzie drgały tysiące gwiazd dużych i małych, migotliwych i mieniących się barwami najpiękniejszemi.
— Która też z tych gwiazdek może być moją? — pytał pewnego wieczora Janek.
— To wie tylko Pan Bóg. Ale pomyśl Janku, czy mógłbyś odszukać swoją gwiazdę śród miljonów innych gwiazd! — odpowiedziała babunia.
— Czyjemi też są te piękne gwiazdy, co błyszczą tak jasno? — pytała Basia.
— To są gwiazdy tych ludzi, których Bóg wybrał między innymi i ukochał osobliwie, są to gwiazdy wybrańców Bożych, którzy wykonali wiele dobrych uczynków i nigdy Pana Boga nie gniewali — mówiła babunia.
— Powiedz, babuniu — pytała Basia, gdy od upustu dał się słyszeć głos śpiewającej Wikty —, wszak Wikta ma także swoją gwiazdę?
— Ma, ale zamgloną. A teraz chodźcie, abym was ułożyła do snu, bo już na was czas spać — mówiła babunia, gdy ściemniło się na dobre. Odmówiła z dziećmi pacierz: — Aniele Boży, stróżu mój! — pokropiła je święconą wodą i poukładała do snu, jak w gniazdku. Mniejsze dzieci zasnęły natychmiast, ale Basia nieraz przywołała babunię do łóżka i prosiła: — Usiądź przy mnie, babuniu, bo nie mogę usnąć. — Babunia brała wnuczkę za rękę i trzymając ją w swojej, odmawiała z dziewczynką pacierze tak długo, aż ta usnęła.
Babunia chodziła spać o dziesiątej — była to jej stała godzina i czuła ją na oczach. Do tej godziny wykonała zazwyczaj wszystko, co sobie rano ułożyła. Zanim poszła spać, przekonała się, czy wszystko jest pozamykane; zawołała koty i zamknęła je na strychu, żeby się nie dostały do pokoju i nie dusiły śpiących dzieci. W piecu zalała wodą najmniejszą iskierkę i położyła sobie na stole krzesiwo i hubkę. Jeśli zanosiło się na burzę, przygotowała sobie gromnicę, a do białej chustki zawinęła bochenek chleba i kładąc go na stole, mówiła do służących: — Pamiętajcie sobie: w razie ognia trzeba najpierw ratować chleb, to się człowiekowi w głowie nie zamąci!
— Ależ, babuniu, przecież piorun nie uderzy! — mawiały służące, a babunia nawet słuchać ich nie chciała.
— Tylko jeden Bóg jest wszechmogący. Cóż wy możecie wiedzieć? Ostrożności nigdy niema za dużo. Pamiętajcie o tem!
Gdy już wszystko było w porządku, uklękła babunia przed krzyżem, odmówiła pacierz, pokropiła siebie i Basię jeszcze raz święconą wodą, różaniec kłokocinowy położyła sobie pod głowę i w imię Boże zasypiała.




III.

Gdyby człowiek przyzwyczajony do hałaśliwego życia miejskiego, wędrował dolinką, w której znajdowało się mieszkanie rodziny Proszków, toby sobie niezawodnie pomyślał: — Że też tacy ludzie mogą wytrzymać tutaj przez cały rok! Nie chciałbym tu mieszkać dłużej, niż trwa kwitnienie róż. Miły Boże, przecie tu niema żadnej uciechy! — A jednak było tam bardzo dużo uciechy! W zimie i w lecie. Pod niską strzechą mieszkało zadowolenie i miłość, zamglona tylko niekiedy różnemi okolicznościami, jak na przykład wyjazd pana Proszka do głównego miasta, albo choroba którego z domowników.
Domek był niewielki, ale bardzo ładny. Około okien wychodzących na wschód, wiła się winna latorośl, a przed oknami był mały ogródek pełen róż, fijołków, rezedy i sałaty, pietruszki i innych drobnych warzyw. Na północno-wschodniej stronie był ogród, a za nim ciągnęła się łąka aż ku młynowi. Duża stara grusza stała przy samym domu, kładąc się całym ciężarem swoich konarów na gontowej strzesze, pod którą miały liczne gniazda jaskółki. Na środku podwórza stała lipa, pod nią ławeczka. Na południowo-zachodniej stronie był mniejszy budynek gospodarski, a za nim ciągnęły się krzaki i zarośla aż do samego upustu. Obok domu prowadziły dwie drogi; jedna była wozowa, a wdłuż rzeki można było dojechać nią do dworu Ryzemburskiego i na Czerwoną Górę, albo też w dół rzeki ku młynowi, i ciągle nad rzeką aż do najbliższego miasteczka, oddalonego o małą milkę. Ta rzeka to dzika Upa, która płynie z gór Karkonoszów, rzucając się przez urwiska i skały, przeciskając się przez ciasne wąwozy aż do równiny, gdzie bez przeszkód spokojnie wpada do Łaby, a zmierza ku niej wciąż między zielonemi brzegami, mając z jednej strony wysokie zbocza, porosłe różnemi drzewami.
Przed domem, przy samym ogródku była szeroka ścieżka wdłuż strugi; należała do młynarza i prowadziła od upustu do młyna. Od domu przez strugę prowadził mostek na wzgórze, gdzie był piec i suszarnia. Na jesieni, kiedy w suszarni były pełne niecki śliwek, gruszek i krajanych owoców, Janek i Wiluś latali często przez mostek, ale dobrze się pilnowali, żeby ich babunia nie widziała. Lecz ukrywanie nie zdało się im na nic, bo jak tylko babunia weszła do suszarni, zaraz widziała, ile węgierek zginęło i wiedziała, kto je zabrał. — Janku, Wilusiu, chodźcie-no tu! — wołała natychmiast, jak tylko zeszła ze wzgórka. — Zdaje mi się, żeście mi dołożyli węgierek do niecek?
— O, nie, babuniu — zapierali się chłopcy, czerwieniąc się.
— Nie kłamcie! — napomniała ich babunia — czy nie wiecie o tem, że was Pan Bóg słyszy? — Chłopcy milczeli, a babunia już wiedziała wszystko. Dzieci dziwiły się, jak to jest, że babunia zaraz wszystko wie, jak tylko co spsocą, i jak to może być, że wszystko zaraz pozna po nosie. Dlatego też nie odważali się zatajać przed nią cokolwiek. W lecie, gdy bywało bardzo gorąco, rozbierała babunia dzieci do koszulki i prowadziła je do strugi na kąpiel; ale wody musiało być tylko do kolan, bo zaraz się bała, żeby jej się dzieci nie potopiły. Albo usiadła z niemi na kładce przeznaczonej do płukania bielizny i pozwoliła dzieciom kąpać nóżki i bawić się z rybkami, które jak strzały przepływały to w jednę stronę, to w drugą. Nad wodą pochylały się ciemnolistne olchy i wierzby; dzieci lubiły łamać gałązki i rzucać je do wody, a potem patrzeć, jak szybko woda je unosi.
— Trzeba rzucić gałązkę daleko na sam środek, bo przy brzegu zaczepia się o każdą trawkę i każdy korzonek — pouczała babunia dzieci.
Basia urwała gałązkę i rzuciła ją na sam środek wody, patrząc, jak szybko fala ją unosi, a potem pytała babunię:
— A cóż będzie, babuniu, gdy gałązka dopłynie do stawideł i nie będzie mogła dalej płynąć?
— Będzie mogła — twierdził Janek. — Nie wiesz, jak to onegdaj wrzuciłem gałązkę do wody przed same stawidło? Kręciła się, kręciła, potem raptem zjechała na dół, na koła, i zanim przebiegłem przez młynicę, już była w potoku i płynęła ku rzece.
— A dokąd płynie potem? — pytała Basia.
— Od młyna płynie do Zlickiego mostu, od mostu pod wzgórzami do szluz, od nich koło Farbiarskiego kopca do browaru; pod skałą przeciśnie się między grubemi kamieniami ku szkole, do której za rok będziecie chodzili. Od szkoły popłynie ku wielkiemu mostowi przy łąkach i do Zwoli, od Zwoli ku Jaromierzowi do Łaby.
— A potem dokąd jeszcze popłynie, babuniu? — pytała Basia.
— Popłynie Łabą daleko, daleko, aż dopłynie do morza.
— O jej, do morza! A gdzie jest morze i jakie ono jest?
— Ach, morze jest szerokie, dalekie, sto razy dalej do niego, niż do miasta — mówiła babunia.
— A co się potem stanie z tą gałązką? — pytało dziewczątko smutnie.
— Będzie się kołysała na falach, aż one wyrzucą ją na brzeg; po brzegu będzie się przechadzało dużo ludzi i małych dzieci, i jeden z chłopaczków podniesie gałązkę i pomyśli: Skąd też ty, gałązko, płyniesz? Kto też cię rzucił na wodę? Pewno tam gdzieś siedziała dziewczynka nad wodą i ona urwała cię i puściła na fale. — Potem chłopaczek zaniesie gałązkę do domu, zasadzi ją do ziemi i z gałązki wyrośnie ładne drzewko, ptaszki będą na niem śpiewały, a drzewko będzie temu rade.
Basia westchnęła głęboko, opuściła w zamyśleniu podkasane sukienki do wody i babunia musiała je wyżymać. Pan strzelec przechodził akurat obok strugi i śmiał się, że Basia jest topielica. Ale Basia kręciła głową i mówiła: — E, nie, bo żadnych topielic przecie niema.
Jak pan strzelec przechodził w pobliżu, to babunia zawsze zapraszała: — Wstąpcie, panie kumie, nasi są w domu! — A chłopcy brali go za ręce i prowadzili do domu. Czasem pan strzelec się wymawiał, że musi pójść zobaczyć młode bażanty, co się dopiero wykluły, albo że musi iść do lasu, albo jeszcze gdzieindziej, ale jak tylko dojrzał go pan Proszek, albo jego żona, to czy chciał, czy nie chciał, wstąpić musiał.
Pan Proszek lubił mieć w domu szklankę dobrego wina i lubił poczęstować miłego gościa, a do takich należał właśnie pan strzelec. Babunia zaraz podawała chleb i sól, i co akurat było w domu dobrego, a wtedy pan strzelec chętnie zapomniał, że trzeba zajrzeć do młodych bażantów. Ale potem, gdy sobie o tem przypomniał, zaklął głośno, szybko przerzucił strzelbę na drugie ramię i poszedł. Na dworze zauważył, że niema psa. — Hektor! — zawołał głośno, ale psa nie było. — Gdzie to psisko się znowu włóczy! — gniewał się pan strzelec, ale chłopcy mu powiedzieli, że go poszukają, bo pewno lata gdzie z Sułtanem i Tyrlem. Chłopcy poszli szukać psa, a pan strzelec usiadł tymczasem na ławeczce pod lipą. Wreszcie, kiedy już odchodził i był na drodze, zatrzymał się i wołał na babunię: — A niech-że babcia zajrzy choć raz do nas! Moja żona chowa dla babci jajka tyrolskich kur do wylęgania. — Pan strzelec znał słabe strony wszystkich gospoś. Babunia natychmiast przyjęła zaproszenie i odpowiedziała: — Niech pan w domu pozdrawia i powie, że przyjdziemy! — W taki sposób przyjaciele żegnali się za każdym razem.
Pan Strzelec przechodził jeśli nie co dzień, to przynajmniej co drugi dzień koło Starego Bielnika i tak z roku na rok.
Drugą osobą, którą co dzień około dziesiątej można było spotkać na ścieżce około Starego Bielnika, był pan młynarz. Była to godzina, kiedy chodził oglądać stawidła koło domu Proszków przy upuście. Babunia mawiała o młynarzu, czy raczej o panu ojcu, jak go wszyscy nazywali, że jest to człowiek roztropny, ale figlarz.
Mówiła tak babunia dlatego, że pan ojciec lubił sobie zażartować i zrobić figla. Ale sam śmiał się rzadko kiedy i tylko się pod wąsem uśmiechał. Miał gęste obwisłe brwi, a z pod nich spoglądały na świat oczy wesołe. Był średniego wzrostu, przysadzisty, i przez cały rok nosił popielate spodnie, co chłopców dziwiło, aż im pan młynarz, powiedział, że to jest kolor młynarski. W zimie ubierał się w długi kożuch i ciężkie buty, w lecie nosił niebieskawą kamizelę, białe pończochy i pantofle. Na głowie miał w dni powszednie płaską czapkę barankową; spodnie miał zawsze podwinięte ku górze, czy było sucho, czy mokro, a bez tabakierki nie widział go jeszcze nikt. Jak tylko dzieci go dostrzegły, biegły mu na spotkanie, mówiły mu dzień dobry i szły z nim ku upustowi. Po drodze żartował sobie pan ojciec z Wilusia i Janka, pytając jednego, czy wie, gdzie zięba siada nosem, a drugiego, czy wie, co to znaczy, że we wsi Wilcy kościół z jedli? Albo też pytał Janka, czy wie, ile będzie kosztowała bułka za dwa grosze, jak korzec pszenicy będzie sprzedawany po dziesięć reńskich? Gdy mu chłopiec ze śmiechem dobrze odpowiedział to młynarz mawiał: — No już widzę, że jesteś spryciarz; mogliby cię w Kramolnej zrobić wójtem. — I śmiał się, bo Kramolna miała tylko parę domków i żadnego wójta tam nie było. Zawsze częstował chłopców tabaką, a gdy mocno kichali, śmiał się z nich. Adelka chowała się zawsze za sukienkę babuni, jak tylko zobaczyła pana ojca; nie umiała jeszcze dobrze mówić, a pan młynarz kazał jej szybko powtarzać za sobą: — Nie pieprz, Pietrze, wieprza pieprzem, bo przepieprzysz, Pietrze, wieprza pieprzem. — I jeszcze chciał, żeby to powtórzyła trzy razy, a prędko. Aż się małej biedaczce na płacz zanosiło, że pan ojciec tak jej dokucza. Ale za to często-gęsto dostała od niego koszyczek jagód, albo migdałowe orzeszki, albo inny jaki przysmak, a jeśli pan ojciec chciał jej sprawić osobliwą przyjemność, to mówił na nią „mała sikorko!“
Codziennie o zmierzchu chadzał też koło Starego Bielnika wysoki Mojżesz, dworski stróż. Był wysoki jak tyka chmielowa, patrzył spodełba i nosił na ramieniu worek. Bietka, służąca, mówiła dzieciom, że do tego worka zabiera nieposłuszne dzieci, więc jak tylko Mojżesz się pokazał, to dzieci aż bladły ze strachu. Babunia zakazała Bietce takie głupie gadanie, ale gdy druga służąca, Urszula, powiedziała, że Mojżesz ma długie ręce i bierze, co mu się pod nie nawinie, nie powiedziała Babunia nic. Musiał to być niedobry człowiek, ten Mojżesz, i dziatwa się go bała, chociaż nie wierzyła, że zabiera do worka nieposłuszne dzieci.
W lecie, gdy księstwo mieszkali we dworze, widywały dzieci nieraz jak piękna pani księżna przejeżdżała na koniu, a z nią inni państwo. Pan młynarz widząc ją pewnego razu, rzekł do babuni: — Tak mi się wydaje, jakby wzeszła Boża rózga, kometa, i wlokła za sobą długi ogon.
— Ale różnica w tem, panie ojcze, że Boża rózga, jak się pokaże, to zwiastuje ludziom rzeczy złe, a ci państwo, jak się tu pokażą, to bywa ludziom na pożytek — odpowiedziała babunia.
Pan ojciec kręcił tabakierkę między palcami jakby kółkiem młyńskiem, bo już miał taki zwyczaj, uśmiechał i nie mówił już ani tak, ani tak.
Ku wieczorowi przychodziła w odwiedziny do babuni i dzieci Krysia, córka właściciela gospody koło młyna, dziewczę jak krew z mlekiem, zdrowe i żwawe, jak wiewiórka, a wesołe jak skowronek. Babunia bardzo ją lubiła i nazywała ją śmieszką, bo Krysia bardzo lubiła się śmiać.
Krysia wpadła zawsze tylko na chwileczkę, na słówko, pan strzelec wstępował, pan młynarz przychodził tylko na okamgnienie, a pani młynarka, jak się czasem zrzadka wybrała na Stary Bielnik, to przychodziła z wrzecionkiem na prząślenie, pani strzelcowa przychodziła „na hajty“, bo miała małe dziecko i zabierała je z sobą, ale gdy pani administratorka z zamku miała przybyć do Proszków, to pani Teresa mawiała: — Dzisiaj będę miała wizytę.
Jak pani administratorka przychodziła, to babunia szła sobie precz; nie było to w jej naturze, aby kogo nienawidziła, ale ta pani jej się nie podobała, bo zadzierała nos wyżej, niż miała głowę. W pierwszych czasach, gdy babunia dopiero co przyjechała na Stary Bielnik i jeszcze ani z gospodarstwem, ani z okolicą nie była obeznana, przyszła pani administratorowa z dwiema innemi paniami w odwiedziny. Pani Proszkowej właśnie w tej chwili nie było w domu. Babunia według zwyczaju swego poprosiła panie, aby usiadły, a potem poszła po chleb i sól, i podawszy jedno i drugie, bardzo serdecznie poprosiła zacne panie, aby sobie raczyły chleba ukrajać. Ale zacne panie zakręciły nosem i podziękowały, mówiąc, że jeść nie będą, a potem spojrzały po sobie, jakby chciały rzec: — Ach ty prostaczko! Myślisz sobie pewno, że my takie byle jakie? — Pani Teresa po powrocie do domu, zaraz spostrzegała, że babunia w czemś uchybiła wobec przybyłych pań i rzekła matce, gdy panie sobie poszły, aby im nigdy chleba nie przedkładała, bo one są przyzwyczajone do innych rzeczy.
— Wiesz co, Tereniu — rzekła babunia pogniewana, — kto odemnie nie przyjmie chleba i soli, tego uważam za niegodnego, abym mu krzesło podała. Ale ty sobie rób, jak ci podoba, bo ja się na tych waszych nowinkach nie znam.
Z dorocznych gości, stale przybywających na Stary Bielnik, pierwszym był kupiec Włoch; zajeżdżał zawsze wózkiem, zaprzężonym w jednego konia, a na wózku miał pełno wszelakich słodyczy, migdałów, rodzynków, fig, pachnideł, pomarańcz, cytryn, drogiego mydła i rzeczy podobnych. Pani Proszkowa z wiosny i na jesieni dużo kupowała, on zaś podsuwał dzieciom torebkę słodyczy na dodatek. Babunia cieszyła się z tego i mawiała: — To bardzo grzeczny człowiek, ten Włoch, tylko to mi się na nim nie podoba, że wycyganiłby cielę od jałowej krowy.
Babunia wolała handlować z olejkarzem, który przyjeżdżał także dwa razy do roku; kupowała od niego zawsze buteleczkę balzamu jerozolimskiego na rany, a do zapłaty dodawała mu jeszcze kawał chleba.
Także druciarza i Żyda witała zawsze z serdeczną życzliwością. Przychodzili zawsze ci sami, a więc znajomi, czy nawet przyjaciele domu. Ale jak się raz na rok zdarzyło, że pokazali się w sadzie koczujący cyganie, to się babunia przestraszyła. Zaraz wynosiła im jedzenie i mówiła: — Kto chce uniknąć szkody, niech odprowadzi cygan aż do rozstajnych dróg.
Najmilszym ze wszystkich dorocznych gości dla dzieci i całej rodziny był pan Beyer, strzelec z gór Karkonoszów, z Marszendorfu. Był on dozorcą przy spławianiu drzewa, które wyprawiano w dół na rzece Upie, i przychodził zawsze z wiosną.
Pan Beyer był wysoki, suchy, kościsty i żylasty. Miał podługowatą smagłą twarz, duże jasne oczy, zagięty długi nos, kasztanowe włosy i bardzo długie wąsy, które przygładzał ku dołowi. Pan strzelec z Ryzemburga był przysadzisty, a twarz miał czerwoną z małemi wąsikami i był zawsze uczesany; pan Beyer miał włosy rozczesane nad czołem, a w tyle spadały mu aż na kołnierz. Dzieci zauważyły to natychmiast. Strzelec z Ryzemburga chodził sobie powoli, a pan Beyer chodził tak, jakby przekraczał przepaści. Ten z Ryzemburga nie nosił też butów takich ciężkich i sięgających aż za kolana, miał ładniejszą strzelbę, rzemień i torbę, nosił czapkę a na niej pióra sójki; pan Beyer miał ubranie spłowiałe, gruby rzemień u strzelby, a na zielonym filcowym kapeluszu nosił jastrzębie i orle pióra.
Tak wyglądał pan Beyer. Ale dzieci pokochały go od pierwszego widzenia, a babunia mówiła, że dzieci i psy zaraz poznają, kto ich lubi. Tym razem zgadła babunia. Pan Beyer bardzo dzieci lubił; jego ulubieńcem był Janek, swawolny Janek, na którego wszyscy zrzędzili, że jest jak lucyper. Ale pan Beyer twierdził, że z niego będzie dzielny chłopak, a gdyby sobie upodobał strzelectwo, to zabrałby go do siebie i opiekowałby się nim. Strzelec z Ryzemburga, który zawsze przychodził na Stary Bielnik, jak tam był jego pan brat z gór, odpowiadał mu na to: — Niema strachu; gdyby się Jankowi zachciało być strzelcem, to wziąłbym go do siebie ja, bo mój Franek też musi zostać strzelcem.
— Na nic, panie bracie; tutaj miałby dom pod ręką, a lepiej jest, jak się młody człowiek wychowa w trudzie i niewygodzie; wy strzelcy z równiny macie życie jak u Pana Boga za piecem i nie wiecie, co to bieda. — I pan strzelec opowiadał o trudach swego powołania, o wichurach i zawiejach zimowych, o stromych drogach, o przepaściach, straszliwych śnieżycach i mgłach. Opowiadał, ile razy znajdował się już w niebezpieczeństwie życia, gdy noga pośliznęła mu się na stromej drodze, ile razy w górach zabłądził i przez dwa albo i trzy dni błąkał się bez jedzenia, nie wiedząc, jak się wydostać z tego błędnika. — Ale za to, wy ludzie z równiny, nie wiecie, jak miło jest być w górach w lecie! — mówił z zapałem. — Jak tylko śnieg stopnieje, zielenieją doliny, kwiaty zakwitają jakby na poczekaniu, lasy są pełne zapachu i śpiewu, wszystko jest odrazu jakby wyczarowane. Potem chodzenie po lesie i wystawanie na czatach jest rozkoszą. Dwa razy na tydzień chodzę sobie na Śnieżkę; kiedy z tej wysokości widzę wschodzące słońce, a cały ten Boży świat leży mi pod nogami, to myślę, że jednak nie opuściłbym gór, bo wtedy chętnie zapomina się o wszystkich trudach.
Pan Beyer przynosił dzieciom ładne kryształy, opowiadał im o górach i jaskiniach, w których te kryształy znajduje, przynosił im mech pachnący jak fijołki i chętnie opowiadał o ogródku Krakonosza, który jest przecudny, a do którego pan Beyer razu pewnego podczas strasznej wichury i zamieci śród gór zabłądził.
Przez cały dzień, póki strzelec był w domu, chłopcy nie odstąpili od niego ani na krok, chodzili z nim nad rzekę, przyglądali się, jak spławia drzewo, jeździli tratwą. Gdy zaś nazajutrz pan Beyer żegnał się z gospodarzami, płakali, i razem z babunią odprowadzali go kawałek drogi. Pani Proszkowa dawała mu zawsze tyle jedzenia na drogę, ile tylko mógł unieść. — No, na przyszły rok, da Bóg, znowu się zobaczymy. Bywajcie zdrowi! — Tak się żegnał, odchodząc długiemi krokami. A dzieci przez parę dni opowiadały sobie o dziwach i okropnościach w Karkonoszach i o panu Beyerze, i cieszyły się, że znowu będzie wiosna, jak minie lato i zima.




IV.

Prócz świąt dorocznych dzieci ogromnie lubiły niedziele i witały je z wielką uciechą. W niedzielę nie budziła ich babunia, gdy był czas do wstawania, bo już dawno była w miasteczku w kościele na mszy porannej, na którą jako stara gospodyni chodzić miała zwyczaj. Matka, a gdy ojciec bywał w domu, to i on, chodzili razem z dziećmi na sumę, więc przy ładnej pogodzie wychodzili powracającej babuni na spotkanie. Już zdaleka, jak tylko dzieci babunię zobaczyły, wołały na nią i pędziły w kłusa na jej spotkanie. W niedzielę wydawała się im babunia zawsze jakby trochę inną, twarz miała jaśniejszą i jeszcze łaskawszą, niż zazwyczaj. Była też ładniej ubrana: na nogach miała nowe czarne pantofelki, na głowie biały czepiec z kokardką dobrze wykrochmaloną; bardzo była ładna ta kokardka w postaci gołąbki. Dzieci mówiły sobie, że w niedzielę jest babunia bardzo przystojna.
Zwykle, jak tylko zbliżyły się do babuni, to każde z nich chciało coś nieść. Więc jedno dostało różaniec, drugie chustkę, a Basia jako najstarsza, niosła zawsze torebkę. Ale z tego powstawały nieraz gorszące sprzeczki, ponieważ chłopcy byli ciekawscy i koniecznie chcieli zajrzeć do torebki, na co im znowu Basia pozwolić nie chciała. Dochodziło zawsze do skargi; Basia musiała prosić babunię, żeby chłopców wystrofowała. Ale zamiast strofowania, babunia sięgała do torebki i częstowała chłopców albo jabłkami, albo też czem innem i zaraz był święty spokój. — Pani Teresa mawiała wprawdzie każdej niedzieli, aby im babunia już nigdy nic nie przynosiła, ale babunia odpowiadała co niedziela jednakowo: — Jakżeby to było, żebym im z kościoła nic nie przyniosła? Przecież i my nie byłyśmy lepsze. — Więc pozostało po staremu.
Razem z babunią szła z kościoła pani matka, to jest pani młynarka, a czasem jeszcze jaka kuma z Żernowa, z wioski położonej najbliżej młyna. Pani matka nosiła długą suknię ze stanikiem i srebrny czepiec. Była to kobiecinka niska, pucołowata, z czarnemi wesołemi oczami, miała krótki płaski nosek, wesołe uprzejme usta, mały podbródek a pod nim łałoczek; w niedzielę nosiła na szyi drobne perły, w dni powszednie granaty; na ręku niosła długi okrągły koszyk pleciony z tataraku, z okrągłą przykrywką, a w koszyczku znajdowało się trochę wszelakiego nakupionego korzenia, jakiego pani matka w gospodarstwie potrzebowała.
Za niewiastami szedł pan ojciec, zazwyczaj z niektórym kumem. Jeśli było gorąco, to swój siwy surdut niósł na laseczce przez ramię. W niedzielę wdziewał wylśnione buty sięgające mu do połowy łydek, a mające u góry na cholewkach chwościki, które bardzo się chłopcom podobały. Nogawice miał wąskie, żeby dobrze do butów pasowały, na głowie wysoką czarną czapkę barankową, na której po jednej stronie od góry do dołu były niebieskie kokardki. Drugi kum był ubrany tak samo, jak pan młynarz, tylko że miał na sobie długi kabat z fałdami w tyle i z dużemi ołowianemi guzami; kabat ten był zielony, a nie siwy, jak pana młynarza, który jako młynarz siwą barwę nad wszystkie przekładał.
Ludzie idący na sumę, witali ich od słowa Bożego, a oni witali tamtych na słowo Boże. Czasem przystanęli z sobą, jeden drugiego zapytał, jak się miewa, co słychać, co jest nowego w Żernowie, co w młynie. W zimie rzadko kiedy spotkało się kogo z Żernowa idącego do kościoła do miasteczka, bo droga po stromem zboczu była niebezpieczna. W zimie na nabożeństwo chodzili albo do Studnic, albo na Czerwoną Górę, bo do obu wsi droga była lepsza. Ale w lecie nie oglądał się nikt na drogę, szczególniej młodzież. W letnie niedziele droga wiodąca przez łąki do miasteczka była wciąż pełna ludzi. Tu sobie szła wolnym krokiem staruszka w kożuchu i chuście, a obok niej, opierając się na kiju, kroczył staruszek; że to staruszek, widać odrazu, bo we włosach miał grzebień, a to jest zwyczaj ludzi starych. Kobiety w białych czepcach z kokardami, mężczyźni w czapkach barankowych albo w zawadjackich wydrówkach wyprzedzają je, śpiesząc przez długą kładkę ku zboczu. Zaś z góry na dół krokiem tanecznym zbiegają dziewczęta jak łanie, a za niemi pośpieszają krzepcy junacy, jak jelenie. Tu zajaśnieje śród zieleni drzew bufiasty biały rękaw, tu zaczepi się o krzaki czerwona wstęga powiewająca od ramienia, owdzie pstrzy się na chłopaku wyszywana kamizela, aż wreszcie cała ta barwna gromada wygarnie się na zielony łan.
Po powrocie do domu przebrała się babunia z odświętnych szat do skromniejszego ubrania, włożyła na siebie sukienkę kanafasową i zaczęła szperać po domu. Po obiedzie było dla niej najmilszem gdy usiadła, położyła głowę na kolanach Basi i kazała jej szukać na swej głowie żywe włosy, które ją bardzo swędziały. Zazwyczaj przy tem wiskaniu zasnęła, ale nigdy nie na długo. Jak się obudziła, to zawsze było jej dziwno, że zasnęła. — Nawet nie wiem, jak to się stało, że mi się tak jakoś oczy skleiły — mawiała.
Po obiedzie chadzała z dziećmi do młyna; był to już zwyczaj ustalony i dzieci bardzo się z tych przechadzek cieszyły. Młynarzostwo mieli także córeczkę w wieku Basi, Marynia jej było, a dziewczynka ta była dobra i wesoła.
Koło młyna przed bramą stał posąg świętego Jana Nepomucena, akurat między dwiema lipami; tam w niedzielę po południu siadywała pani matka, czasem też jaka kuma żernowska, co mieszkała na zboczu, a obok nich Marynia. Pan ojciec stał przed niemi, bawiąc się tabakierką i coś niewiastom opowiadając. Jak tylko zauważyli babunię z dziećmi idącą wdłuż strugi, Marynia biegła im na spotkanie, a pan ojciec przezuty już w pantofle i mający znowuż podwinięte spodnie i szarą kamizelę, szurał się powoli za nią, razem z żernowską kumą. Pani matka zaś zwracała się w stronę młyna i kazała „tym dzieciom czego przyszykować, żeby nam dały spokój“. I zanim dzieci przyszły, już pod oknem albo w ogrodzie na wysepce przygotowany był stoliczek, a na nim dobre kołacze, chleb, miód, śmietana i pieczywo z masłem, a do tego jeszcze pan ojciec przynosił w koszyku świeżo narwanego owocu, albo też pani matka podawała pełną opałeczkę owocu suszonego i śliwek. W zimie stolik ustawiano w izbie. Kawa i podobne pańskie picie, w owych czasach nie było jeszcze u ludu zwyczajem i tylko u państwa Proszków pijano kawę.
— Dobraście, babuniu, żeście przyszli — mawiała pani matka, podając jej krzesełko. — Tak mi się zdaje, że jakbyście jednej niedzieli do nas nie przyszli, to niedziela nie byłaby niedzielą. A teraz pojedzcie, czego Pan Bóg dał.
Babunia jadała niewiele; prosiła też, żeby pani matka nie dawała dzieciom tak dużo do jedzenia, ale z tego się młynarka tylko śmiała. — Jesteście stara, babuniu, to nie dziwota, że dużo nie jadacie, ale dzieci, mój Boże, mają żołądki jak te kaczki! Nasza Marynia jest taka, że ile razy się jej zapytać, zawsze głodna. — Dzieci uśmiechały się i potakiwały, że pani matka ma zupełną rację.
Gdy im pani matka nakładła kołaczy, poszły sobie za stodołę, a wtedy babunia troszczyć się o nie nie musiała. Tam grały w piłkę, bawiły się w konie, w dołki i tam dalej. Zawsze już czekało tam na jej wnuki to samo towarzystwo złożone z sześciorga dzieci jedno mniejsze od drugiego, jak te piszczałki u organów. Były to dzieci z międlarni nad gospodą. Międlarnia była tam niegdyś, ale gdy przyprowadził się kataryniarz z żoną i dziećmi, właściciel gospody wybudował im chałupkę, w której była izba i kuchnia. Ojciec chodził po okolicy z katarynką, a matka obszywała i opierała dzieci, a jednocześnie chodziła na robotę, za co dostawała trochę jedzenia. Nie mieli nic więcej, jak tylko tych sześcioro plag, jak pan ojciec nazywał dzieci kataryniarza, i trochę muzyki. Pomimo to ani na dzieciach, ani na rodzicach nie było znać nędzy: dzieciom się twarze świeciły jak w ostatki, a czasem z międlarni płynęły takie zapachy dobrych rzeczy, że przechodniom ślina się w ustach zbierała. A gdy dzieci wychodziły na dwór z ustami zatłuszczonemi, niejeden sobie pomyślał: — Co też kataryniarze pieką, czy smarzą?
Pewnego razu Marynia przyszła od nich i opowiadała pani matce, że kataryniarzowa dała jej kawałek zajączka, a był taki smaczniutki, że nawet wypowiedzieć tego nie umiała. Jakby same migdały.
— Zająca? — pomyślała pani matka; — skądżeby go wzięli? Czyżby kataryniarz był kłusownikiem? No, niechby go tak złapali!
Przyszła Cylka, najstarsza kataryniarzówna, na hajty z dzieckiem. Dziewczynka ta miała zawsze co niańczyć, bo u nich był co rok, to prorok. Więc pani matka zaraz się jej zapytała: — Cóż dobrego mieliście na obiad?
— A nic, tylko zacierki — odpowiedziała Cylka.
— Jakto, zacierki i nic więcej? Przecież Marynia mówiła, że jej wasza matka dała kawałek zajączka i że był bardzo dobry.
— E, pani matko, to nie był zając, to był kawałek kota. Tatuś dostał go na Czerwonej Górze, był tłusty jak ten wieprzek, mamusia wysmarzyła z niego sadło, a ojciec będzie się niem smarował. Kowalka mu to poradziła, kiedy zaczynał kaszleć, żeby nie dostał suchot.
— Boże, odpuść grzechy, ci ludzie jedzą koty! — zawołała pani matka i z obrzydzeniem splunęła.
— Ach, gdyby pani matka wiedziała, jakie to dobre! A wiewiórki są jeszcze lepsze. Tatuś spotkał młodego strzelca, który niósł trzy wiewiórki zastrzelone na żarcie dla puhacza. Tatuś go prosił, żeby mu te wiewiórki dał, jako że słyszał, że wiewiórki mają dobre mięso, smaczniejsze od zajączków, bo żywią się tylko orzechami laskowemi. Młody strzelec dał mu te wiewiórki i powiedział, że to prawda, że wiewiórki są rzeczywiście dobre. Tatuś przyniósł je do domu, ściągnął z nich skórę, mamusia je upiekła i ugotowała nam zacierek, więc mieliśmy dobry obiad. Czasem tatuś przynosi wrony, ale nie są smaczne. Jak raz Marynia do nas przyszła, to mamusia dała jej także kawałek. Onegdaj przyniosła nam matka gęś ze dworu; służąca pani administratorki zadusiła ją przy karmieniu kluskami i musieli ją zarżnąć. Pani jej nie chciała, więc dała ją mamusi, a my mieliśmy mięsa na kilka obiadów, a sadła będzie na długo... — Pani matka przerwała Cylce, mówiąc: — Daj już spokój i idź. Tfy, aż mi się zimno robi! A ty, Maryniu, bezbożna dziewczyno, jeśli jeszcze raz będziesz jadła zajączka u kataryniarzy, to zobaczysz! Zaraz idź mi się umyć i pamiętaj, żebyś do rąk nic nie brała! — Tak mówiła pani młynarka, popychając Cylkę ku drzwiom.
Marynia płakała, zapewniając matkę, że zajączek był dobry, ale pani matka ciągle spluwała. Przyszedł pan ojciec, a słysząc, co się stało, zakręcił tabakierką w ręku i rzekł: — Co się złościsz, pani matko? Nie wiadomo od czego dziewczyna się upasie. Jeden lubi to, drugi owo. Kto wie, czy i ja się do nich nie zaproszę na dobrą wiewiórkę? — uśmiechał się swoim zwyczajem.
— Daj spokój i nie gadaj głupstw, panie ojcze, bo wiesz, że tego nie lubię! — gniewała się pani matka. A pan ojciec mrużył oczy i śmiał się.
Nietylko pani młynarka, ale i inni ludzie brzydzili się przyjąć cokolwiek od kataryniarzów, czy nawet wziąć jaką rzecz od nich do ręki, a to jedynie dlatego, że jadali wiewiórki i różne takie rzeczy, jakichby żaden inny człowiek nie jadł. Ale dla dzieci państwa Proszków było to zupełnie obojętne, czy dzieci kataryniarzów jadły na obiad pasztet z bażantów, czy z wron; chodziło o to, żeby było z kim się bawić. Chętnie podzieliły się z niemi otrzymanemi kołaczami, aby tylko zjednać ich dla siebie. Cylka, dziewczyna dziesięcioletnia, wetknęła dziecku, które miała bawić, kawał kołacza w rączkę, położyła je na trawie i bawiła się razem z resztą dzieci, albo z sitowia plotła chłopcom czapki a dziewczętom koszyczki. Gdy się nabawili do sytości, wracali do domu, a Marynka szła do matki, aby jej powiedzieć, że wszyscy są strasznie głodni. Pani matka bynajmniej się temu nie dziwiła i nakarmiła wszystkich, nawet tych, którymi się brzydziła. Ale pan ojciec zawsze jej dokuczał, i gdy dzieci przychodziły, zaczynał jakby nigdy nic: — Nawet nie wiem, co mi jest, tak mi jakoś ciężko na piersi... Czy nie macie, Cylko, kawałek zajączka? Mogłabyś...
Ale pani matka zawsze splunęła i wyszła. Babunia pogroziła panu ojcu palcem i mawiała przy takiej sposobności: — Patrzcie, patrzcie, jaki to wy figlarz, panie ojcze. Żebym była panią matką, tobym wam upiekła porządną wronę do grochu. — Pan ojciec przymrużył oczy, pokręcił tabakierką i uśmiechał się po swojemu.
Gdy starzy siadywali w ogrodzie, przysiadł się do nich i starszy czeladnik, a wtedy zaczynało się rozmawiać o porannem kazaniu, czyje zapowiedzi wyszły, za kogo były modlitwy i z kim się kto spotkał na mszy. Od tego przechodziło się do rozmowy o urodzaju wogóle i w szczegółach, o powodziach, burzach i gradach, o tkaniu i bieleniu płótna, o urodzaju na len, a wreszcie o złodziejach z Kramolnej i o kryminale. Starszy czeladnik bardzo lubił gadać, ale ku wieczorowi, gdy zjeżdżali się gospodarze z mlewem, pamiętający o przysłowiu, że kto pierwszy przyjeżdża, ten pierwszy miele, musiał czeladnik iść do młyna, a pan ojciec poszedł na chwilę zajrzeć do gospody co tam słychać, zaś kumy pozostawszy same, powiedziały sobie jeszcze to i owo.
W zimie wysiadywały dzieci nieraz przez całe popołudnie na polepie za piecem. Piec u młynarzów był duży, było na nim łóżko służącej, a Marynia miała tam wszystkie swoje zabawki i lalki. Jak się dzieci poschodziły, to ich była pełna polepa, a na górnym stopniu siedział jeszcze do tego duży pies. Na tej polepie odbywało się co niedziela wesele której z lalek. Narzeczonym był kominiarz, a Mikołaj był niby-to księdzem. Potem się jadło, piło i tańczyło, przyczem zazwyczaj ktoś nadepnął psu na nogę, aż zaskowyczał i przerwał rozmowę osobom starszym, siedzącym w izbie. Pani matka wołała wtedy na dzieci: — Moi kochani weselnicy, nie zawalcie mi pieca, bo jutro chcę piec chleb! — Ale na piecu było tymczasem zupełnie cicho a dzieci bawiły się w ojca i matkę. Akurat bocian przyniósł tej młodej mamusi dziecko, a Adelka, która nie umiała szykować chrzcin, musiała być babą, a Janek i Wiluś byli kumami, i chcieli, żeby dziecku było na imię Jaś. I znowu było ucztowanie z mnóstwem przeróżnych potraw, a pies był także gościem, na przeprosiny. Mały Jaś na poczekaniu wyrósł i tatuś prowadził go do szkoły. Janek był panem bakałarzem i uczył go sylabizować. Ale szkoła z jednym uczniem byłaby nijaka, więc musieli się w niej uczyć wszyscy i łatwo się zgodzili, że będą się bawić w szkołę. Chodzili więc wszyscy do Janka do szkoły, ale nikt nie zrobił zadania; pan nauczyciel bardzo się pogniewał i wszyscy mieli dostać po dwie łapy. Ponieważ inaczej być nie mogło, więc się zgodzono i na te łapy, ale psu, który także był uczniem, a nietylko, że nic nie umiał, ale w dodatku chciał sobie drzemać na piecu, ułożył pan nauczyciel jako karę, że prócz dwóch łap będzie miał na szyi zawieszoną czarną tablicę, co też zostało wykonane. Na szyi zawieszono psu czarną tablicę, za co kudłaty uczeń pogniewał się bardzo, zeskoczył na podłogę i z wielkim hałasem zaczął zrzucać z siebie hańbiącą odznakę. Starszy czeladnik zerwał się przerażony z ławy, babunia splunęła, a pan ojciec pogroziwszy tabakierką piecowi, zawołał: — Ej zobaczycie, wy swawolniki, że się za was wezmę! — A zakręciwszy tabakierką w ręku, roześmiał się, ale zaraz się obrócił, żeby tego dzieci nie widziały.
— To napewno zrobił ten nasz lucyper! — mówiła babunia. — Najlepiej będzie jak się wybierzemy do domu, bo wam te dzieci wywrócą cały młyn do góry nogami.
Ale młynarzostwo ją zatrzymywali. Jeszcze nie było skończone opowiadanie o wojnie francuskiej i o trzech władcach. Babunia znała wszystkich trzech; wogóle miała bardzo bogate doświadczenie, wiedziała dużo o wojsku — jej każdy wierzył.
— A co to byli za jedni te trzy lodowate chłopy, co ich Rus posłał na Bonaparta? — pytał młodszy czeladnik, chłopak wesoły i ładny.
— Czyż tak trudno ci się domyśleć, że to były miesiące: grudzień, styczeń i luty? — objaśniał go starszy czeladnik. — Podczas tych miesięcy jest w Rosji takie zimno, że ludzie muszą nosić na twarzach futerały, żeby im nosy nie poumarzały. Francuzi nie są przyzwyczajeni do zimy; jak przyszli do Rosji, to zaraz wszyscy pomarzli. A Rus wiedział bardzo dobrze, że tak będzie, dlatego ich powstrzymywał. O, Rus to numer!
— A cesarza Józefa znaliście? — pytał jeden z gospodarzy babunię.
— I jak jeszcze! Przecie z nim rozmawiałam, i jeszcze mi dał ten talar swoją własną ręką! — rzekła babunia, wskazując na talar zawieszony przy granatach na szyi.
— O, to ciekawe! Jakże się to stało i gdzie to było? — pytał jeden przez drugiego.
Dzieci uciszyły się były na piecu, a słysząc to pytanie, poschodziły z pieca i prosiły babunię, aby o tem opowiedziała, bo one tego także jeszcze nie słyszały.
— Ale pani matka i pan ojciec już o tem słyszeli — odparła babunia.
— Ładne opowiadanie można wysłuchać z przyjemnością dwa razy i więcej — rzekła pani matka. — Mówcie, babuniu!
— W takim razie opowiem wam, jak to było. Tylko wy, dzieci, usiądźcie i nie przeszkadzajcie!
Dzieci posiadały na stołkach i siedziały jak trusie.
— Kiedy budowali Nowy Ples (Józefów), byłam podlotkiem — zaczęła babunia swoje opowiadanie. — Pochodzę z Oleśnicy. Wiecie, gdzie jest Oleśnica?
— Wiemy, wiemy — odpowiedział starszy czeladnik. — To za Dobruszką w górach, na granicy śląskiej, prawda?
— Tak jest, stamtąd właśnie pochodzę. Obok naszego gospodarstwa mieszkała wdowa Nowotna w małej chałupce. Robiła gunie wełniane i z tego się utrzymywała. Jak narobiła trochę tych guń, to je nosiła do Plesu na sprzedaż. Do mojej nieboszczki matki przychodziła bardzo często, a my dzieci, biegałyśmy do niej parę razy dziennie. Nasz ojciec służył do chrztu jej synowi. Jak już byłam dość duża i mogłam się zabrać do jakiej roboty, to Nowotna mawiała nieraz, gdy do niej przyszłam: — Przysiądź się do krosien i ucz się, to ci się może przydać. Czego się człowiek za młodu nauczy, to na starość jakby znalazł. — Ja się do roboty zawsze paliłam i nie kazałam sobie powtarzać tego dwa razy. Usłuchałam i niebawem wyuczyłam się tego rzemiosła tak dobrze, że mogłam sama robić gunie. W tym czasie cesarz Józef bywał bardzo często w Nowym Plesie. Mówili o nim wszyscy, a ci, co go widzieli, byli z tego tacy dumni, jakby nie wiem co.
Pewnego razu, gdy Nowotna szła z robotą do miasta, prosiłam naszych, żeby mi pozwolili pójść z nią, bo chciałam zobaczyć Ples. Matka widziała, że kuma tej roboty ma dużo do dźwigania, więc rzekła: — No to idź, pomożesz kumie nieść. — Na drugi dzień wyszłyśmy jeszcze o porannym chłodzie i dopiero koło południa przyszłyśmy na łąki przed Plesem. Leżało tam dużo budulcu; usiadłyśmy na belkach i obuwałyśmy trzewiki. A kuma mówi do siebie: — Gdzie też ja, biedna kobieta, pójdę z temi guniami najpierw? — W tem od strony Plesu idzie jakiś pan i prosto do nas. W ręku miał coś takiego, jakby flet; co chwila przykładał to sobie do twarzy i powoli obracał się dookoła. — Patrzcie, kumo — mówię — jakiś muzykant widać, dmucha we flet i sam do tego tańcuje.
— Ach ty głupia, to nie flet i nie muzykant, to pewno jakiś pan z tych, co doglądają budowania; widuję ich tu sporo. Mają takie rurki, a w rurce jest szkło i przez to szkło oni patrzą; podobno widać bardzo daleko. Wtedy widzi wszystko, gdzie i kto co robi.
— Ach, kumo, a jeśli nas widział, jak wdziewałyśmy trzewiki? — powiadam.
— No to co? W tem niema nic złego — śmiała się kuma.
Podczas tej rozmowy pan podszedł całkiem blisko. Miał na sobie siwy surdut, mały kapelusz na trzy pioruny, jak to się mówi, a z tyłu widać było warkoczyk z kokardką. Był ten pan jeszcze młody i taki ładny, jak malowanie. — Gdzie idziecie i co niesiecie? — pyta i staje przy nas. Kuma powiedziała, że niesie do Plesu robotę na sprzedaż.
— Co to za robota? — pytał dalej.
— Wełniane gunie, paniczu, żołnierzom na przykrywki. Możeby się wam jaka przydała — rzekła Nowotna, rozwiązała szybko tobołek i rozłożyła jednę gunię na belkach. Była to niewiasta bardzo na miejscu, ale jak się wzięła do sprzedawania, to była okrutnie wymowna.
— Robi je twój mąż, nieprawdaż? — pyta znowu ten pan.
— Robił kiedyś, złoty paniczu, ale dwa lata będzie na żniwa, jak umarł. Dostał suchot. Ja się czasem jego robocie przyglądałam i teraz mi się to przydało. Tej tu małej też często powtarzam: — Ucz się, mówię, bo czego się nauczysz, tego ci nawet zbój nie zabierze.
— To twoja córka? — pyta jeszcze ten pan.
— Nie moja, tylko mojej kumy; ale pomaga mi czasem. Nie patrzcie, panie, że jest mała, bo jest krzepka w sobie i do roboty się pali. Jednę gunię zrobiła sama.
Młody pan poklepał mnie po ramieniu i spojrzał na mnie bardzo ładnie. Nigdy jeszcze nie widziałam takich ładnych niebieskich oczu: czyste chabry.
— A ty nie masz dzieci? — zwrócił się pan do kumy.
— Mam jednego chłopca — odpowiedziała kuma —, oddałam go do Rychnowa na naukę. Pan Bóg daje mu dar Ducha świętego i nauka idzie mu bardzo dobrze. Ładnie śpiewa na chórze, więc radabym zaoszczędzić jaki grosz, żeby z niego był ksiądz.
— A jak nie będzie chciał być księdzem?
— Będzie chciał, paniczu, bo mój Jurek to taki dobry chłopak! — powiada kuma.
Tymczasem ja patrzyłam ustawicznie na tę rurkę i myślałam sobie, jak też to się przez nią widzi. A on jakby mi moje myśli na nosie wyczytał, obraca się ku mnie raptem i powiada: Chciałabyś pewno popatrzeć przez lornetkę, co? — Ja się zaczerwieniłam i nawet spojrzeć nie śmiałam. A kuma zaraz wyjechała: — Ona myślała, że to jest flet, a wy paniczu, że jesteście muzykantem. Ale ja jej powiedziałam, kto wy zacz.
— A czy ty wiesz, kto ja zacz? — śmiał się pan.
— Juści nie wiem, jak panu na imię, ale jesteście pewno z tych, co tu przychodzą doglądać robót i przez tę rureczkę na roboty patrzycie. Prawda?
Pan się tak śmiał, aż się przeginał. — No, z tą rureczką, to masz, matko, rację. Jeśli chcesz przez nią popatrzeć, to patrz — zwrócił się do mnie, a kiedy już się naśmiał do syta, przyłożył mi rureczkę do oka. Ludzie złoci, jakie cuda mi się pokazały! W Jaromierzu zaglądałam ludziom prosto w okna i widziałam wszyściutko, co kto robi, jakbym stała tuż koło nich. Ludzi, co pracowali daleko po polach, widziałam, jakby byli tuż-tuż. Chciałam podać rureczkę kumie, żeby też popatrzyła, ale ona mi powiada: — Co ty sobie myślisz, że to wypada mnie, starej kobiecie, żebym się bawiła?
— To nie jest zabawka, to jest rzecz użyteczna, matko — rzekł pan.
— Ano niech sobie będzie, ale mnie to nie wypada — odpowiedziała kuma i za żadne skarby nie chciała przez lornetkę popatrzeć. A mnie przyszło akurat do głowy, żeby tak przez to szkiełko można było zobaczyć cesarza Józefa, i patrzyłam na wszystkie strony, a że ten pan był bardzo uprzejmy, więc mu powiedziałam, kogo bym chciała zobaczyć.
— A na co ci tak koniecznie cesarza widzieć? Lubisz go, czy co? — pyta pan.
— Jeszczeby też — odpowiadam —, wszyscy go przecie lubią, bo jest dobry i grzeczny. I modlimy się za niego co dzień, żeby mu Pan Bóg dał długie panowanie i jego pani matce też.
Pan się uśmiechnął i powiada: — A czy chciałabyś z nim też porozmawiać?
— Uchowaj Boże! Przecież bym na niego nawet spojrzeć nie śmiała — mówię.
— Mnie się także nie wstydzisz, a cesarz taki człowiek, jak i ja.
— Nie taki sam, paniczku — odezwała się kuma. — Cesarz, to cesarz, łatwo to wymiarkować. Ja słyszałam, że jak się spojrzy cesarzowi w oczy, to się robi zimno i gorąco. Nasz radca rozmawiał z nim dwa razy i zawsze to powtarza.
— Wasz radca ma niezawodnie niebardzo czyste sumienie i dlatego nie może nikomu spojrzeć w oczy — rzekł pan i pisał coś na karteczce. Tę karteczkę dał potem kumie i powiedział jej, żeby poszła do Plesu do magazynu, to tam wszystkie jej gunie kupią. Mnie dał ten srebrny talar i powiedział: — Zostaw go sobie na pamiątkę, żebyś nie zapomniała o cesarzu Józefie i jego matce! Módl się za niego, bo modlitwa serca dziecięcego jest Bogu miłą. Jak wrócicie do domu, to możecie powiedzieć, że rozmawiałyście z cesarzem Józefem! — Powiedział te słowa i szybko się oddalił.
Pod nami się kolana ugięły i nie wiedziałyśmy, co robić z uciechy i lęku. W magazynie wypłacili Nowotnej trzy razy tyle, ile za gunie zażądała. Do domu leciałyśmy jak na skrzydłach, a gdyśmy zaczęły opowiadać, to rozpytywaniu i odpowiedziom nie było końca. Wszyscy nam zazdrościli. Matka kazała talar przewiercić i od tego czasu noszę go na szyi. Już nieraz bywało mi dość ciężko, ale go z ręki nie wypuściłam. Szkoda, wieczna szkoda, że ten dobry pan już nie żyje! — westchnęła babunia, kończąc swoje opowiadanie.
— A szkoda! — powtarzali inni. Dzieci poznawszy historję talara, teraz dopiero zaczęły go sobie oglądać dokładnie ze wszystkich stron, i teraz dopiero wydał im się znakomitym. A babunię otoczyli wszyscy jeszcze większym szacunkiem, niż dotychczas, że to rozmawiała z cesarzem Józefem.
W niedzielę wieczorem zaczynał się w młynie nowy tydzień pracy. Gospodarze zjeżdżali się z mlewem ze wszystkich stron, a młyn zaczynał powoli swoje monotonne zwykłe turkotanie. Starszy czeladnik chodził po młynicy, spoglądając bystrem okiem, czy wszystko jest w należytym porządku; młodszy biegał z góry na dół i z dołu na górę, od pytla do pytla, przyśpiewując przytem, a pan ojciec stał przed młynicą, witał z wesołą twarzą gospodarzy, co mu przywozili zboże do mielenia i dawali zarobek, i podawał im niuch tabaki.
Pani matka z Marynią odprowadzały babunię latem aż do gospody. Jeśli akurat była w gospodzie muzyka, przystanęły na chwilę przy płocie, gdzie zazwyczaj przyłączyło się do nich kilka kum, i przypatrywały się tańczącej młodzieży. Dostać się do gospody nie było można, bo tłok był wielki. Nawet Krysia, jak nosiła piwo panom, siedzącym w ogrodzie, musiała nosić kufle wysoko nad głową, żeby ich jej nie wytrącili.
— Patrzcie, jacy to ci panowie — mawiała pani matka, wskazując głową do ogrodu, gdzie siedzieli panowie z zamku, którzy zawsze zatrzymywali Krysię, gdy im podawała piwo — widzicie ich! Pewno, że taka dziewczyna podobałaby im się, bo drugiej takiej nie znajdzie. Ale nie dla was stworzył Pan Bóg ładną dziewczynę, żebyście jej zawracali głowę!
— Niema strachu, żeby sobie Krysia dała zawrócić głowę — odpowiedziała babunia. — Jeśli będzie trzeba, to ona im pokaże, gdzie cieśla zostawił dziurę.
Babunia miała rację. Jeden z tych panków, na dziesięć stajań piżmem pachnący, szeptał dziewczynie coś do ucha, ale ona mu ze śmiechem odpowiedziała: — Idźcie z Bogiem, panie kupcze, nie kupimy nic! — Wskoczyła do sieni i z wesołą twarzą ujęła za spracowaną rękę wysokiego junaka, który ją objął i prowadził do tańca. Krysia zatańczyła sobie, nie zważając, że na nią wołano: — Krysiu, nalej świeżego!
— Ten chłopak jest jej milszy, niż cały zamek ze wszystkiemi skarbami — roześmiała się babunia, życzyła pani matce dobrej nocy i wracała z dziećmi do domu.



V.

Co dwa albo trzy tygodnie, jeśli pogoda była ładna, mawiała babunia: — Dzisiaj pójdziemy na prząślenie do strzelców. — Dzieci cieszyły się z tego od samego rana i nie mogły doczekać się chwili, gdy babunia wziąwszy wrzecionko, ruszy w drogę. Za upustem prowadziła droga pod stromem zboczem ku mostowi, od mostu szło się topolową aleją, ciągnącą się aż do Ryzemburga. Ale babunia wolała drogę pod zboczem wdłuż rzeki aż do tartaku. Nad tartakiem było puste wzgórze, a na niem rosły wysokie dziewanny. Basia lubiła biegać po nie i przynosić babuni. Za tartakiem dolina zwężała się coraz bardziej, a rzeka w ciaśniejszem łożysku bystrzej płynęła przez wielkie kamienie, które jej w drodze leżały. Wzgórza były porośnięte jodłami i świerkami, które cieniem swoim przesłaniały niemal całą dolinę. Tą dolinką szły dzieci z babunią aż pod same ruiny zamku Ryzemburga, które dźwigały się z pośród ciemnej zieleni drzew gromadami omszonych kamieni.
W pobliżu zamku nad starem sklepieniem, którem podobno można było ujść pod ziemią trzy mile, ale pod które nikt się nie zapuszczał dla wielkiej wilgoci i zepsutego powietrza, wznosiła się wielka altana z trzema ogromnemi półkolistemi oknami. Gdy państwo polowali, to tutaj spożywali drugie śniadanie. Ku tej altanie skierowały się dzieci, wspinając się po stromem zboczu, jak giemzy. Stara babunia ledwo się wdrapała na górę i musiała się chwytać drzewek rosnących na zboczu. — No, ładnieście mnie urządziły, moje dzieci — rzekła po tem uciążliwem wspinaniu —, ledwo zipię.
Ale dzieci ujęły babunię za ręce, zaprowadziły ją do altany, gdzie był przyjemny cień i skąd otwierał się piękny widok, i usadowiły ją na krześle. Z prawej strony altany widziały dzieci ruiny zamku; pod zamkiem wiła się w półkolu dolinka, zamknięta u górnego i dolnego końca wzgórzami, porosłemi jedliną. Na jednem z tych wzgórz stał nieduży kościołek. Szum wody i śpiew ptaków był jedynym odgłosem życia, przerywającym dookolną ciszę.
Janek przypomniał sobie siłacza Czcibora, który był owczarzem pana na Ryzemburgu. Tutaj w dole na łące zdarzyło się, że pan przyłapał go niosącego na ramieniu całą jodłę, wyrwaną z korzeniami. Na pytanie pana, Czcibor przyznał się całkiem szczerze, że tę jodłę ukradł w lesie. Pan mu wybaczył i jeszcze kazał mu przyjść na zamek, obiecując dać mu tyle pożywienia, ile tylko uniesie. Czcibor był chciwy, wziął żonie dziewięciołokciową wsypę i poszedł na zamek, a tam nasypali mu do niej grochu i nakładali wędzonych udźców. Dla jego siły i szczerości polubił go rycerz, a gdy w Pradze odbywał się wielki turniej, zabrał go z sobą. Czcibor dzięki sile swojej pokonał pewnego niemieckiego rycerza, któremu nikt nie mógł dać rady, i król zrobił go za to także rycerzem.
Dzieciom się to opowiadanie bardzo podobało i od chwili, gdy je od starego owczarza słyszały, zamek i łąki nabrały dla nich osobliwego znaczenia.
— A jak się nazywa tamto miejsce, gdzie jest ten kościołek, babuniu? — pytał Wiluś.
— To jest Bousin. Jeśli Bóg da zdrowie, to także tam kiedy pójdziemy na odpust — rzekła babunia.
— A co się tam stało, babuniu? — pytała Adelka, która byłaby słuchała opowiadań babuni od rana do wieczora.
— Cud się tam stał. Nie pamiętacie już, jak o tem razu pewnego Urszula opowiadała?
— Już nic nie pamiętamy. Opowiedzcie nam, babuniu, bardzo pięknie prosimy — nastawały dzieci, a babunia nie kazała się prosić zbyt długo.
— Więc siadajcie grzecznie na ławce i nie wychylajcie mi się z okna, żebyście nie pospadały na dół i nie złamały karku! — napominała babunia i zaczęła opowiadać.
— Za tem wzgórzem i za temi lasami są wsie Turyń, Litoborz, Slatina, Meczów i Bousin. Wszystkie te wsie dawnemi czasy należały do jednego rycerza, który nazywał się Turyński, a mieszkał na Turyni w zamku. Pan ten miał żonę i córkę jedynaczkę, ładną dziewczynkę, ale, niestety, była ona głucha i niema, co rodziców jej bardzo smuciło.
— Pewnego razu dziewczynka przechadzała się po zamku i umyśliła sobie, że pójdzie zobaczyć, co porabiają małe baranki we dworze bousińskim, i czy też podrosły od czasu, jak ich nie widziała. Muszę wam powiedzieć, że wtedy nie było tu jeszcze tego kościołka ani wioski, tylko był dwór, a w nim mieszkała czeladź pana na Turyni. Tam też chowały się jego stada. Dokolusieńka były tylko lasy i lasy, a w nich było dużo dzikich zwierząt.
— Córeczka państwa Turyńskich była kilka razy w tym dworze, ale zawsze jechała tam z ojcem; myślała sobie, niemądra, że jak się rozpędzi, to za chwileczkę będzie u celu. Szła więc, szła, gdzie ją oczy prowadziły i myślała sobie, że jedna droga jest taka dobra, jak druga. Była jeszcze młoda i nieroztropna, jak wy. Ale kiedy tak szła i szła, a biały dwór się nie pokazywał, zaczynała się niepokoić; przyszło jej do głowy, co powie ojciec i matka, że uciekła z zamku; ogarnął ją strach i nawróciła z drogi nazad do domu. Ale jak człowiek jest w strachu, to łatwo mu się w głowie zamąci. Zbiła się dziewczynka z drogi i nie wiedziała ani którędy do dworu, ani którędy do domu. Dostała się w gąszcz leśny, gdzie było bardzo ciemno. Teraz dopiero zrozumiała, że zabłądziła!
— Możecie sobie wyobrazić, jak jej tam było. Ale wam nie byłoby tak źle, jak było jej: macie słuch i mowę, a dziewczynka była głuchoniema. Biegała w zamieszaniu, na wszystkie strony wypatrując drogi do domu, a coraz bardziej błądziła. Wreszcie zachciało się jej pić i jeść, a nogi ją bolały; ale to wszystko nie było takie straszne, jak przerażenie dziewczynki, gdy zapadała noc, a trzeba się było bać dzikich zwierząt. I jeszcze musiała przytem myśleć, co powie ojciec i matka i jak się o nią niepokoją. Wystraszona, spłakana, doszła jakoś do źródła. Uklękła i chciwie piła wodę, bo była bardzo spragniona. Gdy potem obejrzała się dokoła, zauważyła dwie wydeptane ścieże; nie wiedziała wszakże, którą ścieżką iść, bo przez zbłądzenie była wystraszona i już teraz wiedziała, że nie każda ścieżka prowadzi do domu. Wtem przypomniała sobie, że jej matka, jak była strwożona i zmartwiona, udawała się zawsze do swego pokoju i modliła się. Uklękła więc ta dziewczynka na ziemi i modliła się, aby ją Pan Bóg wyprowadził z tego lasu.
— Nagle usłyszała coś dziwnego. Huczało i brzmiało jej w uszach coraz wyraźniej, pełniej i jaśniej... Dziewczynka nie wiedziała, co się z nią dzieje i co za dźwięki słyszy. Zaczęła drżeć ze strachu i płakać, i chciała uciekać, aż tu patrzajcie! — biegnie ku niej z lasu po ścieżce biała owieczka, za nią druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta i coraz więcej ich przybiega, aż jest przy źródle całe stado. Każda owca miała na szyi dzwonek, te dzwonki podzwaniały, a dziewczynka je słyszała! To były owce jej ojca, a za niemi biegł biały pies owczarka, a za nim idzie i sam Barta, owczarek... Dziewczynka woła: — Barta! — i biegnie ku niemu. Uradował się Barta, gdy usłyszał, że panienka mówi i słyszy. Wziął ją na ręce i śpieszył do dworu, który był niedaleko. Siedziała tam pani Turyńska w wielkiem zaniepokojeniu, bo nikt nie wiedział, gdzie się ich córeczka nagle z zamku podziała, i co się z nią stało. Rozesłali po lesie ludzi na wszystkie strony, nawet ojciec poszedł córkę szukać, a matka siedziała we dworze i czekała na jakieś wiadomości. Możecie sobie wyobrazić, co to była za radość, gdy Barta przyniósł matce córeczkę i jeszcze do tego wszystkiego cudownie uzdrowioną. Gdy i ojciec powrócił, a córka im wszystko opowiedziała, postanowili rodzice, że przy tem źródle Bogu na podziękowanie zbudują kościołek. Tak też uczynili. Ten kościołek, co go tam widzicie, jest ten sam, a przy nim jest to samo źródło, z którego dziewczynka piła i gdzie się modliła. A w tych tu lasach błąkała się, biedna. Ale dziewczynka już dawno, dawno umarła, a pan Turyński także, i pani Turyńska, i owczarek Barta, a zamek na Turyni leży w gruzach.
— A gdzie się podziały owce i pies? — pytał Wiluś.
— Pies zdechł, stare owce skapiały, młode urosły i miały znowuż młode baranki. Bo tak już jest na tym świecie: jeden umiera, drugi się rodzi.
Dzieci spojrzały w dolinę. W duchu widziały rycerzy na koniach, dziewczynkę zbłąkaną — i nagle — z lasu wyjeżdża pani na pięknym koniu, jedzie doliną a za nią koniuszy. Pani ma ciemny żakiecik, długą szatę ciemno-czerwoną, spływającą aż za strzemiona, na głowie zaś ma czarny kapelusz, z którego wiatr odwiewa zielony zawój, okalający jej krucze włosy.
— Babuniu, babuniu, rycerka jedzie, patrzaj! — wołały dzieci.
— Co wam też przychodzi do głowy! Czy są jakie rycerki na świecie? To pani księżna — odpowiedziała babunia, spoglądając oknem w dolinę.
Dzieciom było niemal przykro, że to nie była rycerka, jak sobie myślały.
— Pani księżna jedzie do nas na górę! — zawołały wszystkie naraz.
— E, co też wam się zdaje! Jakżeby tu koń podjechał? — mówiła babunia.
— Naprawdę, Orland lezie jak kot; popatrz tylko! — wołał Janek.
— Daj mi spokój, nawet patrzeć na to nie mogę. Ci państwo miewają dziwne przyjemności — mówiła do siebie babunia, przytrzymując dzieci, żeby się z okna nie wychylały.
Niedługo pani księżna była na górze. Lekko zeskoczyła z konia, tren długiej sukni przerzuciła sobie przez rękę i weszła do altany.
Babunia wstała i grzecznie ją witała. — To dzieci państwa Proszków? — pytała księżna, wpatrując się w twarzyczki dzieci.
— Tak jest, pani księżno — odpowiedziała babunia.
— A ty jesteś niezawodnie ich babcią?
— Jestem matką ich matki, pani księżno.
— Możesz się cieszyć, że masz takie zdrowe wnuczęta. Ale, czy też wy, dzieci, słuchacie babunię? — pytała księżna, zwracając się do dzieci, które z niej oka nie spuszczały. Na jej pytanie zakłopotały się i ledwie odpowiedziały: — Słuchamy.
— No, można z niemi wytrzymać od biedy... Czasem, oczywiście, niebardzo, ale cóż robić? I my też byłyśmy nie lepsze — rzekła babunia.
Księżna roześmiała się, a widząc, że na ławce stoi koszyczek jagód, pytała, gdzie też dzieci tyle ich nazbierały. Babunia zaraz zwróciła się do Basi: — Idź, dziewczynko, i podaj pani księżnej! Są świeże, dzieci zbierały je po drodze, więc może będą pani księżnej smakowały. Jak jeszcze byłam młoda, lubiłam je jadać, ale od czasu, jak mi dziecko umarło, nie wzięłam jagody do ust.
— A dlaczego? — pytała księżna, biorąc koszyk jagód z rąk Basi.
— Śród ludu jest tak, proszę pani, że jak matce umrze małe dziecko, to do świętego Jana Chrzciciela nie je czereśni ani jagód. Bo Przenajświętsza Panienka chodzi podobno po niebie i rozdaje jagódki malutkim dzieciom. Jeśli matka którego dziecka była niewstrzemięźliwa i jadła czereśnie, to Przenajświętsza Panienka mu powiada: — Widzisz, niebożątko, dla ciebie zabrakło, bo matka ci wszystko zjadła. — Dlatego matki powstrzymują się od jedzenia tego owocu. No, a jak się która wstrzyma do świętego Jana, to po świętym Janie też — dokończyła babunia swoje opowiadanie.
Księżna trzymała w ręku poziomkę słodką, czerwoną jak jej piękne usta, ale przy opowiadaniu babuni położyła ją mimowoli z powrotem do koszyka, mówiąc: — Nie mogę teraz jeść, a wy, dzieci, nie miałybyście nic na drogę.
— Ach, tak źle nie będzie, pani księżno! Niech pani je, albo weźmie je sobie do domu razem z koszyczkiem, my sobie nazbieramy innych — zawołała Basia z pośpiechem, podsuwając księżnej koszyczek.
— Przyjmuję tedy wasz prezent — rzekła księżna uśmiechając się do miłej, naiwnej Basi — ale jutro przyjdźcie sobie po koszyczek do zamku, a babunię przyprowadźcie z sobą! Rozumiecie?
— Przyjdziemy, przyjdziemy — odpowiedziały tak samo, jak odpowiadały pani młynarce, gdy je zapraszała, aby przyszły do młyna. Babunia chciała coś powiedzieć, ale już nie było czasu, bo księżna skłoniła się zlekka przed babunią, uśmiechnęła się do dzieci i wyszła z altany. Podawszy koszyk koniuszemu, wskoczyła na Orlanda i znikła między drzewami, jak piękne zjawisko.
— O, babuniu, jak się cieszę, że pójdziemy do zamku! Tatuś powiada, że pani księżna ma tam ładne obrazy! — rzekła Basia.
— I jest tam podobno papuga, która gada. Poczekaj, babuniu, dopiero się napatrzysz! — wołał Janek klaszcząc w dłonie.
Zaś mała Adelka popatrzyła po sobie i rzekła do babuni: — Ale ubierzesz mnie w inne ubranko, prawda, babuniu?
— Święci Pańscy! — zawołała babunia. — Na chwilkę spuściłam ją z oczu i masz tobie! Śliczna jesteś, moja panienko! Cóżeś ty robiła?
— Ja nic nie winna, Janek mnie popchnął i wpadłam w jagody — tłumaczyło się maleństwo.
— Wy zawsze coś z sobą macie. Będzie pani księżna ładne wyobrażenie o was miała, powie sobie, że jesteście psotnik w psotnika. Ale teraz chodźcie, żebyśmy zdążyli zajść do strzelców! Tylko pamiętajcie, chłopcy, że jeśli będziecie zbytkowali, jak to zawsze robicie, to nigdy więcej nie wezmę was z sobą — groziła babunia.
— Będziemy grzeczni, babuniu — zapewniali chłopcy.
— Zobaczymy! — odpowiedziała babunia, idąc za dziećmi leśną ścieżką ku leśniczówce.
Ledwo uszli kawałek drogi, znaleźli się między drzewami liściastemi, a z za nich już im migotał biały dworek strzelca. Przed domkiem była duża przestrzeń zielona, ogrodzona, wysadzona lipami i kasztanami, pod któremi było kilka ławeczek i stolików przytwierdzonych do ziemi. Po trawniku przechadzały się pawie, a babunia mówiła o nich, że mają anielskie pióra, djabelski krzyk i złodziejski krok; prócz pawi było tam dużo nakrapianych perliczek, a białe króliki siedziały w trawie, strzygły uszami i przy każdym głośniejszym szeleście rozbiegały się trwożliwie na wszystkie strony. Piękna sarna z czerwoną obrożą na szyi, leżała na zaprożu, a kilka par psów włóczyło się po podwórzu. Ledwo dzieci na nie krzyknęły, psy zaszczekały z wielkiej radości, podbiegły do nich, zaczęły biegać wkółko i omal że z samej uciechy wszystkich nie poprzewracały. Sarenka na zawołanie Adelki przyszła do niej i swojem niebieskiem okiem spoglądała na dziewczynkę tak ładnie, jakby chciała powiedzieć: — A to ty jesteś, co mi przynosisz smaczne kąski! Witam cię! — Adelka zrozumiała widać to spojrzenie, bo zaraz sięgła do kieszeni i podała sarnie kawałek bułki, którą ta przyjęła i zaczęła biegać za dziewczynką.
— Skąd was się tu tyle nabrało, czeladko hałaśliwa! — zawołał skądciś znajomy głos i po chwili wyszedł z komory strzelec w lekkim zielonym kabaciku, w domowej czapeczce na głowie. — Witam was, mili goście! — wołał, widząc babunię. — Prosimy dalej! Hektor, Djana, Amina, z drogi! Rozszczekały się psiska, że i słowa własnego człek nie usłyszy — sierdził się pan strzelec.
Babunia weszła do domu, nad którego wejściem znajdowało się duże poroże jelenia. W sieni wisiało kilka strzelb, ale dość wysoko, żeby dzieci zdjąć ich nie mogły. Babunia bardzo bała się strzelby, nawet nienabitej, a gdy pan strzelec śmiał się z niej, mówiła: — Któż to wie, co człowieka spotkać może? Djabeł nigdy nie śpi.
— Prawda — przyświadczył strzelec —, bo jak Pan Bóg dopuści, to i z motyki wypuści.
Babunia nie gniewała się na strzelca, że jej czasem docinał, byle tylko w jej obecności nie brał imienia Bożego nadaremno i nie przeklinał. Takich rzeczy babunia słuchać nie mogła i zaraz sobie uszy zatykała, a potem mówiła: — Na co to się zdało takie gadanie? Co za język szkaradny! Nic, tylko święconej wody i kropić a kropić!
Pan strzelec babunię lubił i dlatego miał się w jej obecności na baczności, żeby nie zawadzić o djabła, który, jak mawiał, sam się mu do rozmowy wtrąca.
— A gdzie pani kuma? — pytała babunia, gdy weszła do pokoju i nikogo tam nie zastała.
— Zaraz ją zawołam, proszę tylko siadać. Ona ma już taki narów, że zawsze czuje się najlepiej między dziatwą, jak kwoka między kurczętami — rzekł strzelec idąc zawołać żonę.
Chłopcy stanęli obok szafy, w której za szkłem błyszczały strzelby i noże łowieckie, a dziewczęta bawiły się z sarną, która weszła za niemi do pokoju; babunia objąwszy jednem spojrzeniem oka cały ten jasny, czysty i porządny pokój, rzekła do siebie: — Trzeba przyznać, że czy się tu przyjdzie w świątek, czy w piątek, zawsze wszystko czyste jak szkło. — A gdy spostrzegła przędzę, która związana i opatrzona znakami leżała na ławce koło pieca, podeszła bliżej i przyglądała się jej.
Wtem otworzyły się drzwi i do pokoju weszła pani jeszcze dość młoda, w czystym domowym ubiorze z białym czepeczkiem na głowie. Na ręku miała małe jasnowłose dziewczątko. Babunię i dzieci przywitała bardzo serdecznie, a na jej jasnej uprzejmej twarzy widać było, że jest gościom szczerze rada. — Polewałam płótno i mam z niego wielką uciechę, bo będzie latoś bielutkie jak batyst — mówiła pani strzelcowa, tłumacząc swoją nieobecność.
— Zaraz widać pracowitość — rzekła babunia —, sztuka płótna na bielniku, a tu już się szykuje nową pracę dla tkacza. Z tej przędzy będzie płócienko jak pergamin. Byle tylko dobrze je zrobił i nie oszukał pani. Zadowolona pani ze swego tkacza?
— Wszyscy wiemy, kochana babuniu, że każdy z nich trochę oszukuje — odpowiedziała strzelcowa.
— No, moje niewiasty, chciałbym wiedzieć, w jaki to sposób mógłby was tkacz oszukać, gdy macie wszystko tak dokładnie wyliczone — śmiał się strzelec. — Niechże babunia siada i nie stoi! — zapraszał babunię, która nie mogła oderwać oczu od przędzy.
— Mamy dużo czasu — mówiła babunia, biorąc za rękę małą Anulę, którą pani strzelcowa postawiła obok ławki, aby nie upadła, bo dopiero zaczynała chodzić.
Gdy pani gospodyni odstąpiła od drzwi, ukazali się za jej plecami dwaj opaleni chłopcy, jeden jasnowłosy, drugi czarnogłówek po ojcu. Przybiegli razem z matką, ciesząc się z przybycia gości, ale potem nie wiedzieli, co powiedzieć dzieciom na przywitanie, zaczęli się wstydzić i chować za matkę. — Cóż wy, dudki, wyprawiacie? — rzekł do nich ojciec. — Co to za maniery, żeby się chować za matkę, jak trzeba witać gości? Zaraz mi się z babunią przywitajcie!
Chłopcy chętnie podeszli do babuni, aby się z nią przywitać, a ona kładła im do rąk jabłka. — Macie chłopcy po jabłuszku, bawcie się i na drugi raz się nie wstydźcie, bo to chłopcom nawet nie wypada, żeby się trzymali maminej sukienki — napominała ich babunia, a chłopcy spuścili oczy i patrzyli na jabłka.
— A teraz dalej na dwór! — rozkazał ojciec. — Pokażcie dzieciom puhacza i rzućcie mu sójkę, com ją dzisiaj zastrzelił. Pokażcie im też młode psy i młode bażanty! Ale nie biegajcie mi między drobiem jak te jastrzębie, bo się za was wezmę...! — Tego dodatku dzieci nie słyszały, bo ledwo, że ojciec powiedział: „Dalej na dwór!“ — wszystko odrazu garnęło się ku drzwiom.
— Jak te konie! — rzekł strzelec, ale widać po nim było, że mu się ta żwawość bardzo podoba.
— Dzieci są dziećmi, młoda krew — rzekła babunia.
— Żeby tylko ci chłopcy nie byli takimi dzikusami! — westchnęła pani strzelcowa. — Wierzcie mi, babuniu, że przez cały dzień drżę o tych zbytników. Ciągle na coś włażą, zawsze ich można znaleźć na drzewie, kozły wywijają, spodnie drą — aż strach patrzeć. Chwała Bogu, że mam tę dziewczynkę — spokojniejsze dziecko.
— Tak już jest na świecie, pani kumo, że w matkę córka, w ojca syn — rzekła babunia.
Pani strzelcowa z uśmiechem podała córeczkę mężowi, żeby ją trochę pobawił: — Przyszykuję tylko coś do zjedzenia i zaraz wrócę.
— Dobra niewiasta — rzekł strzelec, gdy żona jego wyszła za drzwi —, grzech byłoby, ją skrzywdzić, tylko że się ciągle boi o tych chłopaków, żeby się nie pozabijali. Ale co po chłopaku, jak w nim niema ognia?
— Co za dużo, to niezdrowo, kumie. Jakby im człowiek za bardzo pofolgował, toby chyba po głowach chodzili — mówiła babunia, chociaż sama też nie była zbyt surowa.
Po niedługiej chwili weszła do izby pani strzelcowa z pełnemi rękoma. Dębowy stół został przykryty białym obrusem, a na nim pojawiły się majolikowe talerze, noże z trzonkami z jeleniego rogu, znalazły się jagody, babka, śmietana, chleb, miód, masło i piwo.
Pani strzelcowa wyjęła babuni wrzeciono z rąk i rzekła: — Teraz nie będziemy przędły, babuniu, ale się pożywimy. Bierzcie chleb, smarujcie i jedzcie. Masło jest dzisiaj bite, piwo porządne. Babka niebardzo się udała, upiekłam ją dzisiaj łap-cap, ale może będzie babuni smakowała, że jest niespodzianką. — Mówiąc to, pani strzelcowa krajała kromkę za kromką i smarowała masłem i miodem.
Babunia przypomniała sobie nagle coś ciekawego, uderzyła się w czoło i zawołała: — Moja stara głowa jak sito! Wszystko zapominam, a chciałam wam powiedzieć, że w altanie przy zamku rozmawiałam z panią księżną.
— Nic dziwnego, że babunia zapomniała, bo te dzieci robią taki wrzask, że aż się w głowie mąci — rzekła pani strzelcowa, a strzelec zaraz pytał, co pani księżna powiedziała.
— Poczekajcie, babuniu, z opowiadaniem, dopóki nie wrócę — prosiła strzelcowa. — Muszę naprzód trochę te dzieci uspokoić, żeby się ustatkowały.
Dzieci używały tymczasem wolności ile wlezie, a Franek i Bertek, chłopcy strzelca, wszędzie byli pierwsi, pokazywali, objaśniali. Właśnie stali przed domem, a mała suka Amina pokazywała im swoje sztuczki, skacząc przez kij i aportując rzeczy rzucone, gdy pani strzelcowa ukazała się na progu, wołając dzieci na podwieczorek. Nie kazały sobie dwa razy powtarzać. — Siadajcie grzecznie pod drzewami i jedzcie, ale się nie umażcie za bardzo! — napominała dziatwę, układając im jedzenie na stolikach. Dzieci zasiadły do podwieczorka, a koło nich przywarowały psy, patrząc im w usta.
Gdy pani strzelcowa wróciła do izby, prosiła babunię, aby opowiadała ze wszystkiemi szczegółami, jak to tam było w altanie.
— Zawsze powtarzam, że ona ma dobre serce — dodała. — Ile razy przyjdzie tutaj, zawsze pyta, jak się mają dzieci, a małą Anulkę całuje w czoło. Kto lubi dzieci, jest dobrym człowiekiem. Ale służba ją obgaduje, jakby była Bóg wie jaką.
— Wysługuj się djabłu, to ci się piekłem odsłuży — ozwała się babunia.
— Tak jest, babuniu — rzekł strzelec — to przysłowie jest prawdziwe. Mówię zawsze to samo. Lepszej pani życzyć sobie nie trzeba, żeby tylko nie miała dokoła siebie tylu różnych drabów, którzy ją okłamują i szczują przeciw innym. A wszystkie te trutnie nie zdały się na nic, chyba tylko, żeby Panu Bogu dni kraść próżnowaniem. Gdy czasem patrzę dokoła siebie, kochana babuniu, to nieraz myślę, żeby ich sto tysięcy... fur beczek! Bo czy niema się człek rozzłościć, jak taki jeden i drugi gawron, co nic nie umie i do niczego nie jest zdatny, chyba żeby się kręcił jak pajac dokoła powozu, albo przysiadywał fałdów w pokoju, dostaje tyle co i ja?! Albo że jeszcze większe poważanie ma ode mnie, który muszę po deszczu, po błocie i śniegu włóczyć się po lesie, we dnie i w nocy, z kłusownikami się gardłować, wszystkiego pilnować i za wszystko odpowiadać. Oczywiście, nie mam powodu do narzekania i jestem zadowolony, ale jak mi tu przyjdzie taki jegomość i zadziera nos, to najchętniej złapałbym za kark i — co tu dużo gadać! Pan strzelec sięgnął po szklanicę i łyknął piwa, żeby tę złość zapić.
— Ale pewno ta pani nie wie o wszystkiem, co się dzieje. Dlaczego nie weźmie ktoś na odwagę i nie powie jej, jak się rzeczy mają? — pytała babunia.
— Nikt nie lubi wtykać palca między drzwi. I ja nieraz myślę, gdy z księżną rozmawiam, że mógłbym jej powiedzieć to i owo, ale zaraz sobie mówię: Daj spokój, Franek, trzymaj język za zębami, żeby się na tobie nie skrupiło... Zresztą mogłaby mi nie uwierzyć, pytać tych wyższych, i byłby kram, awantura. Oni wszyscy trzymają z sobą, ręka rękę myje. Rozmawiałem z nią przed kilku dniami; chodziła po lesie z tym przyjezdnym księciem, co u niej bawi. Spotkali w lesie Wiktę i księżna się wystraszyła. Pytała, co to za jedna.
— I coście jej powiedzieli, panie strzelcze? — pytała babunia.
— Cóż jej miałem powiedzieć? Powiedziałem, że jest pomylona, ale że nikomu nic złego nie robi.
— A księżna co na to?
— Usiadła na trawie, książę przysiadł się do niej, a mnie kazali usiąść obok siebie i opowiadać o pomylonej Wikcie. Jak to się stało, że zwarjowała?
— Dopiero się rozgadałeś! — roześmiała się strzelcowa.
— Jakbyś wiedziała! Któżby chętnie nie odpowiedział na pytanie pięknej pani? A nasza księżna wprawdzie już nie jest całkiem młoda, ale bardzo jest ładna. Zresztą, co miałem robić? Opowiadać, to opowiadać.
— Jesteście figlarz, panie kumie. Już dwa lata jestem tutaj i wciąż mi obiecujecie opowiedzieć, jak to się z tą Wiktą stało, a dotychczas jeszcze tego nie wiem, tylko tak piąte przez dziesiąte. Nie jestem piękną panią, nakazać wam nie mogę, więc pewno się nie doczekam tej opowieści nigdy.
— E, babuniu, jesteście mi milsza od najpiękniejszej pani na świecie, i jeśli chcecie słuchać, to wam tę historję opowiem, choćby na poczekaniu.
— Patrzajcież, jak ten pan kum umie miód koło ust smarować, gdy tylko chce! — roześmiała się babunia. — Jeśli pani kuma nie ma nic przeciwko temu, to bardzobym chciała usłyszeć tę opowieść. Stary człowiek jest jak dziecko, a sami wiecie, jak dzieci lubią opowieści.
— Ja nie jestem jeszcze taka stara, a lubię słuchać, gdy opowiadają. Opowiadaj, ojciec, czas nam zleci milej — odpowiedziała pani strzelcowa.
— Mamusiu, daj nam jeszcze chleba, bo już nie mamy ani kawałka — ozwał się od drzwi głos Bertka.
— To przecie niemożliwe! Gdzieby te dzieci były podziały tyle chleba! — dziwiła się babunia.
— Połowę zjadły, połowę dały psom, sarnie i wiewiórkom; zawsze tak robią. Mam ja z nimi krzyż Pański! — westchnęła strzelcowa, krając nowy kawał chleba. Podczas gdy pani gospodyni dawała dzieciom chleb, a niańce oddawała pod opiekę małą Anulkę, pan strzelec nabijał sobie fajkę. — Mój nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, miał także taki zwyczaj: nim zaczął coś opowiadać fajka musiała być przyszykowana — mówiła babunia i oko pojaśniało jej blaskiem miłego wspomienia.
— Wszyscy mężczyźni jakby byli w zmowie — rzekła powracająca pani strzelcowa, — trzymają się tego brzydkiego nałogu palenia.
— Nie udawaj aby, że ci ten nałog jest taki wstrętny, bo mi sama z miasta tytoń przynosisz — rzekł strzelec zapalając fajkę.
— Cóż mam robić? Dla świętego spokoju szybkę z okna daćby wam trzeba. No, ale teraz zaczynaj opowiadać — rzekła pani gospodyni, siadając z wrzecionkiem koło babuni.
— No to słuchajcie — zaczął pan strzelec, puszczając pierwszy obłoczek dymu w górę pod sufit. Nogi założył na krzyż, oparł się wygodnie o krzesło i mówił o Wikcie.



VI.

Wikta jest gospodarską córką z Żernowa. Jej rodzice już dawno pomarli, ale brat i siostra żyją po dziś dzień. Przed laty piętnastu Wikta była dziewczyną jak ten kwiat; dalekoby trzeba szukać podobnej. Chyża jak sarna, pracowita jak pszczółka, lepszej żony niktby sobie życzyć nie mógł. Taka dziewczyna, gdy jeszcze jej się należy dział po ojcach, nie potrzebuje się bać staropanieństwa. Wiadome rzeczy. O Wikcie wszyscy sobie opowiadali, jaka to ładna dziewczyna, a swaci przychodzili jedni za drugimi. Rodzicom niejeden chłopak bardzo się podobał, bo byli śród nich zamożni gospodarscy synowie, i córka byłaby się dostała odrazu do gotowego, ale ona nie chciała o tem nawet myśleć. Uśmiechnęła się czasem do takiego, co najładniej tańczył, ale to tylko przy muzyce.
Często-gęsto ojciec zastanawiał się nad tem, że córka ma sobie za nic wszystkich konkurentów i nawet na żadnego nie spojrzy. Krzyknął na nią raz i drugi, żeby się namyśliła i jednego z nich wybrała, bo jak nie, to jej męża sam wybierze i przymusi ją wyjść za niego. Ale dziewczyna wybuchała płaczem, prosiła, żeby jej przecie z domu nie wyganiali, że niema nic pilnego, bo skończyła dopiero dwadzieścia lat, że jeszcze nie użyła wcale życia, że nie wiadomo kogo dostanie za męża i jak się jej będzie powodziło. Ojciec lubił ją bardzo, więc gdy słyszał takie lamenty, to mu się robiło żal, a gdy patrzył na jej ładne liczko, myślał sobie: — Masz jeszcze dosyć czasu, ty o konkurentów kłopotu mieć nie będziesz. — Ale ludzie tłumaczyli sobie to wszystko całkiem inaczej; mówili, że Wikta jest zarozumiała, że czeka pewno, aż po nią przyjadą powozem, że pycha idzie przed upadkiem, że panna, co bardzo przebiera, zostaje na koszu, i takie tam gadanie.
Owego czasu kwaterowali we wsi strzelcy, a jeden z nich zaczął za Wiktą chodzić. Gdy szła do kościoła, szedł za nią, w kościele stał zawsze blisko niej i zamiast się modlić i patrzeć w ołtarz, patrzył w nią. Gdy szła po trawę, to jakoś zawsze znalazł się w pobliżu, jednem słowem, gdzie się Wikta ruszyła, mój strzelec zawsze za nią, jak ten cień. Ludzie mawiali sobie o nim, że musi być niespełna rozumu, a gdy Wikta była między rówieśnicami i zgadało się o strzelcu, mawiała: — Poco ten żołnierz za mną chodzi? Taki jakiś milczek, że się nawet nie odezwie. Boję się go. Jak go czuję w pobliżu, to po mnie dreszcze latają, a od jego spojrzenia aż mi się w głowie kręci.
Wszyscy mówili o tych jego oczach, że one nic dobrego nie wróżą, bo w nocy błyszczały mu podobno, jak kotowi, a czarne brwi, rozpięte nad oczami, jak skrzydła kruka i zrośnięte pośrodku, mówiły wyraźnie, że to są oczy uroczne. Niektórzy litowali się nad nim i mawiali: — Któż tam temu winien, miły Boże, gdy się z takim defektem urodził. Zresztą takie oczy szkodzą tylko niektórym ludziom, inni zaś bać się ich nie potrzebują. — Pomimo to sąsiadki miały się na baczności i jak ten strzelec spojrzał na które dziecko, zaraz leciały, żeby mu przetrzeć czoło białą chustą, a gdy jakie dziecko we wsi zachorowało, to wszyscy mówili zaraz, że je urzekł ten czarny strzelec. Ale wkońcu przyzwyczaili się ludzie do tej ponurej twarzy, a dziewczęta zaczęły nawet mawiać, że nie byłaby ona brzydka, gdyby była trochę uprzejmiejsza, lecz naogół trzymały się jednego zdania: — Co robić z takim dziwakiem! Bóg wie co za jeden i skąd pochodzi? Może nawet nie człowiek? Najlepiej się przeżegnać i powiedzieć: Panie, zbaw nas ode złego! Ani nie tańczy, nie mówi, nie śpiewa: dajmy mu spokój! I dały mu spokój. Ale wszystko na nic. Im było łatwo powiedzieć: Dajmy mu spokój. On im też dawał spokój i na żadną nie spojrzał, ale Wikta miała z nim krzyż Pański.
Bez musu to już nawet nigdzie nie wychodziła, aby tylko nie musiała spotykać tych oczu, które prześladowały ją na każdym kroku. Już i muzyka przestała ją cieszyć, bo zawsze z któregoś kąta w gospodzie spoglądała na nią para oczu z pochmurnej twarzy strzelca; nie lubiła też już chodzić na prząślenie, bo wiedziała bardzo dobrze, że jeśli strzelec nie siedzi w izbie, to z pewnością stoi za oknem i zagląda do izby; od samej myśli o tem wysychało jej w gardle i nić jej się rwała. Męczyło ją to coraz bardziej. Wszyscy zauważyli, że się zmieniła, ale nikomu nie przyszło na myśl, że to z winy tego strzelca. Uważali go za warjata i myśleli, że Wikta pozwala mu chodzić za sobą tylko dlatego, że innej rady niema. Ale razu pewnego Wikta rzekła do rówieśnic: — Wierzcie mi, dziewczęta, że gdyby teraz nawinął się jaki konkurent, to czy byłby bogaty, czy ubogi, ładny czy brzydki, wyszłabym za niego, byle tylko był nie tutejszy.
— Co ty wygadujesz! Czy ci to w domu źle, żeś tak zdziwaczała i że chciałabyś nawet naszą wieś porzucić? — mówiły rówieśnice.
— Nie myślcie o mnie nic złego, ale nie mogę tu wytrzymać, dopóki będzie we wsi ten czarny strzelec. Nawet wyobrazić sobie nie możecie, jak mnie ten natrętny człowiek męczy i gniewa. Już się spokojnie ani wyspać ani pomodlić nie mogę, wszędzie mnie jego oczy ścigają — z płaczem skarżyła się Wikta.
— Ależ, miły Boże, czemu nie zakażesz mu tego chodzenia za tobą? Dlaczego mu nie powiesz, że patrzeć na niego nie możesz? Że ci jest solą w oczach? — radziły dziewczęta.
— Alboż tego nie zrobiłam? Sama z nim nie rozmawiałam, bo i jakże ozwać się do niego, kiedy włóczy się jak cień za mną? Ale kazałem mu to powiedzieć przez jednego z jego kolegów.
— I nie usłuchał? — pytały przyjaciółki.
— Juści, że nie usłuchał. Odpowiedział tamtemu koledze, że nikt nie ma prawa rozkazywać mu, że może sobie chodzić, gdzie mu się podoba i za kim mu się podoba. Zresztą, powiada, że jeszcze mi się nie oświadczył, więc nie potrzebuję mu powiadać, że go nie chcę.
— Patrzajcie go, prostaka! — sierdziły się dziewczęta. — Co sobie taki myśli? Trzeba mu dać za to nauczkę.
— Tylko sobie z takim nie zaczynajcie, bo wam jeszcze co zada — mówiły dziewczyny rozważniejsze.
— Terefere, co nam może zrobić? Jakby nam chciał coś zadać, to musiałby mieć coś takiego, cośmy nosiły na sobie, a tego mu przecie żadna z nas nie da, a od niego także niczego nie przyjmiemy. Czegóż się bać?... I ty się, Wikta, nic nie bój, będziemy z tobą mówiły chodziły i kiedyś spłatamy temu szatanowi dobrego figla ze śmiechem dziewczęta.
Ale Wikta rozglądała się trwożliwie dokoła i, bynajmniej nie pocieszona ich słowy, wzdychała: — Żeby mnie Bóg wyzwolił z tej udręki!
— To, co Wikta powiedziała dziewczętom, nie zostało tajemnicą, i rozniosło się bardzo szybko nawet po wsiach sąsiednich.
Po kilku dniach nawinął się jakiś usłużny człowiek ze wsi sąsiedniej i zwrócił się do Wikty ojca. Mówiło się o tem i owem, aż wreszcie gospodarz powiedział co i jak, że Sima, jego sąsiad ma syna i że bardzo chciałby go ożenić z Wiktą, że go prosił o swatanie i żeby się umówił, czy sąsiad ma przyjść z synem w konkury, czy też nie.
— Poczekajcie chwilę, zapytam Wiktę, niech ona sama powie. Co do mnie, to znam tego Simę i jego syna Antka i nie mam nic przeciw temu, bo mają porządną gospodarkę — rzekł stary swatowi i poszedł do córki do komory, żeby się z nią rozmówić.
Gdy Wikta usłyszała, o co idzie, odpowiedziała zaraz i bez namysłu: — Niech przyjdą!
Ojcu zdawało się to dziwnem, że zdecydowała się tak odrazu, pytał ją, czy Antka zna, żeby ich nadarmo nie trudziła, gdyby się jej miało odwidzieć, ale Wikta wytrwała przy swojem i rzekła ojcu, że Antka Simę dobrze zna jako porządnego chłopaka.
— No, to się cieszę — rzekł ojciec. — Twoja to rzecz, więc jak postanowisz, tak będziesz miała. Niech więc w imię Boże przychodzą!
Gdy ojciec poszedł, żeby swatowi dać odpowiedź, przyszła matka do komory do Wikty, przeżegnała ją i życzyła jej szczęścia.
— Bardzo się cieszę, że nie będziesz miała teściowej i szwagierki i że będziesz samodzielną gospodynią — mówiła matka.
— E, matulu, wyszłabym za niego, nawet gdybym miała mieć dwie teściowe — odpowiedziała Wikta.
— Tem ci lepiej, jeśli się tak kochacie.
— Kochać się nie kochamy, a wyszłabym i za innego. Wszystko mi jedno.
— Co też ty wygadujesz, dziewczyno! Przecie tylu się ich starało o ciebie, a tyś żadnego nie chciała.
— Bo wtedy nie chodził za mną jeszcze ten żołnierz z urocznemi oczami — szeptała Wikta.
— Mówisz od rzeczy, moje dziecko. Poco wspominać o tym strzelcu? Co tobie do niego? Niech sobie chodzi, gdzie mu się żywnie podoba, on cię przecie z domu naszego nie wypędzi!
— A właśnie, że to on mnie z domu wypędza. Ja się dręczę i truję, nie mam nigdzie spokoju i wytchnienia — rozpłakała się dziewczyna.
— A czemu już dawno nie powiedziałaś mi o tem, byłabym poszła z tobą do kumy kowalki, ona umie radzić na takie rzeczy. No, nie martw się, jutro do niej pójdziemy — pocieszała matka córkę.
Na drugi dzień matka poszła z córką do kowalki. Znała się pono na wielu rzeczach i umiała, czego inni nie umieją. Gdy komu coś zginęło, gdy krowy nie doiły, gdy kto kogo urzekł, na wszystko umiała poradzić kowalka, wszystko odgadła. Wikta opowiedziała jej o wszystkiem z całą szczerością, co i jak.
— I nie rozmawiałaś z nim ani razu, ani słówka? — badała kowalka.
— Ani słówka.
— Czy ci nie dał, albo nie posłał przez innych strzelców czego do jedzenia, na przykład jabłko, albo marcepan?
— Nic, kumo, nic! Inni strzelcy nawet z nim nie przestają, że jest bardzo dumny i zawsze już taki odludek. Mówili o tem nieraz.
— To już taki strzygoń akuratny — mówiła kowalka z głębokiem przekonaniem, — ale ty się nic nie bój. Ja ci poradzę, bo jeszcze nic złego się nie stało. Jutro przyniosę ci coś takiego, co będziesz stale nosiła przy sobie. Rano, gdy wychodzisz z komory nigdy nie zapomnij pokropić się święconą wodą i mów: I nie wwódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw od złego! Jak idziesz przez pole, nigdy nie patrz ani za siebie ani dokoła siebie, a gdyby ten żołnierz do ciebie przemówił, nie odpowiadaj mu, choćby mówił jak anioł. Taki może i głosem urzec, więc lepiej odrazu zatkaj uszy. Pamiętaj o tem! Jeśli za parę dni nie będzie ci lepiej, to trzeba będzie zrobić co innego, ale musisz do mnie koniecznie przyjść.
Wikta wyszła od kowalki z myślą spokojniejszą i miała nadzieję, że znowuż będzie jej dobrze i wesoło, jak bywało dawniej. Nazajutrz kowalka przyniosła jej coś zaszytego w czerwonym gałganku i sama zawiesiła to dziewczynie na szyi, nakazując jej, żeby tego ani na chwilę nie zdejmowała i nikomu nie pokazywała. Wieczorem, gdy żęła trawę, zauważyła, że w pobliżu drzewa ktoś stoi, czuła, że wszystka krew pędzi jej do głowy, ale zebrała się w sobie i ani razu nie obejrzała się za siebie, a gdy trawy nażęła, ile było potrzeba, biegła z nią do domu, jakby się za nią paliło. Na trzeci dzień wypadła niedziela. Matka jej piekła kołacze, ojciec poszedł zaprosić pana bakałarza i kilku starych sąsiadów na poobiedzie do siebie, a po wsi przystawali ludzie i szeptali: — U Wikty będą swaty.
Po obiedzie przyszli do zagrody rodziców Wikty trzej sąsiedzi w odświętnych kabatach, a dwaj mieli rozmaryn na rękawach. Gospodarz przywitał ich u proga, a czeladź, stojąca na zaprożu życzyła im: Daj wam Boże dużo szczęścia!
— Daj to Panie Boże! — odpowiedział swat za ojca i syna.
Konkurent przeszedł przez próg jako ostatni, a na dworze odzywały się kobiece głosy: — Ładny chłopak z tego Antka, głowę nosi prosto, jak jeleń, a na rękawie ma bardzo ładną gałązkę rozmarynu. Gdzie też ją sobie kupił? — A znowuż głosy męskie odpowiadały: — Bagatela! Może głowę zadzierać, kiedy dostanie za żonę najładniejszą dziewczynę, najlepszą tancerkę, dobrą gospodynię i do tego jeszcze zamożną. Takiemu dobrze na świecie! — Tak samo myśleli niejedni rodzice i dąsali się, że Wiktę wydają do obcej wsi, jakby we wsi własnej nie było dobrych konkurentów. Dziwili się też, że raptem dziewczynie tak pilno za mąż wychodzić, chociaż tak długo kaprysiła, i gadali to i owo, jak to przy takich sposobnościach bywa.
Ku wieczorowi była Wikta wyswatana. Pan bakałarz napisał umowę ślubną, świadkowie i rodzice podpisali ją trzema krzyżykami zamiast imion, które pan bakałarz musiał przypisać, a Wikta obiecała Antkowi przez podanie ręki, że za trzy tygodnie stanie się jego żoną. Nazajutrz przychodziły koleżanki z życzeniami, a gdy Wikta wyszła na nawsie, wszyscy jej winszowali: — Szczęść ci Boże, narzeczono! — A młodzież znowu swoje: — Szkoda cię, Wikto, że nas opuszczasz; czemu nie chcesz zostać między nami? — Wikta słuchała, a w oczach miała łzy.
Przez kilka dni była weselsza, a gdy wypadło jej iść za wieś, szła śmiało i bez trwogi, która nawiedzała ją dawniej, dopóki jeszcze nie miała tego szkaplerza od kowalki i nie była narzeczoną. Zdawało się jej, że wszystek strach z niej spadł i dziękowała za to Bogu i kowalce, która jej tak dobrze poradziła. Ale ta jej radość była nietrwała.
Pewnego wieczora siedziała ze swoim narzeczonym w ogrodzie. Gawędzili zcicha o przyszłem gospodarstwie i o weselu. Nagle Wikta zamilkła, oczy wytrzeszczyła w stronę zarośli, a ręce jej drżały.
— Co ci jest? — spytał narzeczony ze zdziwieniem.
— Spojrzyj między te zarośla naprzeciwko. Czy nie widzisz tam czego? — szeptała Wikta.
Narzeczony spojrzał i odpowiedział: — Ja nic nie widzę, a coś ty tam widziała?
— Tak mi się zdawało, że patrzył na nas czarny strzelec — szeptała narzeczona jeszcze ciszej.
— Poczekaj-no, zaraz zrobimy z tem koniec! — krzyknął Antek, rzucił się naprzód i wszystkie zarośla przeszukał, ale nic nie znalazł. — Ja mu tego jednak nie daruję, jeśli jeszcze i teraz będzie się ciągle gapił na ciebie, to go nauczę po kościele gwizdać! — gniewał się Antek.
— Nie wszczynaj z nim żadnego swaru, Antosiu, proszę cię bardzo; wiesz sam że żołnierz to żołnierz. Ojciec sam był na Czerwonej Górze i byłby nawet dużo dał za to, gdyby tameczny oficer był tego żołnierza przeniósł z naszej wsi gdzieindziej, ale on odpowiedział, że tego zrobić nie może i że to nie jest zbrodnią, gdy chłopak patrzy za dziewczyną. Ojciec dowiedział się tam od żołnierzy, że ten strzelec pochodzi z jakiegoś bogatego rodu, że poszedł do wojska z dobrej woli i może odejść kiedy mu się będzie podobało. Z takimi nie warto zaczynać, bo można na tem wyjść źle. — Tak mówiła Wikta do Antka, a on jej przyrzekł, że da strzelcowi spokój.
Ale Wikta miewała wieczorami znowuż swoje lęki, a chociaż z całą ufnością przyciskała szkaplerz do serca, ilekroć oczy uroczne znalazły się w pobliżu, to jednak strach ściskał jej serce i budził w niem niepokój. Wikta poszła znowu na poradę do kowalki.
— Pewno to już taka kara od Boga na mnie włożona, że mi nic nie pomaga z tego, coście mi dali. We wszystkiem was usłuchałam akuratnie — narzekała sobie Wikta.
— Nie martw się, dziewczyno, nie martw się! Żeby on był samym Antychrystem, to rada się na niego znajdzie. Ale muszę naprzód dostać od niego dwie rzeczy. Zanim je zdobędę, wystrzegaj się go, ile tylko możesz! Módl się do anioła stróża i módl się za te dusze w czyścu, za które nikt się nie modli. Jak którą z nich wykupisz, to będzie twoją orędowniczką.
— A to właśnie najgorsze, moja kumo, że nawet pomodlić się spokojnie nie mogę — mówiła dziewczyna z płaczem.
— Widzisz, widzisz, dziewczyno; czemu to tak długo czekałaś, aż cię złe całkiem opętało! No, ale da Bóg, że tego szatana pokonamy.
Wikta zebrała wszystką swoją siłę, modliła się żarliwie, a gdy myśli jej rozpraszały się, zaczynała myśleć o męce Pańskiej, o Marji Pannie, aby tylko zła moc od niej odeszła. Pomagał jej ten wysiłek dzień, dwa; na trzeci dzień musiała wyjść na sam kraniec ojcowskiego pola po koniczynę; parobkowi nakazała, żeby niebawem przyjechał za nią, bo ona prędko koniczyny nakosi. Szła w pole jak sarenka, krokiem lekkim, aż ludzie oglądali się za nią, że taka zgrabna dziewczyna. Taką szła w tamtę stronę, a do domu przywiózł ją parobek na podścieli z koniczyny bladą i poranioną. Nogę miała owiązaną cienką białą chusteczką a z wozu do mieszkania musieli ją zanieść.
— Panienko Przenajświętsza! — biadała matka. — Co ci się stało, dziewczyno?
— Wbiłam sobie głęboko w nogę cierń i od tego zrobiło mi się słabo. Zanieście mnie do komory, położę się — prosiła Wikta.
Zanieśli ją na łóżko, a ojciec pobiegł natychmiast po kowalkę. Przyleciała w te pędy, a razem z nią gromada nieproszonych kum, jak to już bywa w takich razach. Jedna radziła dzięcielinę, druga szczyr, trzecia zażegnywanie, czwarta kadzenie, ale kowalka robiła swoje i przykładała na puchnącą nogę krochmal kartoflany. Potem kazała wszystkim odejść, że sama będzie Wiktę pielęgnowała i że niebawem wszystko będzie w porządku.
— Powiedz-no mi, dziewczyno, jak to było. Jesteś taka wystraszona. I kto owiązał ci nogę taką bielutką, cienką chusteczką? Ja ją zaraz schowałam, żeby jej te rajfurki nie zauważyły — mówiła mądra kowalka, układając chorą nogę dziewczyny na łóżku.
— Gdzieście ją położyła, kumo kowalko? — pytała śpiesznie Wikta.
— Masz ją pod poduszką.
Wikta sięgnęła pod poduszkę, przypatrywała się krwawym plamom na chusteczce, przyglądała się wyszytym na niej literom, usiłując odgadnąć imię, którego nie znała, a twarz jej to bladła, to czerwieniała.
— Dziewczyno, dziewczyno, jakoś mi się nie podobasz! Co sobie mam myśleć o tobie?
— Myślcie sobie, że mnie Pan Bóg opuścił, że jestem stracona na wieki wieków i że niema dla mnie ratunku.
— Może ma gorączkę i bredzi? — myślała kuma, dotykając twarzy Wikty, ale twarz była zimna, a ręce też były zimne, tylko oczy dziewczyny gorzały wpatrzone w chusteczkę, którą trzymała obiema rękami przed sobą.
— Słuchajcie, kumo, ale nikomu tego nie powiadajcie, to wam wszystko powiem. Przez te dwa dni go nie widziałam, już wiecie kogo — ale dzisiaj od samego rana brzmiało mi w uszach: Idź na koniczynę! Idź na koniczynę! Jakby mi kto do ucha szeptał. Wiedziałam, że to jakaś pokusa, ale nie mogłam się oprzeć, aż wzięłam płachtę i kosę i poszłam. Po drodze przyszło mi na myśl, że sama sobie zło wyrządzam, ale w uszach słyszałam ciągle ten szept: Idź na koniczynę, idź na koniczynę, może go tam wcale niema! Czemu byś się bała, kiedy zaraz przyjdzie za tobą parobek! Tak mnie ta pokusa pędziła aż na pole. Spojrzałam ku drzewu, nie było nikogo. No, jak go tam niema, to już wygrane — pomyślałam sobie, wzięłam kosę i chciałam kosić. Jakoś mi przyszło do głowy, żebym spróbowała szczęścia i szukała czterolistka koniczyny; myślałam sobie przytem, że jeśli znajdę, to będę z Antkiem szczęśliwa. Szukam, szukam, mało oczu nie wypatrzę, ale nic nie znalazłam. Znowuż zachciało mi się spojrzeć na zbocze i raptem widzę tam tego strzelca! Zaraz się odwróciłam i zaczęłam uciekać, ale nadepnęłam na cierń przy drodze i zraniłam się w nogę. Nie krzyknęłam, ale z bólu pociemniało mi w oczach i upadłam na ziemię. Niby przez sen widziałam, że mnie ktoś brał w objęcia i gdzieś niósł, ale dopiero mocny ból przywrócił mi przytomność. Przy potoku leżał strzelec, maczał w wodzie swoją białą chusteczkę i owijał mi nią nogę. Mój Boże, myślałam sobie, co to się teraz stanie, bo przecie już tym oczom uciec nie mogłam. Najlepiej nie patrzeć! Ból był dotkliwy, w głowie mi się kręciło, ale ani nie pisnęłam i oczu nie otworzyłam. Kładł mi dłoń na czole, brał mnie za rękę, a po mnie dreszcze biegały, ale milczałam. Potem mnie położył i zaczął mi skrapiać twarz wodą, podnosił głowę. Cóż miałam robić? Musiałam przecie oczy otworzyć. — Ach, moja kumo, te jego oczy zajaśniały nade mną jak Boże słonko; musiałam sobie oczy zasłonić. Ale na co mi się to zdało, kiedy zaczął mówić! — Ach, miałyście rację, kumo kochana, że oczaruje i głosem, bo jeszcze ciągle słyszę w uszach jego głos, kiedy mi mówił, że mnie kocha, że jestem jego szczęściem i jego niebem.
— Co za grzeszne słowa! Zaraz widać, że to sidła djabelskie, bo żaden człowiek nie wymówiłby takich słów! O, nieszczęsna dziewczyno, coś też sobie myślała, żeś mu uwierzyła! — biadała kuma.
— Mój Boże, jakże mu nie uwierzyć, gdy powiada, że kocha!
— Różnie mówią, ale prawdy w tem niema, tylko same takie bałamuctwa. Chce ci głowę zawrócić.
— Też mu to powiedziałam, ale on mi na Boga i na duszę swoją przysięgał, że mnie pokochał zaraz od pierwszego spojrzenia i że tylko dlatego unikał mnie i nie chciał ze mną rozmawiać, żeby mnie nie złączyć ze swoim nieszczęsnym losem, który go wszędzie prześladuje i nie pozwala mu nigdzie szczęścia zakosztować. Ach, ja już nawet nie pamiętam, co on mi za rzeczy opowiadał, było mi aż do płaczu smutno. Ja we wszystko uwierzyłam, powiedziałam mu, że się go bałam i że z samego strachu stałam się narzeczoną, że noszę na sercu szkaplerz, a gdy go zażądał, dałam mu go — mówiła Wikta.
— Ach, Zbawicielu mój! — zabiadała kowalka — ona mu dała poświęcany szkaplerz, dała mu rzecz, którą nosiła na własnem ciele! Już teraz jesteś w jego mocy, już i święty Boże nie pomoże, jesteś zaczarowana na amen.
— On mi powiedział, że ten czar to jest miłość, i żebym niczemu innemu nie wierzyła — ozwała się znowu Wikta.
— Tak, tak, gadał ci o miłości! Jabym mu powiedziała, co to jest miłość, ale teraz już wszystko za późno. Coś ty zrobiła najlepszego! Przecież to jest strzygoń i będzie z ciebie teraz krew wysysał, aż wszystką wyssie, zadusi cię, a dusza twoja nie będzie miała spokoju nawet po śmierci. A mogłaś być taka szczęśliwa!
Wikta wystraszyła się, słysząc te słowa kumy kowalki, ale po chwili mówiła: — Już przepadło; ja za nim pójdę, choćby mnie do piekła prowadził. Już przepadło. Przykryjcie mnie, kumo, bo mi zimno! — rzekła po chwili milczenia.
Kuma pookrywała ją pierzynami, jakie tylko były w komorze, ale Wikcie było wciąż zimno i słówka już nie wymówiła.
Kowalka lubiła Wiktę szczerze i chociaż się na nią gniewała, że się pozbyła szkaplerza, to jednak los dziewczyny, którą uważała za straconą, martwił ją bardzo. Naturalnie, że tego, co jej Wikta powiedziała, nie powtórzyła nikomu.
Od owego dnia Wikta leżała jak zabita. Nie mówiła, tylko bredziła jak przez sen, wymawiając jakieś niezrozumiałe słowa, niczego nie żądała i na nikogo nie zwracała uwagi. Kowalka siedziała u niej stale i robiła wszystko, co tylko mogła, aby dziewczynę poratować. Ale nic nie pomagało; rodzice z każdym dniem byli smutniejsi, a narzeczony oddalał się po każdych odwiedzinach z coraz większą żałością i zgryzotą. Kowalka kręciła głową i myślała: — To nie jest takie proste, jak się zdaje. Jakżeby to było, żeby jej żaden z tych środków nie pomógł, kiedy pomogły one tylu innym! Niezawodnie ten strzelec jej coś zadał i stąd choroba! — Myśli podobne nie opuszczały jej ani dniem ani nocą, a gdy pewnej nocy wyjrzała przez okno na dwór i ujrzała pod drzewem w ogrodzie mężczyznę otulonego w płaszcz, gdy jej spojrzenie spotkało się z jego oczami gorejącemi jak rozżarzone węgle — byłaby przysięgła, że go widziała! — nie wątpiła ani trochę, że jej domysły są prawdziwe.
Cieszyła się tedy szczerze, gdy razu pewnego dowiedziała się od Wikty ojca, że strzelcy otrzymali rozkaz wymarszu ze wsi.
— Co do mnie, to mogli tu sobie pozostać wszyscy strzelcy, ale że tego jednego tu nie będzie, to mnie cieszy bardziej, niż gdybym dostała duże pieniądze. To jakiś niedobry człowiek! Wciąż mi się zdaje, że od czasu jak on tu jest, Wikta nie jest już taką, jaką bywała dawniej i że on jej coś zadał — mówił ojciec Wikty, a jego żona i kowalka mu przyświadczyły. Ale kowalka miała nadzieję, że po odejściu tego szatana wszystko zmieni się na lepsze.
Żołnierze odeszli, ale tej samej nocy było Wikcie tak niedobrze, że kowalka chciała posłać po księdza; jednakże nad ranem zrobiło się jej lepiej i zdrowie poprawiało się tak szybko, że po kilku dniach sama z łóżka wstała. Kowalka była przekonana, że poprawa zdrowia nastąpiła dlatego, że w pobliżu niema już szatańskiej mocy tego strzelca, ale miło jej było słyszeć, gdy ludzie mawiali: — Ta kowalka to kuta baba; żeby nie ona, to jużby Wikta chyba nie żyła. — Słyszała te pochwały tak często, iż wreszcie sama uwierzyła, że swoją sztuką lekarską ocaliła życie dziewczynie.
Ale nie było jeszcze po wszystkiem. Wikta wprawdzie chodziła, wychodziła i na dwór, ale każdemu wydawała się obcą. Z nikim nie rozmawiała, na nikogo nie spojrzała, a oczy jej były jakby zamglone. Lecz kowalka pocieszała wszystkich, że to minie samo i uważała, że chora już opieki nie potrzebuje. Siostra Wikty, Marynia, sypiała z nią w komorze, jak dawniej.
Pierwszej nocy, gdy dziewczęta były w komorze same, Marynia przysiadła się do Wikty i z wielką serdecznością — bo to bardzo dobra dziewczyna — pytała siostrę dlaczego jest taka dziwna i czy jej co nie dolega. Wikta spojrzała na nią i nic jej nie odpowiedziała.
— Widzisz, Wikciu, chciałabym ci coś powiedzieć, ale nie wiem, czy bym cię nie pogniewała.
Wikta zakręciła głową i rzekła: — Mów śmiało, Maryniu!
— Wieczorem, zanim żołnierze wymaszerowali — zaczęła Marynia, ale ledwo to powiedziała, Wikta schwyciła ją za rękę i bez tchu pytała: — Wymaszerowali? A dokąd?
— Nie wiem, dokąd. Poszli sobie.
— Chwała Bogu! — westchnęła Wikta i ułożyła się do snu.
— Więc słuchaj, Wikciu, ale się na mnie nie gniewaj. Ja dobrze wiem, żeś ty tego czarnego strzelca znieść nie mogła, i będziesz się pewno na mnie gniewała, że z nim rozmawiałam.
— Tyś z nim rozmawiała? — zerwała się Wikta wielce zdumiona.
— Nie mogłam w żaden sposób odmówić mu rozmowy, bo mnie bardzo prosił. Ale nie spojrzałem na niego ani razu, bom się bała. Dawał mi jakieś zioła i prosił, żebym je dla ciebie ugotowała, to ci będzie lepiej. Powiedziałam mu, że od niego nic nie przyjmę; bałam się, żeby ci nie posłał lubczyka. Kiedy nie dałam się namówić, abym zioła dla ciebie przyjęła, rzekł do mnie: — W takim razie zrób dla mnie przynajmniej to jedno i powiedz Wikcie, że odchodzę, ale że nigdy o swojej obietnicy nie zapomnę; niech ona pamięta o swojej także. Spotkamy się! — Obiecałam mu, że ci to powtórzę, więc ci powtarzam. Ale ty się nic nie bój, bo on już tutaj nie wróci i będziesz miała spokój raz na zawsze — mówiła Marynia.
— Dobrze, Maryniu, dobrze, jesteś dobra, dziękuję ci, żeś mi to powtórzyła. Teraz idź spać! — rzekła Wikta i pogłaskała ją po ramieniu. Marynia poprawiła poduszki pod głową siostry, życzyła jej dobrej nocy i położyła się.
Rano, gdy się Marynia przebudziła, łóżko Wikty było już puste. Myślała, że siostra poszła do izby i zabrała się do swej zwykłej roboty, ale nie było jej ani w izbie, ani na podwórzu. Rodzicom wydało się to dziwnem, posłali tedy natychmiast do kowalki, czy Wikty niema u niej, ale jej tam nie było.
— Gdzie też się mogła podziać? — pytał jeden drugiego, szukając Wiktę po wszystkich kątach. Nawet do narzeczonego wyprawiono parobka, czy jej u niego niema. Kiedy jej nigdzie znaleźć nie mogli i gdy narzeczony przyszedł, aby powiedzieć, że nic o niej nie wie, wówczas dopiero kowalka stuknęła się w czoło i rzekła: — Najpewniej poleciała za żołnierzem.
— Nieprawda! — krzyknął narzeczony.
— To niemożliwe — mówili rodzice. — Przecież patrzeć na niego nie mogła. Jakżeby za nim poleciała?
— Już tak jest, a nie inaczej — twierdziła kowalka i powiedziała piąte przez dziesiąte, czego dowiedziała się od Wikty. Także Marynia zaczęła opowiadać, o czem z siostrą w nocy rozmawiała, i wreszcie gdy się powiązało jedno z drugiem, stało się jasnem, że Wikta pobiegła za strzelcem, nie mogąc się oprzeć mocy djabelskiej, która ją opanowała.
— Jej winić nie można, ona temu nie winna, chyba tyle, że gdyby była szukała mojej pomocy wcześniej, to byłabym jej skutecznie pomogła. Ale teraz już za późno, on ją oczarował i dopóki będzie chciał, będzie za nim chodziła. Gdybyście ją nawet znaleźli i do domu przyprowadzili, musiałaby za nim znowu polecieć — twierdziła kowalka.
— Tak, czy owak, pójdę ją szukać — zadecydował jej ojciec, — może się da przekonać, bo zawsze była dziewczyną posłuszną.
— A ja pójdę z wami, ojcze! — zawołał Antek, który był zrozpaczony tem, co się stało.
— Ty zostaniesz w domu — rozkazał gospodarz stanowczo. — Jak człowiek jest rozgniewany, to nie postępuje rozsądnie; jeszcze zrobiłbyś coś takiego, że dostałbyś się gdzie nie trzeba. I na co to? Dość już doznałeś przykrości w tych ostatnich czasach, poco miałbyś narażać się jeszcze na inne? Twoją żoną już być nie może, musisz się z tem pogodzić. Jak chcesz, to czekaj rok na Marynię; dam ci ją, a to dobra dziewczyna. Chciałbym, żebyś był moim zięciem, ale zmuszać cię nie będę; rób jak ci rozum każe! — Wszyscy płakali, ale ojciec ich pocieszał: — Nie płaczcie, bo płaczem nic nie naprawicie; jeśli jej nie przyprowadzę do domu, to wola Boża!
Ojciec wziął na drogę kilka reńskich, nakazał co i jak ma być w domu robione i ruszył w świat. Po drodze rozpytywał wszędzie, czy ludzie nie widzieli takiej a takiej dziewczyny, przyczem opisywał córkę od stóp do głowy. W Józefowie powiedzieli mu, że strzelcy odeszli do Hradca i że ten czarny żołnierz został przeniesiony do innego oddziału. Powiedzieli mu też, że chciał wystąpić z wojska. Gdzie się czarny strzelec znajduje, tego się nie można było dowiedzieć, ale jedno było zupełnie pewnem, że Wikty nikt tam nie widział. Radzili mu niektórzy, żeby się udał do władz, to mu najlepiej poradzą, ale gospodarz nie chciał mieć z żadnemi władzami do czynienia.
— Z urzędami wolę sobie nie zaczynać — powiadał, — nie chcę, żeby mi ją przyprowadzili ciupasem jak jakiego włóczęgę, i żeby na nią palcem wskazywali. Takiego wstydu jej nie zrobię. Gdzie jest, to jest, wszędzie jest w ręku Boga, a bez jego woli nawet włos jej z głowy nie spadnie. Jeśli jej sądzone wrócić, to wróci, a jeśli nie, to wola Boża. Rozbębniać po świecie jej nie będę.
Takie było jego postanowienie. Strzelca, z którym rozmawiał, poprosił, aby w razie spotkania z Wiktą powiedział jej, że ojciec ją szukał, a gdyby chciała wracać do domu, żeby jej powrót do domu możliwie ułatwił. Strzelec obiecał mu wszystko zrobić, bo go znał jako człowieka bardzo dobrego, a gospodarz powrócił do domu, uspokojony w swojem sumieniu, że zrobił wszystko, co tylko zrobić mógł.
Wszyscy opłakiwali Wiktę, zanosili na msze na jej intencję, ale kiedy minęło pół roku, trzy kwartały i więcej, a o niej ciągle jeszcze nie było żadnej wiadomości, wspominali o niej już tylko tak, jak się wspomina o nieboszczce.
Szło już na drugi rok od zniknięcia Wikty, gdy razu pewnego owczarze przynieśli do wsi nowinę, że w książęcym lesie widzieli kobietę takiego samego wzrostu i barwy włosów, jak Wikta. Natychmiast ojciec i jego czeladź udali się do lasu na poszukiwanie, ale nikogo w lesie nie znaleźli.
Byłem wtedy pierwszy rok na praktyce u swojego poprzednika tutejszego, mojego późniejszego teścia. Słyszeliśmy, oczywiście, o tym wypadku, i gdy nazajutrz szedłem do lasu, rzekł mi stary, żebym się dobrze rozglądał po lesie, czy nie spotkam takiej osoby. I rzeczywiście, jeszcze tego samego tygodnia widziałem ją na zboczu niedaleko gospodarstwa jej ojca pod dwiema jodłami. Znałem Wiktę już dawniej, ale w tej obdartej, oszumiałej kobiecie nie byłbym jej nigdy poznał. A jednak to była ona. Jej szata przypominała ubiór pański i musiała być niegdyś ładna, ale teraz była cała w strzępach. Widać po niej było, że jest matką. — Oddaliłem się szybko i poszedłem powiedzieć swemu staremu, co widziałem, on zaś poszedł powiedzieć o tem rodzicom Wikty. Płakali oboje, bo byliby woleli usłyszeć, że nie żyje, niż dowiedzieć się o tak wielkiem jej nieszczęściu. Ale cóż było robić! Umówiliśmy się, że będziemy ją śledzili, żeby się z nią zbliżyć. Pewnego dnia przyszła pod wieczór do ogrodu ojcowskiego gospodarstwa. Usiadła pod drzewem, kolana objęła rękoma, podbródek oparła na kolanach i tak siedziała bez ruchu, spoglądając w jedno miejsce. Matka chciała się do niej zbliżyć, ale ona się zerwała, przeskoczyła przez płot i uciekła do lasu. Mój stary poradził, żeby jej przynieśli jedzenia i jakie takie ubranie ku jodłom do lasu, że może zwróci na to uwagę. Rodzice zrobili, jak im mój poprzednik radził, a ja zaniosłem do lasu na pewne miejsce jedzenie i ubranie. Na drugi dzień przekonałem się, że z jedzenia zabrała sobie tylko chleb, a z ubrania spódnicę, stanik i koszulę. Wszystko inne zostawiła na miejscu nietknięte; ponieważ leżało to tam przez kilka dni, zabrałem wszystko i odniosłem rodzicom, żeby tego kto niepowołany nie ukradł. Długo nie umieliśmy wybadać, gdzie nocuje, aż wreszcie podpatrzyłem ją, że chodzi spać do jaskini pod trzema jodłami. Być może, że tam kiedyś łamali kamień i pozostała spora jaskinia. Wejście osłonięte jest zaroślami tak szczelnie, że nieświadomy nie trafiłby za nią, a ona jeszcze je zatarasowała chrustem. Razu pewnego wszedłem do tej jaskini i przekonałem się, że miejsca jest tam na dwoje ludzi najwyżej i że Wikta nie miała tam nic, prócz trocha suchej podściółki i mchu. To było jej łóżko. Znajomi i krewni, ojciec i Marynia, która już była narzeczoną Antka, czyhali na nią niejednokrotnie, bo chcieli z nią porozmawiać i zaprosić ją do mieszkania, ale ona uciekała od ludzi, a w dzień pokazywała się rzadko kiedy. Gdy znowu razu pewnego przyszła sobie posiedzieć do ojcowskiej zagrody, Marynia podeszła do niej na palcach i prosiła ją jak najserdeczniej: — Pójdź, Wikciu, pójdź ze mną do komory spać, dawno już ze mną nie spałaś, bardzo mi tęskno za tobą.
Wikta popatrzyła na nią, pozwoliła się jej ująć za rękę i zaprowadzić aż do sieni, ale nagle wyrwała się i uciekła. Przez parę dni ani razu nie pokazała się w okolicy.
Pewnej nocy miałem strażowanie na zboczu przy Starym Bielniku; świecił miesiąc i jasno było jak we dnie. Wtem widzę Wiktę wychodzącą z lasu. Ręce złożone na piersi, głowa pochylona naprzód, a biegnie tak szybko i lekko, że zdaje się, iż wcale nie dotyka ziemi. Wybiegła z lasu i prosto do upustu koło stawu. Widywałem ją już nieraz pod wielkim dębem na zboczu, ale nigdy nie spoglądałem na nią tak uważnie, jak wtedy. Patrzę więc i widzę, że coś wrzuca do wody i słyszę, że śmieje się tak dziko, aż mi się zimno zrobiło. Mój pies zaczął strasznie wyć. Ogarnął mnie strach, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem. A Wikta usiadła sobie na pniaku i śpiewała. Słów nie rozumiałem, ale melodja była ta sama, co do kołysanki, którą matki dzieciom śpiewają:

Śpij, dzieciątko, już,
Siwe oczka zmruż,
Dobry Pan Bóg będzie blisko,
Aniołkowie nad kołyską,
Śpij, dzieciątko, już!

Ta melodja brzmiała w nocy tak żałośnie, że zdawało mi się, iż nie wytrzymam i ucieknę. Dwie godziny siedziała i śpiewała. Od tego czasu co dzień siada nad upustem i śpiewa tę kołysankę. Rano powiedziałem o wszystkiem swojemu staremu, a ten domyślił się odrazu, co ona mogła wrzucić do wody. Jego domysł był trafny. Gdy ujrzeliśmy ją znowu, była zmieniona do niepoznania. Jej matka była w rozpaczy, reszta domowników także, ale cóż było robić? Biedna obłąkana nie wiedziała, co czyni. Powoli przyzwyczaiła się do ludzi i zbliżała się nieraz i do naszych drzwi, szczególniej, gdy głód ją przypędził. Ale zachowywała się zawsze tak samo, jak i obecnie: przyszła, stanęła przy drzwiach bez słowa i czekała. Moja żona — wówczas jeszcze mała dziewczynka — dawała jej zaraz coś do zjedzenia: Wikta przyjęła bez słowa co jej dali, i biegła zpowrotem do lasu. Gdy idę lasem i podam jej kawałek chleba przy spotkaniu, przyjmie go, ale gdybym chciał z nią porozmawiać, zaraz ucieknie w gąszcz i nie przyjmie nic. Bardzo lubi kwiaty; nosi je w ręku albo za stanikiem, ale jak spotka dzieci, lub gdzie przyjdzie, zaraz kwiaty porozdaje. Czy zdaje sobie sprawę z tego, co robi? Któż to może wiedzieć? Sam nieraz jestem ciekaw, co się w tej obłąkanej głowie dzieje, ale tego nikt wyjaśnić nie zdoła, a ona milczy.

Gdy siostra jej Marynia miała wesele i pojechała z narzeczonym i gośćmi do ślubu na Czerwoną Górę, przyleciała Wikta — Bóg raczy wiedzieć, czy przypadkowo, czy też dowiedziała się jakoś o weselu siostry — do zagrody rodziców. Miała naręcz kwiatów; gdy podeszła do zagrody, porozrzucała kwiaty po podwórzu. Matka wybuchła płaczem, wyniosła jej na dwór kołaczy i co tam mieli dobrego, ale ona odwróciła się od matki i uciekła.
Ojciec martwił się nad chorobą córki niewymownie, bo ją bardzo kochał. Na trzeci rok umarł. Byłem akurat we wsi. Antkowa żona i on pytali mnie z płaczem, czy nie widziałem Wikty, bo chcieli przyprowadzić ją do zagrody, a nie wiedzieli, jak to zrobić. Ojciec nie mógł skonać i wszyscy byli przekonani, że to ona trzyma ojca duszę na tym świecie. Wróciłem do lasu i myślałem sobie, że gdybym ją spotkał, tobym jej powiedział, że jej ojciec umiera, czy mnie zrozumie, czy nie zrozumie. Siedziała pod jodłami; szedłem obok niej, jakby nigdy nic i tylko tak mimochodem, od niechcenia, rzuciłem: — Twój ojciec umiera, Wikto, mogłabyś zajść do domu.
Ani nie drgnęła, jakby mnie nie słyszała. Ano, trudna rada, pomyślałem sobie, i zawróciłem do wsi, żeby o tem jej krewnym powiedzieć. Jeszcze rozmawiałem z Marynią, a tu parobek woła: — Wikta idzie do ogrodu!
— Każ, Antosiu, wyjść kumom z izby i schowajmy się, żebyśmy jej nie spłoszyli — rzekła Marynia i poszła do ogrodu.
Po chwili wprowadziła Wiktę do izby. Biedaczka miała w ręku prymulę i bawiła się nią, a jej błędne czarne oczy zdawały się być na wszystko obojętne. Marynia prowadziła ją jak ślepą. W izbie było zupełnie cicho. Po jednej stronie łóżka klęczała matka, po drugiej jedyny syn; stary ojciec Wikty leżał bez ruchu z rękoma złożonemi na piersiach, a oczy jego zdawały się spoglądać już na tamten świat. Marynia podprowadziła Wiktę do samego łóżka ojcowskiego; umierający zwrócił oczy w jej stronę i na blednących ustach zagrał mu błogi uśmiech. Chciał podnieść rękę, ale już nie mógł. Wikta myślała widać, że ojciec chce czegoś od niej i włożyła mu do ręki prymulę. Chory spojrzał na nią jeszcze raz, westchnął głęboko i skonał. Przyniosła mu wyzwolenie. Matka zaczęła narzekać, a gdy Wikta usłyszała jej głośny płacz, wybiegła jak strzała za drzwi i uciekła do lasu...
Nie umiem powiedzieć, czy jeszcze raz zajrzała do swojej rodzinnej zagrody. Przez te piętnaście lat jej przebywania w lesie, tylko raz słyszałem ją mówiącą. Nie zapomnę tego do śmierci. Szedłem razu pewnego w dół ku mostowi; gościńcem jechali książęcy parobkowie, a łąką szedł akurat pisarz z zamku. Dziewczęta przezywały go złotogłówkiem, bo miał długie jasne włosy o złotawym odcieniu. Szedł sobie łąką, a ponieważ było ciepło, więc zdjął czapkę i niósł ją w ręku.
Nagle, jakby z pod ziemi wyrosła, Wikta rzuciła się na niego, schwyciła go za włosy i zaczęła nim potrząsać i rzucać na wszystkie strony, jak małem dzieckiem. Pisarz krzyczał na całe gardło, ja biegłem ze wzgórza na dół, ale Wikta sapała rozwścieczona, gryzła go po rękach i głosem okropnym wykrzykiwała: — Teraz cię mam w swej mocy, ty żmijo, ty szatanie! Rozszarpię cię! Gdzieś ty podział mego chłopca, szatanie, djable! Oddaj mi go! — Była taka rozwścieczona, że tylko sapała i nie można było zrozumieć, co wykrzykuje. Napadnięty nie rozumiał o co jej chodzi i szamotał się z nią jak pijany. Ale ani przy mojej pomocy nie byłby się wyrwał z rąk Wikty, gdyby nie było w pobliżu parobków. Widząc, co się dzieje, przybiegli na łąkę i dopiero im udało się uwolnić pisarza z rąk Wikty. Gdyśmy ją chcieli zatrzymać, wyrwała się nam, uciekła pod las i stamtąd rzucała w nas kamieniami, przeklinając nas straszliwemi słowy. Potem przez parę dni nie widziałem jej wcale.
Pisarz zaniemógł od tej przygody i tak się bał Wikty, że opuścił swoje miejsce w administracji. Dziewczyny śmiały się z niego, ale cóż z tego? Kto ucieknie, ten wygra. Zresztą i bez niego pola rodzą, a my za nim nie tęsknimy.
— Tak więc, babuniu, to jest cała historja Wikty; trochę dowiedziałem się od kowalki, trochę od Maryni. Co się stało nadto i jak się stało, tego nikt nie wie, ale musiało się dziać źle, sądząc podług wszystkiego. Kto tę duszę ma na sumieniu, ten ciężko odpowie za nią przed Bogiem.
Babunia otarła załzawione oczy i rzekła z uprzejmym uśmiechem: — Pięknie wam dziękuję za opowieść, panie strzelcze. Trzeba przyznać, że umie pan kum opowiadać niby jaki książkowy człowiek. Słuchałoby się i słuchało, a tymczasem słoneczko za górami. — Przy tych słowach wskazała babunia na cienie, ścielące się po izbie, i składała wrzecionko.
— Poczekajcie, babuniu, małą chwilkę, nasypię kurkom pośladu i odprowadzę was przez pagórek! — rzekła strzelcowa, a babunia chętnie dała się namówić.
— A ja pójdę z wami aż do mostu, bo muszę jeszcze zajrzeć do lasu — rzekł strzelec i wstał od stołu.
Pani strzelcowa pobiegła po poślad i po chwili słychać było na podwórzu głośne wołanie: Cip-cip-cip-cip! Na to wołanie drób zbiegał się ze wszystkich stron, ale najpierw przyleciało stado wróbli, jakby to ich właśnie zwoływano na kolację. Pani strzelcowa śmiała się i mówiła: — No, wy się musicie zawsze pchać na sam przód! — Ale wróble nic sobie z tego nie robiły.
Babunia stała na progu i trzymała dzieci przy sobie, aby nie płoszyły drobiu, na który ona z wielkiem upodobaniem spoglądała. Było tam na co patrzeć! Białe i szare gęsi z gąsiętami, czarne kaczki tureckie, ładne kokoszki swojskiego chowu i tyrolskie na wysokich łapkach, czubate i grzywiaste, pawie, perliczki, indyczki z indykiem, który się nadymał i gdakał tak głośno, jakby był pierwszą na świecie osobą, gołębie zwyczajne i murzyny. Wszystko to zbijało się w jednę kupę, deptało po sobie, podłaziło i przelatywało nad sobą, aby się tylko dostać do smakowitego pośladu. Małe wróbelki jak te uliczniki pchały się naprzód i skakały głupim gęsiom i kaczkom po plecach. W pobliżu siedziały króliki, obłaskawiona wiewiórka patrzyła z kasztanu na dzieci, mając ogon zadarty nad głową jakby jaki pióropusz. Na płocie siedział kot, drapieżnem okiem spoglądający na wróble. Sarna podeszła do Basi i nadstawiła łeb, aby ją Basia łaskotała, ale psy siedziały spokojnie koło dzieci, bo pani strzelcowa trzymała w ręku rózgę. Ale i tak, kiedy czarny kogut zaczął gonić gąsiątko, które złapało mu ziarnko z przed dzioba, a gąsiątko uciekając, przebiegło tuż przy pysku Hektora, nie mogło się psisko powstrzymać, żeby za maleństwem nie kłapnąć zębami.
— Patrzcie-no go, starego konia, jakich zbytków mu się zachciewa! — krzyknęła gospodyni i smagnęła psa rózgą. — Masz tu, żebyś sobie zapamiętał!
Zawstydził się Hektor wobec swoich młodszych kolegów, że został skarcony i ze zwieszonym łbem powlókł się do sieni. Zaś babunia rzekła: — Nie lepszy ojciec od syna. — Hektor bowiem był ojcem Sułtana, który babuni zagryzł tyle ładnych kacząt.
Drób był nakarmiony i śpieszył na grzędy. Dzieci dostały od Franka i Bertka piękne pawie pióra, pani strzelcowa dała babuni jajek do wylęgania od kur tyrolskich i wzięła Anulę na rękę, żeby babunię odprowadzić, a pan strzelec przerzucił strzelbę przez ramię, zawołał Hektora i wszyscy ruszyli w drogę. Sarna biegła z nimi także, jak piesek.
Pod wzgórzem pani strzelcowa pożegnała się z babunią i dziećmi i zawróciła do domu, a pan strzelec szedł z nią aż do mostu, poczem podał jej opaloną rękę na pożegnanie i ruszył do lasu. Janek długo za nim spoglądał, a potem rzekł do Basi: — Jak będę trochę większy, to pójdę do pana Beyera i razem z nim będę chodził na czaty.
— Mój kochany, jeszczeby cię z sobą nie wziął, bo się przecie boisz dziwożon i światłonoszów — śmiała się z niego Basia.
— Ty się nie znasz — dąsał się na nią Janek. — Jak urosnę, to się nie będę bał.
A babunia, przechodząc obok upustu, spojrzała na omszony pień i pomyślawszy o Wikcie, westchnęła: — Biedna dziewczyna!



VII.

Nazajutrz przed południem z wielką paradą wybierały się dzieci w towarzystwie babuni na zamek.
— A zachowujcie mi się przyzwoicie! — napomniała matka dzieci, odprowadzając je za próg domu. — Niczego na zamku nie dotykajcie, a panią księżnę w rękę grzecznie pocałujcie!
— No, w kaszy się zjeść nie damy — zapewniała ją babunia.
Dzieci były jak te kwiaty, a babunia także była ubrana odświętnie. Na głowie miała czepek z ładną kokardą, biały fartuszek jak śnieg, adamaszkowy kabacik barwy lazurowej, sukienkę barwy gwoździka, a na szyi granaty z talarem. Pod pachą niosła dużą chustkę.
— Poco babunia niesie tę chustkę? — pytała córka. — Deszczu nie będzie, bo pogoda jest wyjątkowo ładna.
— Bo człowiek jest jak bezręki, gdy nie ma czego w dłoni. Mam już taki zwyczaj, że zawsze coś niosę — odpowiedziała babunia.
Obeszli ogródek i weszli na wąską ścieżkę.
— Teraz idźcie jedno za drugiem, a uważnie, żebyście sobie nie zarosili w trawie ubrania. Ty, Basiu, idź naprzód, Adelkę poprowadzę ja, bo ona nie umie chodzić uważnie — nakazywała babunia, ujmując wnuczkę za rękę. Adelka spoglądała po sobie z wielkiem upodobaniem i nawet nie chciała wdawać się z Czarnulą, swoją kurką. Była to jedna z tych kurek, które babunia przywiozła dzieciom w prezencie; do dzieci przyzwyczaiła się tak dalece, że jadła z ręki, a gdy zniosła jajko, to zaraz przylatywała do Adelki po kawałek bułki, którą ta specjalnie dla swojej kurki przy śniadaniu zostawiała.
— Idź, Czarnula do mamusi, bułeczkę zostawiłam dla ciebie u niej, bo ja idę do pani księżnej — przemawiała Adelka do swojej kurki. Ale kurka jakoś tego zrozumieć nie mogła, pędziła za Adelką i chciała ją dziobem chwytać za ubranko.
— Nie widzisz, głupia, że mam na sobie białe ubranko? Sssio! — odpędzała ją dziewczynka, ale kurka nie chciała odejść, póki jej babunia nie trzepnęła chustką po skrzydłach.
Uszli kawałek drogi, aż tu raptem nowe niebezpieczeństwo zagraża białej sukience! Ze zbocza pędzą oba psy, brną przez strugę, na brzegu trochę się otrząsają i jednym susem zbliżają się do babuni.
— Ach wy gałgany! Kto was tu posyła? Zaraz mi się wynoście! — strofowała babunia psy. Słysząc gniewny głos babuni i widząc, że podnosi ona rękę z chustką, przystanęły, myśląc: — Co też to ma być? Dzieci także pokrzykiwały na psy, a Janek podniósł nawet kamień, żeby ich nim odegnać, ale kamień wpadł do strugi. Psy przyzwyczajone do aportowania rzuconych im rzeczy nawet z wody, pomyślały, że dzieci chcą się z nimi bawić i z wielką uciechą rzuciły się do strugi, ale już za chwilkę były znowu na brzegu i zaczęły obskakiwać dziatwę ze wszystkich stron. Dzieci krzyczały, chowały się za babunię a babunia nie wiedziała, co zrobić.
— Pójdę do domu i zawołam Bietkę — rzekła Basia.
— Nie wracaj do domu, bo to podobno nie przynosi szczęścia na drogę — ostrzegała ją babunia.
Dobrze się stało, że nadszedł pan ojciec i psy odpędził.
— Gdzież to, państwo, idziecie? Na wesele, czy w goście na gody? — pytał młynarz, kręcąc tabakierką w ręku.
— Tymczasem nikt się nie żeni, panie ojcze, idziemy tylko na zamek — odpowiedziała babunia.
— Na zamek! Hm — hm, to nie byle co! I cóż tam będzie na zamku? — pytał pan ojciec, dziwując się.
— Pani księżna nas zaprosiła — wyrwały się dzieci, a babunia opowiedziała, jak się z księżną spotkała w altanie.
— Takie buty — rzekł pan ojciec, zażywszy tabaki. — No to idźcie, a potem opowie mi Adelka co tam widziała. A ty, Janku, co odpowiesz, jak ci się pani księżna zapyta, gdzie zięba nosem siada? Nie wiesz tego, prawda?
— Ona się o takie rzeczy pytać nie będzie — odpowiedział Janek i pędził naprzód, żeby mu pan ojciec nie mógł dłużej dokuczać. Młynarz się uśmiechnął, pozdrowił babunię i poszedł ku upustowi.
Koło gospody dzieci kataryniarza bawiły się robiąc młynki, a Cylka nosiła na ręku najmłodsze.
— Co wy tu robicie? — pytała Basia.
— Nic — odpowiedziały dzieci, przyglądając się wystrojonym rówieśnikom.
— A my idziemy na zamek — zaczął Janek.
— Dopieroż tego! — skrzywił się Wawrzek kataryniarzów.
— I zobaczymy tam papugę — rzekł Wiluś.
— Jak będę duży, to też zobaczę papugę; ojciec mi powiedział, że pójdę w świat — odparł mu na to swawolny Wawrzek. Ale drugi chłopiec, Wacek i siostra Cylka, wzdychali zawistnie: — Żebyśmy i my mogli pójść na zamek!...
— No, dobrze, ja wam coś przyniosę — uspakajał ich Janek — i opowiem wam jak tam było.
Wreszcie dostała się babunia z dziećmi w pobliże parku, gdzie pan Proszek już na całe towarzystwo czekał.
Książęcy park dla wszystkich stał otworem i niebardzo był oddalony od Starego Bielnika, ale babunia rzadko kiedy zachodziła do niego, osobliwie, gdy państwo bawili na zamku. Podziwiała wprawdzie piękne uporządkowanie wszystkiego, przeróżne kwiaty, niewidziane drzewa, wodotryski i złote rybki w sadzawkach, ale wolała chodzić z dziećmi na łąkę albo do lasu. Tam mogły dzieci wyrabiać co im się tylko podobało, tarzać się po zielonym kobiercu, powąchać każdy kwiatek, a nawet narwać ich sobie na wianki i wiązanki. W polu nie rosły wprawdzie drzewa pomarańczowe i cytrynowe, ale tu i owdzie stała pękata czereśnia albo płona grusza, owocu było na nich wielkie mnóstwo i każdy mógł sobie narwać do woli. W lesie było znowu zatrzęsienie jagód, borówek, poziomek, grzybów i migdałowych orzeszków. Wodotrysków w polu nie było, ale babunia lubiła przystanąć z dziećmi koło upustu. Patrzyli sobie, jak fale wody chyżo zjeżdżają wdół, jak woda rozpryskuje się w tysiące kropelek i strzelając niemi do góry, zaraz opada zpowrotem, zakotłuje się, zabulgocze i dopiero potem pędzi dalej spokojnie. Przy upuście nie było złotych rybek wyczekujących na okruszyny bułek, ale gdy babunia przechodziła tamtędy, sięgała do kieszeni, wysypywała z niej do fartuszka Adelki okruszyny chleba, a gdy je dzieci wrzucały do wody, wyroiło się z głębiny wielkie mnóstwo ryb. Najwyżej pod powierzchnię wypływały srebrnołuskie płocice i uganiały się za okruszynami, między niemi jak strzały migały okunie z wyciągniętym grzbietem, a niekiedy prześliznął się smukły sum z długiemi wąsami. Czasem można też było zobaczyć brzuchatego karpia albo płaskogłowego miętusa.
Na łące spotykała się babunia z ludźmi, którzy zdaleka ją pozdrawiali: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — albo mówili: — Dzień dobry. — Niejeden się zatrzymał i pytał: — Gdzie idziecie, babuniu? Jak się macie? Co porabiają wasi? — Z rozmowy z nimi można było dowiedzieć się dużo rzeczy.
Ale na zamku!... Ani tam pogadać, ani się czego dowiedzieć! Tu ci przeleciał lokaj w liberji, tam pokojówka w jedwabiu, tu jeden pan, tam drugi, a każdy zadzierał nos wyżej, niż miał głowę, a wszyscy kroczyli jak te pawie, co jedyne z pośród ptaków miały prawo włóczyć się po trawniku. Jeśli który nawet i pozdrowił babunię, to rzucił tylko jakby mimochodem: — Guten Morgen! — albo: — Bon jour! — Babunia się tylko zaczerwieniła i nie wiedziała, czy ma powiedzieć: — Na wieki wieków! — czy też: — Bóg zapłać! — Zawsze też mawiała w domu: — Tam, na zamku to istna wieża Babel.
Przed zamkiem siedzieli dwaj służący w liberji, po każdej stronie drzwi jeden. Ten, co siedział z lewej strony, miał ręce złożone na kolanach i marzył o niebieskich migdałach, a ten z prawej strony, ręce założył na piersi i gapił się Panu Bogu w okna. Kiedy pan Proszek zbliżył się do nich, pozdrowili go po niemiecku, każdy z innym akcentem. Przysionek był wyłożony białemi taflami marmurowemi, a na środku stał bardzo ładny bilard. Wdłuż ściany na zielonawych marmurowych podstawach stały różne posągi, przedstawiające postaci z mitologji. Czworo drzwi prowadziło do pańskich pokoi. Przy jednych z tych drzwi siedział w fotelu lokaj w czarnym fraku i spał. Do tego właśnie pokoju pan Proszek prowadził babunię i dzieci. Słysząc szelest, lokaj przestraszył się, ale widząc, że to pan Proszek, pozdrowił go i pytał, w jakiej sprawie przybywa do zamku.
— Pani księżna życzyła sobie, aby moja teściowa z dziećmi odwiedziła ją dzisiaj. Idźcie, panie Leupold, i zameldujcie je — rzekł pan Proszek.
Pan Leupold wytrzeszczył oczy i wzruszył ramionami, mówiąc: — Nie wiem, czy będzie chciała przyjąć ich; jest w swoim gabinecie i pracuje. Ale zameldować mogę. — Wstał i wolnym krokiem wszedł we drzwi, przy których siedział. Po chwili powrócił i zostawiając drzwi otworem, skinął łaskawie, aby goście weszli. Pan Proszek poszedł za swojemi sprawami, a babunia z dziećmi weszła do wspaniałego salonu. Dzieci wstrzymywały oddech, nóżki im się ślizgały po parkiecie, gładkim jak lód. Babunia była jakby w zachwyceniu i nie wiedziała, czy ma stąpnąć na piękne przetykane kobierce. — Ogromnie tego szkoda — mówiła sobie w duchu. Ale cóż było robić? Leżały wszędzie, a pan lokaj także po nich chodził. Prowadził ich przez salon koncertowy i bibliotekę aż do gabinetu pani księżnej, poczem wrócił do swego fotela i mruczał pod nosem: — Tym państwu też się w głowach przewraca! Każą człowiekowi usługiwać prostej babinie i dzieciakom!
W gabinecie pani księżnej obicie było jasno-zielone złotem przetykane i takie same były portjery przy drzwiach i zasłona u jedynego okna, które było takie duże, jak drzwi. Na ścianach dużo było mniejszych i większych obrazów, wyłącznie portretów. Naprzeciwko okna był kominek z szarego marmuru czarno i biało żyłkowanego, a na kominku stały dwa wazony japońskie z przepięknemi kwiatami, których woń nasycała cały gabinet. Po obu stronach były przygródki z drogiego drzewa i bardzo misternej roboty, a na nich poukładane były przeróżne rzeczy, bądź to dzieła sztuki, bądź też kosztowności, niezwykłe okazy muszli, korale, kamienie i t. d. Były to same pamiątki z podróży i prezenty od miłych osób. W jednym rogu pokoju stał posąg Apolina z kararyjskiego marmuru, a w drugim proste biurko bardzo misternej roboty. Przy biurku siedziała pani księżna w fotelu obitym ciemnozielonym aksamitem. Ubrana była w suknię poranną i właśnie odkładała pióro, gdy babunia z wnuczętami wchodziła we drzwi.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowiła babunia i grzecznie się skłoniła.
— Na wieki wieków! Witam cię, babuniu i dzieci! — odpowiedziała księżna.
Dzieci były jak oszołomione, ale babunia na nie mrugnęła, i zaraz poszły pocałować panią księżnę w rękę. Ona ucałowała dzieci w czoła, a wskazawszy babuni piękny fotelik, obity aksamitem i ozdobiony złotemi frendzlami, poprosiła ją, aby usiadła.
— Dziękuję, pani księżno, nie jestem zmęczona — certowała się babunia, ale tylko dlatego, że się bała, aby fotelik nie odsunął się z nią na kółkach, albo żeby się pod nią nie załamał.
Ale pani księżna zachęcała ją bardzo energicznie: — Siadaj, babuniu! — Więc babunia położyła na foteliku chustkę i usiadła ostrożnie, mówiąc: — Siądę, żebym pani księżnej spania nie zabrała.
Dzieci stały jak trusie, ale ich oczy biegały na wszystkie strony, przyglądając się uważnie każdej rzeczy. Księżna spojrzała na nie i z uśmiechem pytała: — Podoba się wam tutaj?
— Tak — odpowiedziały wszystkie razem.
— Dlaczego miałoby się im nie podobać — rzekła babunia. — Z pewnością nie kazałyby się prosić, żeby tu zostać na zbytki i swawole.
— A tobie, babuniu, nie podobałoby się u mnie? — pytała księżna.
— Jest tu jak w niebie, ale mieszkać bym tu jednak nie chciała — zakręciła babunia głową.
— Czemuż-to nie? — pytała zdziwiona księżna.
— A cóż jabym tu robiła? Gospodarstwa pani nie ma, z pierzem albo i kołowrotem rozłożyćbym się tu nie mogła, więc co ja bym tu robiła?
— I nie chciałabyś sobie żyć bez kłopotu, aby na stare lata dobrze odpocząć?
— Już tam pewno niedaleki ten czas, że słońce będzie sobie nad moją głową wschodziło i zachodziło, a ja będę bez troski spała. Ale póki życia i póki Pan Bóg zdrowiem darzy, trzeba pracować. Leniuch darmo chleb innym zjada. A całkiem bez kłopotów niema na świecie ani jednego człowieka: jednemu brak tego, drugiemu owego, każdy dźwiga swój krzyż, tylko tyle, że niekażdy pod nią upada — mówiła babunia.
Wtem biała rączka odgarnęła ciężką zasłonę przy drzwiach a z za niej ukazała się rozkoszna twarz młodego dziewczęcia w obramieniu warkoczy ciemno-blond.
— Czy wolno? — zapytała miłym głosem.
— Bardzo proszę, Hortensjo, znajdziesz miłe towarzystwo — odpowiedziała księżna.
Do gabinetu weszła hrabianka Hortensja, wychowanka pani księżnej, jak o niej mówiono. Panienka była bardzo smukła, niezupełnie jeszcze rozwinięta. Miała na sobie prostą białą sukienkę, słomkowy okrągły kapelusz niosła na ręku jak koszyczek, a w ręku trzymała wiązankę kwiatów. — Ach, cóż to za miłe dzieci! — zawołała. — Niezawodnie są to dzieci państwa Proszków, od których przyniosłaś mi te dobre jagody.
Księżna przyświadczyła. Hrabianka schyliła się ku dzieciom, dała każdemu z nich po róży, jednę ofiarowała babuni, jednę księżnej, ostatnią włożyła sobie za pasek stanika.
— Takie świeżutkie te kwiaty, jak i wy, panienko — rzekła babunia, powąchawszy różę. — Niech ją Pan Bóg zachowa dla pani w dobrem zdrowiu — dodała, zwracając się ku księżnej.
— Tego samego życzę sobie najserdeczniej i ja — rzekła księżna i pocałowała swoją miłą wychowanicę w jasne czoło.
— Czy mogę te dzieciaczki zabrać z sobą? — zapytała hrabianka, zwracając się do księżnej i do babuni. Księżna odpowiedziała, że tak, ale babunia powiedziała, że dziatwa panienkę bardzo utrudzi, bo chłopcy są jak te charty, osobliwie Janek, który jest dobrem ziółkiem.
Ale Hortensja roześmiała się i podała dzieciom obie ręce, pytając: — Czy chcecie pójść ze mną?
— Chcemy, chcemy — uradowały się dzieci i natychmiast ujęły ją za podane ręce. Skłoniwszy się przed księżną i babunią, hrabianka wyszła z niemi z gabinetu. Księżna wzięła ze stołu srebrny dzwonek i zadzwoniła; natychmiast ukazał się we drzwiach lokaj Leupold. Księżna poleciła mu, aby kazał w salonie nakryć do śniadania i podała mu paczkę listów do wyprawienia na pocztę. Leupold ukłonił się i wyszedł.
Przez tę chwilę, gdy księżna rozmawiała z lokajem, babunia przyglądała się portretom, wiszącym na ścianach gabinetu.
— Miły Boże! — zawołała, gdy lokaj wyszedł. — Ile to dziwnych ubiorów i twarzy! Ta oto pani jest ubrana akurat tak, jak nieboszczka Halaszkowa, Panie, świeć nad jej duszą! Też miewała takie wysokie obcasy u trzewików, suknie rozdęte, w pasie jakby ją biczem przeciął, a na głowie kok. Jej mąż był radnym w Dobruszce, a jak chodziłam tam do kościoła, to ją niekiedy widywałam. Nasi chłopcy mawiali, że to makowa panienka, bo tak wyglądała w swoich sukniach i w pudrowanych włosach, jakby ktoś kwitnącemu makowi odwrócił kwiatki na dół. Powiadali, że to moda francuska.
— Ta pani to moja babka — rzekła księżna.
— Czemużby nie; bardzo ładna pani — odpowiedziała babunia.
— Ten z prawej strony to mój dziadek, z lewej ojciec — pouczała ją księżna, wskazując na portrety.
— Ładni ludzie; pani księżna w ojca poszła. A gdzie pani matka?
— Tam oto moja matka z siostrą — odpowiedziała pani księżna, wskazując na dwa portrety nad biurkiem.
— Ładne panie, aż miło na nie patrzeć — mówiła babunia, — ale siostrzyczka nie jest podobna ani do ojca, ani do matki. Tak już niekiedy bywa, że dzieci wrodzą się w kogoś nie wiedzieć z jakiego pokolenia. A ten tu młody pan jest mi jakby znany, ale nie mogę sobie przypomnieć kimby był.
— To cesarz rosyjski, Aleksander — szybko odpowiedziała księżna. — Jego nie znałaś.
— Jakżebym go nie miała znać, kiedy stałam o jakie dwadzieścia kroków od niego. Bardzo ładny był człowiek, tylko że tutaj jest trochę młodszy, ale i tak go poznałam. On i cesarz Józef byli ludzie bardzo ładni.
Księżna wskazała na przeciwległą ścianę, na której wisiał portret naturalnej wielkości.
— Cesarz Józef! — klasnęła babunia w dłonie. — Jak żywy! Ma tu pani ładne obrazy jeden przy drugim. Nawet nie przypuszczałam, że dziś zobaczę cesarza Józefa. Daj mu Boże wieczną sławę, bo dobry był pan, osobliwie dla ubogich ludzi. Ten talar, co go tutaj mam, dał mi własną swoją ręką — rzekła babunia, wyjmując z zanadrza talar.
Pani księżnej bardzo się podobała szczera serdeczność babuni i jej trafne słowa, poprosiła tedy, aby opowiedziała, jak i kiedy obdarował ją cesarz tym srebrnym talarem. Babunia nie kazała się prosić i opowiedziała pani księżnej jak to było z cesarzem Józefem. Księżna serdecznie się uśmiała, słuchając tej opowieści. Rozglądając się po pokoju, zobaczyła babunia także podobiznę króla Fryderyka.
— A tu oto i pruski król! — zawołała babunia. — Znałam tego potentata bardzo dobrze. Mój nieboszczyk Jerzy służył w pruskiem wojsku, a ja spędziłam na Śląsku piętnaście lat. Razu pewnego kazał Jerzemu wystąpić z szeregu i obdarował go. Lubił wysokich żołnierzy, a mój Jerzy był najwyższym żołnierzem w całym pułku, a zgrabny był jak panna. Nie spodziewałam się, że będę patrzyła w jego grób. Człowiek był jak skała, a już dawno, jak mu się umarło, ja zaś żyję jeszcze — westchnęła staruszka i po zmarszczkach jej twarzy spłynęła łza.
— Czy mąż twój zginął na wojnie? — pytała księżna.
— Nie, żeby akurat w bitwie, ale umarł od postrzału. Gdy wybuchnęło w Polsce powstanie, a król pruski z królem rosyjskim wtargnęli do tego kraju, nasz pułk należał do tej wyprawy. Ja poszłam za mężem razem z dziećmi; miałam dwoje, a trzecie urodziło mi się w polu, mianowicie Joasia, co teraz jest w Wiedniu. Odważna i śmiała dziewczyna, a pewno dlatego, że od urodzenia musiała do wszystkiego przywykać, jak żołnierz. Nieszczęsna to była wojna dla mnie! Z pierwszej zaraz bitwy przynieśli mi mojego Jerzego do obozu na noszach. Kula armatna urwała mu nogę. Odcięli mu resztę nogi, co jeszcze po kuli armatniej została, a ja opiekowałam się nim, ile siły było. Jak trochę okrzepł, posłali go zpowrotem do Nissy. Ucieszyłam się z tego, bo miałam nadzieję, że kaleki nie będą w wojsku chcieli i że po jego wyzdrowieniu wrócimy do Czech. Ale nadzieja mnie zawiodła. Zaczął tracić siły i nie było dla niego ani rady, ani pomocy, musiał umrzeć. Gdzie jaki grosz miałam, wszystko wydałam na leki, a jednak nic to nie pomogło. Myślałam, że rozum stracę, albo że mi z wielkiego żalu serce pęknie. Ale człowiek dużo wytrzyma, pani księżno. Zostało mi troje sierot, pieniędzy ani grosza, tylko trochę ubrania. W tym samym pułku, w którym służył mój Jerzy, był wachmistrzem niejaki Lehotsky, a był on Jerzego najmilszym przyjacielem. On się mną zaopiekował, wystarał mi się o krosna, kiedym mu powiedziała, że mogłabym robić gunie i zniósł mi wszystko inne, czego do tej roboty było potrzeba. Niech mu Bóg wynagrodzi! Bardzo mi się przydało, czego się za młodu od nieboszczki teściowej nauczyłam. Praca szła mi dobrze i niedługo spłaciłam Lehotskiemu dług i miałam z dziećmi całkiem dobre utrzymanie. Muszę powiedzieć, że w tem mieście byli bardzo dobrzy ludzie, ale mnie się tam jednak bardzo przykrzyło. Od czasu, gdy Jerzy umarł, czułam się na świecie taką opuszczoną i osamotnioną, jak grusza w polu. Zdawało mi się nieraz, że jednak w domu byłoby mi lepiej, niż na obczyźnie i powiedziałam o tem Lehotskiemu. Ale on mi odradzał i mówił mi, że z pewnością dostanę jaką emeryturę i że król zaopiekuje się mojemi dziećmi. Cieszyło mnie to bardzo, ale swoją drogą postanawiałam sobie, że tak czy owak do domu jednak wrócę. Przeszkadzała mi też mowa niemiecka. Dopóki byliśmy w Kładzku, było mi lepiej, bo byłam tam jak w domu, ile że tam więcej mówili po czesku niż po niemiecku, ale w Nissie już więcej było niemczyzny, a ja się tego języka nijak nauczyć nie mogłam. Ledwo się trochę dorobiłam, przyszła powódź. Woda, proszę pani, to straszliwy żywioł; jak się wzburzy, to człowiek nawet na koniu przed nią nie ucieknie. Przyszło to tak niespodzianie, że ludzie ledwo z życiem uciekli. Ja złapałam łap-cap co miałam najlepszego, wzięłam tobołek na plecy, najmłodsze dziecko na rękę, starszych dwoje za ręce i uciekałam z niemi, brnąc po kostki w wodzie. Lehotsky przyszedł nam na pomoc i zaprowadził nas do górnego miasta, gdzie nas dobrzy ludzie przyjęli pod swój dach.
Rozniosło się to zaraz po mieście, że prawie wszystko straciłam i dobrzy ci ludzie pośpieszyli mi z pomocą. Kazał mnie też zawołać pan generał, co stał w mieście, i powiedział mi, że z polecenia króla będę dostawała stałą pracę i kilka talarów rocznie emerytury. Obiecali mi, że chłopiec dostanie się do szkoły wojskowej, a dziewczęta że będę mogła oddać do szkoły królewskiej dla dziewcząt. Ale mnie się to nie podobało, więc prosiłam, że jeśli chcą mi dopomóc, to żeby mi lepiej dali trochę pieniędzy, abym mogła powędrować do Czech. Powiedziałam, że z dziećmi się nie rozstanę i że je sobie: wychowam w swojej wierze i swojej mowie. Ale na to się zgodzić nie chcieli; powiedzieli mi, że jak tam nie zostanę, to mi nie dadzą nic. Jak nic, to nic; kogo Pan Bóg stworzy, tego głodem nie zamorzy — pomyślałam sobie i podziękowałam panu królowi za wszystko.
— Sądzę jednak, że dzieci twoje byłyby tam znalazły dobrą opiekę — wtrąciła księżna.
— Bardzo być może, pani księżno — przyświadczyła babunia, ale bylibyśmy się sobie stali obcymi. Któżby ich tam był uczył kochać swoją ojczyznę i mowę ojczystą? Juści nikt. Byłyby się nauczyły obcej mowy i obcego obyczaju, a potem byłyby zapomniały o swojej krwi. Jakżebym ja za to odpowiedziała przed Bogiem? Nie i nie! Kto się z czeskiej krwi wywodzi, ten powinien pozostać przy czeskiej mowie! Poprosiłam o zezwolenie na przeprowadzkę, zebrałam parę tych swoich szmat, co mi zostały, zabrałam dzieci i rozstałam się z miastem, w którem przeżyłam dużo wesołych i smutnych dni. Gospodynie nakładły dzieciom pełne naręcze pieczywa, a mnie dały kilka talarów na drogę. Niech Bóg wynagrodzi tym ludziom na dzieciach, co dla mnie zrobiły dobrego! Lehotsky, poczciwy człowiek, odprowadził mnie z milę drogi i niósł mi tę małą Joasię. Nierad był, że wędrowałam do swoich, bo u nas czuł się jak w domu. Przy rozstaniu rozpłakaliśmy się oboje. Dopóki bawił w Nissie, chadzał na grób Jerzego odmówić pacierz, bo się kochali jak rodzeni bracia. A w wojnie francuskiej zginął. Daj mu Panie wieczny odpoczynek!
— A jak dostałaś się z dziećmi do Czech? — pytała księżna dalej.
— Dużo wycierpiałam po drodze, pani księżno. Nie znałam drogi i samem błądzeniem dużo czasu straciłam. Stopy miałam poranione i obolałe, dzieci tak samo, a nieraz płakały z głodu, zmęczenia i bólu, gdy zbyt długo trzeba było wędrować bez odpoczynku. Jakoś szczęśliwie dotarłam z niemi wreszcie do Kładzkich gór, a tam byłam już jakby w domu. Pochodzę z Oleśnicy z nad granicy śląskiej, ale pani księżna pewno nie wie, gdzie jest Oleśnica. Kiedym się zbliżała do domu, zwalił się na mnie inny kłopot. Musiałam myśleć, czy też rodzice moi jeszcze żyją i jak mnie przyjmą. Dali mi bardzo ładną wyprawę, a ja wracałam do nich z pustemi rękoma i jeszcze prowadziłam troje sierot. Co też powiedzą? Przez całą drogę brzmiało mi w uszach to pytanie. Bałam się też, czy nie pozachodziły jakie smutne zmiany od czasu, gdy opuściłam dom.
— Czyż nie pisywaliście do nich? Przynajmniej twój mąż, jeśli nie ty sama? — dziwiła się księżna.
— Niema u nas tego obyczaju, żebyśmy sobie posyłali listy. Wspominamy o sobie, modlimy się jedni za drugich, a jak się trafi sposobność przez znajomego człowieka, to posyłamy sobie pozdrowienie i wiadomość, jak się komu powodzi. A list? Nie wiadomo, gdzie to się zawieruszy i komu wpadnie do rąk. Mój ojciec pisywał niegdyś listy do żołnierzy, pochodzących z naszej wsi, co obozowali gdzieś daleko za granicami, gdy ich rodzice chcieli się o nich czegoś dowiedzieć, czy jeszcze żyją, czy nie, albo im parę złotych posłać. A ci żołnierze, gdy potem wracali do domu, to mówili, że żadnego listu nie dostali. Tak już jest na świecie, że list od prostego człowieka, to się zawieruszy byle gdzie.
— Gdzież znowu, babuniu! — przerwała jej księżna. — Każdy list, choćby pochodził od najbiedniejszego człowieka, musi się dostać do rąk tego, do kogo jest zaadresowany. Nikt inny nie ma prawa zatrzymać go sobie, ani otworzyć, bo za to jest wielka kara.
— Bardzo to sprawiedliwe, a ja chętnie pani księżnej wierzę, ale tacy już jesteśmy, że więcej mamy zaufania do dobrego człowieka. Na takim kawałku papieru nie można przecie wszystkiego dokładnie wypisać. Człowiek chciałby zapytać jeszcze o to i owo, a tu niema kogo pytać. Ale jak przyjdzie człowiek kupczący, albo na ten przykład pielgrzym, to już taki umie sprawiedliwie na wszystko odpowiedzieć i rozmowa idzie od słowa do słowa. Byłabym się i ja czegoś więcej dowiedziała o swoich, ale ponieważ były wtedy takie niepokoje, więc mało ludzi chodziło po świecie.
Wieczór już nadchodził, kiedy dotarłam z dziećmi do wsi. Było to w lecie, a ja wiedziałam, że o tej porze wieczerzają. Poszłam od pól opłotkami, żeby ludzi nie spotykać. Z naszej zagrody wybiegły psy i szczekały na nas. Wołałam na nich, ale psy jeszcze więcej ujadały. Rozpłakałam się z wielkiej żałości. Zapomniałam; głupia kobieta, że to już piętnaście lat minęło, jak wyszłam z domu i że to nie są już te psy, które sama kiedyś karmiłam. W ogrodzie było dużo nowych drzewek, płot był naprawiony, na stodole była nowa strzecha, ale w gruszę, pod którą z Jerzym siadywałam, uderzył piorun, poseł Boży; miała złamany wierzchołek. Przy chałupie sąsiedniej nie zmieniło się nic; przejął ją ojciec od nieboszczki Nowotnej wzamian za dożywocie. Nowotna to była ta sama, co robiła gunie, a mój nieboszczyk był jej synem. Przy chałupce był nieduży ogródek, a w nim nieboszczka miewała zawsze zagonek pietruszki, cebuli, kilka krzaczków kędzierzawego balsamu, szałwji i takich roślin, których bywa potrzeba w gospodarstwie domowem, a ona była taką samą miłośnicą ziół, jak ja. Jerzy uplótł jej płot z wikliny dokoła tego ogródka. Z pewnością był to jeszcze ten sam płot, ale ogródek był trawą zarosły, tylko trochę cebuli w nim rosło. Z budy wylazł stary pies napoły oślepły. — Kudłaczku, znasz mnie? — pytam go, a on zaczął mi się łasić do nóg. Zdawało mi się, że mi serce pęknie z jakiegoś dziwnego żalu, że mnie to nieme stworzenie poznało i witało. Dzieci spoglądały na mnie, biedactwa, nie rozumiejąc, dlaczego ja płaczę, bo im nie powiedziałam, że wracam do ich babki. Myślałam sobie, że gdyby mieli na mnie krzywo patrzeć moi domownicy, to lepiej, żeby dzieci o tem nie wiedziały. Kacperek, najstarszy, powiada do mnie: „Dlaczego płaczesz, mamo? Myślisz, że nas tu nie przyjmą na nocleg? Usiądź i odpocznij. My poczekamy na ciebie, a potem ja będę niósł tobołek. Nie jesteśmy głodne.“ Joasia i Tereska potwierdziły, że nie są głodne, a były, bo szliśmy przez parę godzin lasem i nigdzie po drodze nie było zagrody.
„Nie, moje dzieci,“ powiadam, „tutaj w tym domku urodził się wasz ojciec, a w tym obok wasza matka, tutaj mieszkają wasi dziadkowie. Pomódlmy się Bogu w podzięce, że nas szczęśliwie doprowadził aż tutaj, i prośmy go, abyśmy tu doznali ojcowskiego przyjęcia! Zmówiliśmy Ojcze nasz, a potem podeszliśmy ku drzwiom chałupy. Ojciec i matka byli na dożywociu, gospodarkę miał brat. O tem już wiedziałam. Na drzwiach był jeszcze obrazek, który Jerzy przyniósł matce z Wamberzyc: Marja Panna i czternastu pomocników. Jakby mi kamień z serca spadł, gdy ten obrazek ujrzałam. „Wyście mnie odprowadzali, wy mnie tu witacie“, pomyślałam sobie i z całkowitem zaufaniem weszłam do izby. Ojciec, matka i stara Bietka siedzieli przy stole i jedli z jednej misy polewkę, co się nazywa gładka Anusia, a jest z wody, mleka, trocha mąki i jajka. Pamiętam to, jakby to dzisiaj było.
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“ powiadam. „Na wieki wieków“, odpowiedzieli. „Prosiłabym was, gospodarze, o nocleg dla siebie i tych dzieci. — Przybywamy z daleka, jesteśmy głodni i zdrożeni“, mówię dalej, a głos mi się już trząsł. Nie poznali mnie, bo w izbie było szaro. „Zrzućcie tobołek i siadajcie do stołu!“ rzekł ojciec i odłożył łyżkę. „Bietko,“ powiada matka, „idź i ugotuj jeszcze trochę polewki! A wy siadajcie tymczasem, kobietko, ukrajcie chleba i dajcie dzieciom! Potem ułożymy was na górze na nocleg. Skąd też idziecie?“ „Aż ze Śląska, z Nissy“, mówię. „Tam jest nasza Magdzia,“ zawołał ojciec, a matka zaraz pyta: „Możeście, dobra kobiecino, słyszały o niej? Magdalena Nowotna jej na imię, a mąż jej jest żołnierzem. To nasza córka, a my już dwa lata nie słyszeliśmy o niej i nie wiemy, co się z nią dzieje. Miewam ciągle takie niedobre sny: onegdaj śniło mi się, że mi wypadł ząb i bardzo mnie to bolało. Ciągle myślę o tej córce i jej dzieciach i niepokoję się, czy się aby jej Jerzemu nie stało co złego, bo teraz ciągle te wojny. Że też tym królom nie odechce się wojowania!“
Płakałam, ale dzieci, słysząc że babka tak życzliwie mówi, pociągnęły mnie za suknię i pytały: „Mamusiu, to nasza babunia i dziadek?“ Jak to dzieci powiedziały, zaraz mnie matka poznała i przytuliła do serca, a ojciec zaczął ściskać dzieci i dopiero powiedzieliśmy sobie wszystko, co i jak. Bietka poleciała zaraz po brata i po siostrę, po szwagierkę i szwagra, a po niedługiej chwili zleciała się prawie cała wieś. Nietylko moi krewni i rówieśnicy, ale i obcy witali mnie tak serdecznie jak rodzoną siostrę.
„Dobrześ zrobiła, żeś przyszła do domu z temi dziećmi,“ rzekł ojciec. „Prawda, że wszędzie jest ziemia Pańska, ale każdy kocha najbardziej swoje własne śmieci, i tak ma być. Dopóki Pan Bóg daje nam chleb powszedni, nie zabraknie go i tobie i dzieciom twoim, nawet gdybyś pracować nie mogła. Nieszczęścia, które się na ciebie zwaliły, są ciężkie, ale ty je sobie schowaj na górnej półce i myśl sobie, że kogo Pan Bóg kocha, tego krzyżykami znaczy. Tak tedy znowuż zostałam przyjęta między swoich i byłam im jak swoja. Brat chciał mi odstąpić izdebkę, ale wolałam zostać w chałupce przy rodzicach, tam gdzie niegdyś Jerzy mieszkał. Dzieci przyzwyczaiły się niebawem do nowego domu, a rodzice moi mieli z nich dużo uciechy. Starałam się, żeby chodziły do szkoły. Za czasów mojej młodości dziewczęta pisać nie umiały i dość im było na tem, jeśli umiały na książce, a i to tylko dziewczęta miastowe. A jednak szkoda to i grzech, gdy człowiek ma dar Ducha świętego i pozostawia go bez pożytku. Ale jak niema do nauki sposobności, to już i rady żadnej niema! Nieboszczyk mój był człowiekiem, który znał świat i ludzi, umiał czytać i pisać, jednem słowem był to człowiek i do tańca i do różańca. A to dobrze, jak człowiek jest mądry i wszyscy powinni być uczeni.
Robiłam gunie, jak dawniej i ładny grosz zarabiałam. Były wtedy złe czasy, wojny i choroby trapiły ludzi. Korzec żyta kosztował sto złotych bankocetlami. Ogromny kawał grosza! Ale Bóg był łaskaw na nas i wszystko jakoś wytrzymaliśmy. Bywało tak ciężko, że ludzie chodzili z pieniędzmi w garści i nie mogli nic za nie dostać. Ojciec nasz to był człowiek, że takiego szukać daleko; każdemu śpieszył z pomocą i pomagał gdzie mógł i komu było potrzeba. Do niego też przychodzili ludzie, gdy już sobie rady dać nie mogli. Czasem przychodził ubogi sąsiad i powiada: „Odstąpcie nam korzec żyta, bo na chleb nie mamy ani ziarnka.“ Ojciec odpowiadał: „Póki sam mam, chętnie dam drugiemu, a jak ja nie będę miał, to da inny.“ I zaraz matka musiała mierzyć ludziom zboże do worków. Ale pieniędzy za nic w świecie nie byłby wziął od nikogo. Jeszcze czego! „Przecież“, powiada, „jesteśmy sąsiadami, jeśli sami sobie nie poradzimy, to któżby nam dopomógł? Jak wam Pan Bóg da urodzaj, to mi oddacie w ziarnie i kwita.“ I tak było jak mówił. Za to ojca wszyscy błogosławili, a jak się trafił taki dzień, że o zagrodę nie zawadził żebrak, to matka byłaby poszła na rozstajne drogi, żeby go przyprowadzić. Ogromnie lubiła dopomóc biednym ludziom. Zresztą, dlaczego nie mieliśmy pomóc? Sami najadaliśmy się do syta, ubrać się było w co, dlaczegoż nie poratować biednego? To przecie nie taka znowu zasługa, ale powinność chrześcijańska. Inaczej, gdy człowiek od ust sobie odejmie a innemu poda; to ładna cnota. Ale i z nami też zaczęło być tak źle, że jadaliśmy raz dziennie, aby tylko innym poradzić w biedzie. Ale i tośmy wytrzymali, a potem nastały znowuż czasy lepsze. W kraju zapanował pokój i było coraz lepiej.
Kiedy Kacperek ukończył szkołę, chciał się uczyć tkactwa, a ja nie miałam nic przeciw temu. Rzemiosło ma złote dno. Jak wyterminował, musiał iść na wędrówkę, w świat. Jerzy zawsze mawiał, że rzemieślnik za piecem wyzwalany niucha tabaki nie wart. Po kilku latach wrócił, osiadł w Dobruszce i dobrze mu się powodzi. Dziewczęta przyuczałam do wszelkiej pracy domowej, żeby mogły przyjąć każdy porządny obowiązek. Zdarzyło się, że siostrzenica moja przyjechała z Wiednia na wieś, Tereska się jej podobała i zaraz do mnie, że ją zabierze z sobą i będzie się nią opiekowała. Było mi dość trudno rozstać się z nią, ale powiedziałam sobie, że nie postąpiłabym dobrze, gdybym dziewczynie zamykała drogę w świat, kiedy ma ochotę. A siostrzenica była porządną kobietą, mieli w Wiedniu bardzo ładny sklep, a byli bezdzietni. Tereską opiekowała się jak matka i ładne rzeczy jej dała, gdy wydawała ją za mąż. Trochę mi to było nie na rękę, że córka moja wyszła za Niemca, ale teraz już sobie z tego nic nie robię. Jan jest człowiekiem dobrym i roztropnym, i już się dobrze rozumiemy. A wnuczęta to jakby moje własne dzieci.
Na miejsce Tereski poszła do Wiednia Joasia. Podoba się jej tam i chwali sobie, że jej dobrze. Ten dzisiejszy młody świat inaczej myśli, niż my, starsi; ja byłabym nigdy domu ojcowskiego nie opuściła, żeby nie konieczność, bo co swoje, to swoje.
Po kilku latach rodzice moi pomarli, jedno po drugiem w ciągu sześciu tygodni. Pomarli cicho i spokojnie, jakby świeczkę zgasił. Pan Bóg nie nawiedził ich ciężkiemi chorobami i jedno za drugiem długo tęsknić nie musiało. Żyli z sobą przez sześćdziesiąt lat. Miękko sobie posłali, miękko będą spali. Panie, świeć nad ich duszami!
— A nie tęskniłaś, babuniu, za dziećmi, gdy się wszystkie porozchodziły po świecie? — pytała księżna.
— Ano, proszę pani, krew nie woda. Często-gęsto sobie popłakałam, ale dzieciom o tem nie mówiłam, żeby im szczęścia nie zamącać. Zresztą nigdy nie byłam sama, bo dzieci nie przestają się rodzić i zawsze jest ich dość, aby się niemi opiekować. Gdy widywałam dzieci sąsiadów jak wyrastały od papki do czapki, to mi się zdawało, że to moje własne. Jak człowiek dla ludzi ma serce, to i oni go kochają. Moje dzieci dość się mnie namolestowały, żebym przyjechała do Wiednia. Wiem ja, że byłabym tam znalazła sporo dobrych ludzi, jak i gdzieindziej, zresztą i że byłabym się tam miała dobrze, ale to kawał świata, a ze starym człowiekiem nie warto wybierać się w dalekie podróże, bo stary to jak para nad garnkiem. Mógłby sobie Pan Bóg przypomnieć o mnie, a jabym jednak wolała ułożyć swoje kości w ziemi rodzinnej. Ale, proszę pani, ja się rozgadałam, jakbym była na prząśleniu. Niech mi pani wybaczy mój brak ogłady! — dodała babunia, dokończywszy swego opowiadania i wstała z fotela.
— Opowieść twoja, moja babunia, była mi bardzo miłą, nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem ci za nią wdzięczna — rzekła księżna, głaszcząc babunię po ramieniu. — Ale teraz pójdź ze mną na śniadanie. Sądzę, że i dzieci będą miały apetyt. — Po tych słowach przeprowadziła babunię z gabinetu do salonu, gdzie była przygotowana kawa, czekolada i różne przysmaki. Lokaj stał tuż i czekał na skinienie. Na rozkaz księżnej pobiegł po hrabiankę i po dzieci. Po niedługiej chwili wszyscy przyszli, a hrabianka dokazywała z dziećmi, jakby sama była dzieckiem. — Patrz, babuniu, co nam panna Hortensja dała! — wołały dzieci, pokazując babuni różne cenne prezenty.
— Patrzcież państwo, jakich nadostawałyście ładnych rzeczy! Czyście aby nie zapomniały pięknie podziękować?
Dzieci zapewniły babunię, że nie zapomniały.
— Ale co też powie na to Marynia, jak zobaczy takie ładne prezenty? I Cylka i Wacek?
— Któż to jest Marynia, Cylka i Wacek? — pytała księżna, która chciała wiedzieć wszystko akuratnie.
— Zaraz ci powiem, kochana księżno, bo dowiedziałam się o tem od dzieci — śpiesznie wtrąciła hrabianka. — Marynia jest córką młynarza, a ta Cylka i Wacek to dzieci kataryniarza, który ma prócz nich jeszcze czworo dzieci. Basia mi mówiła, że jedzą koty, wiewiórki i wrony, że nie mają co jeść i w co się ubrać i że ludzie się nimi brzydzą.
— Czyżby dlatego, że są ubodzy? — pytała księżna. — Czy też dlatego, że jedzą koty i wiewiórki?
— Dla tych kotów i wiewiórek — odpowiedziała babunia.
— No, wiewiórka nie jest złem jedzeniem, sama już próbowałam — mówiła księżna.
— Co innego, proszę pani, gdy się czegoś skosztuje dla samej ciekawości, a co innego, gdy się to jada z głodu — mówiła babunia. — Kataryniarz dostał od Pana Boga zdrowy żołądek, jego dzieci potrzebują jeszcze więcej od niego, jak to dzieci, a na to wszystko trzeba zarobić muzyką. Toteż nie mają się w co ubrać, ani nie mają bogatych śpiżarń, a sprzętów w izbie też niema.
Podczas gdy babunia mówiła, księżna zasiadła do stołu, Hortensja pousadawiała dzieci obok siebie, a babunia musiała się także przysiąść. — Hrabianka chciała jej nalać kawy albo czekolady, ale babunia podziękowała, mówiąc, że nie pija kawy ani tego drugiego.
— A co jadasz na śniadanie? — pytała księżna.
— Od dzieciństwa jestem przyzwyczajona jadać na śniadanie polewkę, najczęściej żur, który my ludzie górscy lubimy. Żur z kartoflami na śniadanie, na obiad kartofle z żurem, a na kolację można dać tego samego, apetyt zawsze się znajdzie. W niedzielę kawałek chleba owsianego. To jest pożywienie ubogiego ludu w górach Karkonoszach przez cały rok, a jeszcze dziękują Panu Bogu, jeśli im tego nie zabraknie. Czasem bywa tak ciężko, że nawet otrąb niema, aby się ich ludzie najeść mogli. Im dalej ku równinie, to już każdy ma trochę grochu, bielszej mąki, kapustę i inne dobre rzeczy a także kawałek mięsa parę razy do roku. Takim już jest dobrze. Ale do pańskiego jedzenia człowiek ubogi przyzwyczajać się nie powinien, bo niedługo zeszedłby na psy. Takie smakołyki siły też nikomu nie dodadzą.
— Mylisz się, babuniu, bo takie pożywienie jest bardzo dobre, a gdyby ci ludzie mogli zjeść codziennie kawał mięsa i gdyby mieli je czem zapić, to mieliby więcej siły, niż z tych wszystkich polewek i kartofli, któremi żywią się przez cały dzień — wywodziła księżna.
— Choćby się człek sto lat uczył, to i tak wszystkiego się nie nauczy. Ja myślałam zawsze — mówiła babunia —, że wielcy panowie tylko dlatego są tacy bladzi i chudzi, że jadają takie smakołyki, które nie dają żadnej siły.
Księżna się uśmiechnęła, nie rzekła nic, ale podała babuni mały kieliszek napełniony słodkiem winem i rzekła: — Pij, babuniu, to jest bardzo zdrowe na żołądek.
Babunia podniosła kieliszek i grzecznie powiedziała: — Za zdrowie pani księżnej! — i upiła trochę wina; przyjęła też kawałek pieczywa, żeby nie obrazić gościnności.
— Co to jest w tych skorupkach, co pani księżna je? — pytał Janek szeptem pannę Hortensję.
— To są morskie zwierzątka, a nazywają się ostrygi — odpowiedziała hrabianka głośno.
— Tego by Cylka nie jadła — prawił Janek.
— Dużo jest na świecie różnych pokarmów i dużo różnych apetytów, kochany Janku — pouczała go panna Hortensja.
Podczas tej rozmowy Basia, siedząca obok babuni, wsuwała jej coś do kieszeni i szeptała: — Schowaj to, babuniu, to są pieniądze; panienka dała mi je dla dzieci kataryniarzów, a ja mogłabym je zgubić.
Pani księżna dosłyszała, co Basia babuni szeptała, a jej oczy z wielką radością spojrzały na piękną twarzyczkę hrabianki.
Babunia nie umiała opanować swojej radości i głosem wzruszonym mówiła: — Niech Bóg panience zapłaci! — Panienka się zarumieniła i pogroziła Basi palcem, od czego znowuż zarumieniła się Basia.
— Ileż to będzie uciechy! — mówiła babunia. — Teraz będą mogli ubrać się należycie.
— Dodamy do tego jeszcze to i owo, żeby sobie mogli posprawiać, co im potrzebne — powiedziała księżna.
— Byłby to uczynek bardzo dobry, pani księżno, gdyby pani tych ludzi poratowała, ale nie jałmużną — wtrąciła babunia.
— Jakże więc?
— A tak, pani księżno, aby kataryniarz mógł otrzymać stałą pracę, a sądzę, że pracowałby uczciwie, bo jest człowiekiem rzetelnym i lubi pracować. Bóg zapłać za wszystko, ale jałmużna, proszę pani, to takim ludziom pomoże tylko na jakiś czas. Kupi się tego i owego, czasem nawet rzecz niepotrzebną, jak to bywa, gdy się ma pieniądze. A gdy się wszystko zje i zedrze, co się kupiło, bieda przychodzi na nowo. A taki biedak nie odważy się przyjść po raz drugi, żeby znowu prosić o pomoc. Ale gdy ma dzień w dzień swój pewny zarobek, to już się biedy bać nie potrzebuje, a znowu pani księżna, gdy przyjmie dobrego i wdzięcznego robotnika, zyska także. I jeszcze wykona dobry uczynek.
— Masz rację, babuniu, ale jaką robotę dać takiemu muzykantowi?
— O, proszę pani, praca znajdzie się dla każdego łatwo. Ja wiem, że byłby bardzo chętnie stróżem albo dozorcą. Jakby chodził po polach, mógłby sobie nawet przygrywać na katarynce — roześmiała się babunia. — To wesoły człowiek i podobno, jak wraca do domu, to sobie po drodze przygrywa.
— Więc dobrze, postaramy się o pracę dla niego — rzekła księżna.
— Ach ty moja kochana, miła księżno! — zawołała panienka i wstała, aby ucałować bielutką rękę księżnej.
— Tylko przy dobrych ludziach stoją aniołowie — rzekła babunia, spojrzawszy na księżnę i jej wychowankę.
Księżna przez chwilę milczała, a potem rzekła głosem cichym: — Że mi ją Bóg dał, za to nie przestanę mu nigdy dziękować — a głośniej dodała: — Takiego przyjaciela, który mówiłby mi zawsze szczerą prawdę bez ogródek, jak ty, babuniu, pragnęłabym mieć przy sobie.
— Jeśli tylko pani księżna będzie chciała, to łatwo takiego przyjaciela znajdzie — odpowiedziała babunia. — Łatwiej przyjaciela znaleźć, niż go utrzymać.
— Czy sądzisz, że nie umiałabym go sobie ocenić?
— Dlaczego miałabym to myśleć akurat o pani! Tak już jest na świecie. Czasem szczera pogawędka bywa bardzo miła, ale nieopatrznie padnie jakie małe słóweczko i już po przyjaźni.
— Masz rację, babuniu, i tym razem. Ale od dzisiaj daję ci prawo, żebyś do mnie przychodziła kiedy zechcesz i żebyś mi mówiła, co uznasz za dobre. Zawsze cię chętnie wysłucham, a jeśli przyjdziesz z prośbą, to ją spełnię, jeśli tylko będę mogła. — Słowa te mówiła księżna wstając od stołu. Babunia chciała ją pocałować w rękę, ale księżna pochyliła się ku niej, pocałowała ją w twarz a w rękę pocałować się nie dała. Dzieci pozbierały swoje piękne podarki otrzymane od panienki, ale jakoś im się nie chciało odejść od niej.
— Niech panienka zajrzy także do nas! — zawołała babunia, biorąc Adelkę z jej rąk.
— Niech pani przyjdzie, panno Hortensjo! — prosiły dzieci. — Znowuż nazbieramy jagód dla ciebie!
— Przyjdę z pewnością — zapewniała panienka, śmiejąc się.
— Dziękujemy za wszystko, pani księżno, i zostajcie tu z Bogiem! — żegnała się babunia z księżną i panienką.
— Idźcie z Bogiem! — odpowiedziała księżna z ukłonem, a panienka odprowadziła gości za próg.
Lokaj przyszedł sprzątać ze stołu, kręcił nosem i myślał sobie: — Dziwny kaprys u takiej pani, wdawać się z taką prostą babiną.
Ale księżna stała przy oknie i spoglądała za odchodzącymi gośćmi, dopóki było widać białe ubranka dziewczynek i biały czepek babuni, migocący śród zieleni. A powracając do gabinetu, westchnęła: — Szczęśliwa kobieta!




VIII.

Na dworskich łąkach od kwiecia aż się w oczach mieni; środkiem łąk prowadzi miedza, a na miedzy tyle macierzanki, jakby ją kto porozściełał. W macierzance, jak na poduszce siedzi Adelka; przygląda się małej biedronce, biegającej żwawo po jej sukience, z sukienki na nóżkę, z nóżki na zielony trzewiczek. — Nie uciekaj, malutka, zostań u mnie, nic ci złego nie zrobię — powiada dziewczynka, biorąc biedronkę w palce i sadzając ją znowu na sukience. Niedaleko od Adelki Janek i Wiluś przykucnęli koło mrowiska. Patrzą, jak się mrówki krzątają i roją. — Patrz, Wilusiu, jak to się wszystko mrowi; widzisz, ta mróweczka zgubiła jajeczko, a tamta je zaraz złapała i niesie do mrowiska.
— Czekaj, ja mam kawałek chleba w kieszeni; rzucę im okruszyny. Co też z niemi zrobią? — Wyjął z kieszeni okruszyny i położył je mrówkom na ścieżce, po której biegały. — Patrz, patrz, ile ich się odrazu nazbiegało! Dziwią się pewno, skąd im się to raptem wzięło. Widzisz, popychają okruszynę coraz dalej a dalej. Co ich się zbiega ze wszystkich stron! Ale skąd też tamte drugie wiedzą, że tu coś jest dla nich?
Nagle uwagę ich oderwał od mrówek czysty jasny głos, pytający: — Co wy tu robicie?
Była to hrabianka Hortensja, która na białym koniku podjechała niemal ku dzieciom, a nie została zauważona.
— Ja mam biedronkę! — rzekła Adelka, pokazując zamkniętą garść hrabiance, która zeskoczyła z konia i podeszła ku niej.
— Pokaż mi ją!
Adelka otworzyła rączkę, ale w niej nie było nic. — Aha, ona pewno uciekła! — domyśliła się Adelka.
— Poczekaj; jeszcze nie uciekła, ale ucieka — i delikatnie zdjęła biedronkę z nagiego ramionka Adelki. — A co z nią będziesz robiła?
— Każę jej lecieć. Poczekaj, zobaczysz, jak ona lata! — Adelka położyła biedronkę na dłoni, podniosła ją do góry i wołała: — Macierzanko, fruń do nieba, przynieś mi kawałek chleba!
— A miodu, ile potrzeba! — dodał Janek, trzepnąwszy Adelkę w rączkę.
Wtem rozwinęła biedronka czerwony płaszczyk czarno nakrapiany, rozprostowała schowane pod nim skrzydełka i uleciała w powietrze.
— Czekaj, ty niegrzeczny, czemuś ją tak popchnął! — gniewała się Adelka.
— Żeby prędzej poleciała — śmiał się chłopiec, a zwracając się do Hortensji, ujął ją za rękę i mówił: — Pójdź, panno Hortensjo, pójdź, to zobaczysz, co mrówki robią z kawałeczkiem chleba, który im dałem. Tyle ich tam jest! — wywodził, dodając do słów gesty wielkiego zdziwienia.
Hrabianka sięgnęła do kieszeni czarnego aksamitowego żakietu, wyjęła kawałek cukru i podała Wilusiowi, mówiąc: — Połóż ten kawałeczek cukru w trawie, a zobaczycie, ile mrówek zbiegnie się do niego za chwilę. Bo mrówki bardzo lubią słodycz.
Wiluś zrobił, co mu panienka kazała, a gdy za chwileczkę widział, że mrówki zbiegają się do cukru ze wszystkich stron, kruszą go i okruszyny odnoszą do mrowiska, wydało mu się to dziwnem, więc pytał hrabiankę: — Powiedz mi, hrabianko, skąd te mrówki wiedzą, że tu jest dla nich coś dobrego i co robią z temi jajeczkami, które ciągle wynoszą i znowu zanoszą?
— To są ich dzieci, a te mrówki, co je noszą, to są ich niańki i pielęgniarki. Gdy słońce świeci i jest gorąco, to wynoszą te jajeczka na dwór z ciemnych komórek, żeby się wygrzały na słoneczku i żeby lepiej rosły.
— A gdzie są ich mamusie? — pytała Adelka.
— Są w domu, siedzą tam i znoszą jajeczka, żeby mrówek było jak najwięcej. A tatusiowie znoszą im dobre rzeczy i opowiadają różne opowieści, żeby im się nie nudziło; wszystkie inne mrówki to robotnice.
— A nad czem one pracują? — pytał Janek.
— Znoszą ze wszystkich stron jedzenie, budują mieszkania i poprawiają w niem, co trzeba, pielęgnują jajeczka i młode mróweczki, sprzątają. Gdy umrze która z mrówek, to ją wyniosą, a przytem pilnują, żeby ich nieprzyjaciel nie zaskoczył, jeśli zaś się taka rzecz zdarzy, to bronią przed napastnikami swoje wspólne mieszkanie. To wszystko muszą czynić robotnice.
— A jak mogą z sobą rozmawiać, kiedy nie umieją mówić? — dziwiły się dzieci.
— Chociaż nie umieją mówić tak samo, jak my, ludzie, to jednak umieją porozumiewać się z sobą. Widzieliście, jak ta pierwsza, co znalazła cukier, zaraz pobiegła powiedzieć o tem innym mrówkom i jak wszystkie zbiegły się do cukru. Przyjrzyjcie się tylko, jak jedna z drugą przystają, mackami się dotykają, jakby sobie chciały pogawędzić przy spotkaniu. Tu i owdzie są nawet całe gromadki; kto wie, nad czem one radzą.
— A czy mrówki mają w tych mrowiskach także pokoje i kuchnie? — pytała Adelka.
— Kuchni nie potrzebują, bo nie gotują, ale mają w mrowiskach komórki dla dzieci i matek, izby dla robotnic, całe mrowisko jest podzielone na kilka pięter, a wszędzie są korytarze z jednego piętra na drugie.
— Jakże to mrówki tak zręcznie budują, że im się mrowisko nie zawali? — pytały dzieci.
— Bo mrówki budują bardzo mądrze i tak wszystko poukładają jedno na drugiem, że jeśli mrowiska nie zniszczy jakie silniejsze stworzenie, to samo nie zawali się ono tak łatwo. Umieją zbudować mury i strzechy, a wszystko z drobniutkich zdziebeł, igliwia, szczątków liści, trawy i ziemi, której kuleczki znoszą, gdzie potrzeba, a jeśli jest zbyt sucha, to ją ślinami zwilżają, ugniatają i używają jej tak, jak mularze używają cegieł. Najlepiej im się buduje, gdy mży drobny deszczyk i ziemia jest wilgotnawa.
— Ale kto mrówki nauczył tego wszystkiego? — nastawał Wiluś.
— Pan Bóg już je stworzył z takim popędem, że od maleńkości wiedzą, jak się żywić, wiedzą też, czego im potrzeba do ochrony i pracy. Jest dużo zwierzątek, które przy budowaniu gniazd i zdobywaniu pożywienia okazują tyle mądrości, że zdaje się, iż są takie mądre, jak ludzie. Jak będziecie chodziły do szkoły i będziecie umiały dobrze czytać, to się doczytacie o większych i mniejszych zwierzątkach tyle różnych rzeczy, jak ja się doczytałam — pouczała hrabianka dzieci.
Podczas tej rozmowy zbliżyła się babunia z Basią, niosąc pełne naręcze kwiatów i ziół nazbieranych na łące. Dzieci natychmiast zaczęły opowiadać jej, czego się od hrabianki dowiedziały o mrówkach, a hrabianka pytała babunię, na co niesie tyle różnych ziół.
— Proszę panienki to tylko kmin i trochę rzepiku. Kmin się suszy, a jego nasionka przydadzą się w gospodarstwie domowem do jedzenia jako przyprawa, a także do chleba, a łodygi kminu są dobre dla dzieci do kąpieli. Rzepik jest bardzo przydatny do płukania gardła, jak kogo boli. Tu w okolicy ludzie wiedzą, że ja zawsze mam trochę tych ziół i posyłają po nie, jak im są potrzebne. Dobrze jest, jak człowiek taki lek ma w domu, choćby go nawet nie potrzebował dla samego siebie; innemu może się przydać.
— A czy w miasteczku niema apteki? — pytała hrabianka.
— W miasteczku niema, ale o milę stąd jest. Na co wszakże zdałaby się apteka, choćby nawet była w miasteczku? Łacińska kuchnia, to droga kuchnia, a poco wydawać na nią pieniądze, gdy sami sobie możemy lek ugotować?
— Czy lekarz pisze wam receptę i powie, jak należy lek gotować?
— Gdzieżby znowu z receptami! — roześmiała się babunia. — Coby to było, żeby człowiek przy każdem niedomaganiu zaraz latał do doktora! Mieszka o milę od nas, pół dnia trzeba czekać, zanim przyjedzie, a tymczasem mógłby niejeden chory umrzeć, gdyby nie było pod ręką domowego lekarstwa. Od doktora to się człowiekowi aż w głowie miesza: zaraz zapisuje kilkoro lekarstw, a plastry, a pijawki, że aż nie wiadomo, czego się chwycić pierwej. A chory to się od tylu lekarstw dopiero porządnie rozchoruje. Ja, proszę panienki, nic a nic w doktora nie wierzę, a gdy niedomagam, albo te dzieci, to sobie radzimy mojemi ziołami, ale pomimo to, jak się kto rozchoruje, to zawsze mawiam: — Poślijcie sobie po doktora! — Lecz wiadomo, że jak Pan Bóg nawiedzi człowieka ciężką chorobą, to i doktorzy tracą głowę i całe kurowanie pozostawiają przyrodzie, żeby ona sobie radziła, jak tam umie. Pan Bóg będzie zawsze jednak najlepszym doktorem; jeśli człowiek ma żyć, to i bez doktora zdrowie odzyska, a jeśli ma umrzeć, to i cała apteka nic mu nie poradzi.
— A to wszystko, co macie, to same zioła, babuniu? — pytała hrabianka.
— E, nie, panno Hortensjo — szybko odpowiedziała Basia. — Niesiemy także kwiaty na wieńce. Jutro będzie Boże Ciało, a ja i Marynia będziemy rzucały kwiaty przy procesji.
— A ja pójdę także z Helenką — chwaliła się Adelka.
— A my będziemy z innymi chłopcami nieśli światło! — wołali chłopcy.
— A co to za Helenka? — pytała hrabianka.
— To córka pani kumy z miasta, z tego wielkiego domu, co na nim jest lew.
— Trzeba powiedzieć, że z gospody — pouczała babunia dziewczynkę.
— Pójdziesz, panienko, także na procesję? — pytała Basia.
— Naturalnie, że pójdę — odpowiedziała i siadłszy na trawie, pomagała babuni i Basi układać kwiaty.
— Ty, panienko, jeszcze nigdy nie sypałaś kwiatów przy procesji na Boże Ciało? — pytała Basia.
— Jeszcze nigdy, ale jak mieszkałam u swojej piastunki we Florencji, to raz podczas uroczystości Matki Boskiej niosłam wieniec z róż, przeznaczony dla Madonny.
— A kto to jest ta Madonna?
— We Włoszech nazywają Madonną Marję Pannę — odpowiedziała hrabianka.
— Czy panienka pochodzi z Włoch? — pytała babunia i dodała: — Czy to tam, gdzie nasi żołnierze pełnią służbę wojskową?
— Tak, pochodzę z Włoch, ale w tem mieście, z którego pochodzę, to jest we Florencji, tych żołnierzy niema. Stamtąd pochodzą te ładne kapelusze ze słomy ryżowej; tam rośnie na polach dużo ryżu i kukurydzy, a na pagórkach jest dużo słodkich kasztanów i oliwek, są tam gaje cyprysowe i laurowe, dużo pięknych kwiatów, a niebo jest niebieskie i bez chmurki.
— Ach, ja już wiem — przerwała jej Basia —, to pewno to miasto, co masz wymalowane w swoim pokoju, prawda? Na środku jest szeroka rzeka, a nad rzeką jest na górze wybudowane miasto. Ach, babuniu, jakie tam ładne domy i kościoły! Po drugiej stronie są same ogrody i domki, a przed jednym domkiem bawi się mała dziewczynka, a przy niej siedzi starsza pani; to panna Hortensja i jej piastunka. Prawda, panienko, żeś nam to mówiła, jak byliśmy na zamku?
Hrabianka nie odrazu odpowiedziała, bo była zamyślona. Jej ręce spoczywały bez ruchu na kolanach i dopiero po chwili westchnęła głęboko: — Oh bella patria! Oh cara mia! — I piękne jej oczy zwilgły.
— Coś ty powiedziała, panno Hortensjo? — pytała ciekawa Adelka, tuląc się do hrabianki.
Hortensja wsparła głowę na główce dziewczynki i nie broniła łzom, które po twarzy spływały na jej kolana.
— Panienka przypomniała sobie swoje miasto rodzinne i bliskich swoich — mówiła babunia. — Wy, dzieci, jeszcze nie wiecie, jak to jest, gdy człowiek musi opuścić miejsce, na którem się wychował. Nawet gdyby mu się potem jak najlepiej powodziło, nie może o niem zapomnieć. Może kiedyś same dowiecie się, jak to jest. Czy panienka ma tam swoich krewnych?
— Nie mam na świecie żadnych krewnych, których bym znała — odpowiedziała hrabianka ze smutkiem. — Moja zacna piastunka i miła przyjaciółka Giovanna, mieszka we Florencji i nieraz tęskno mi za nią i za miastem rodzinnem. Ale księżna, moja dobra matka, obiecała mi, że niedługo znowuż tam pojedziemy.
— A jak to się stało, że księżna znalazła panienkę tak daleko? — pytała babunia.
— Pani księżna znała dobrze moją matkę i przyjaźniła się z nią. Ojciec mój został ciężko ranny w bitwie pod Lipskiem i po powrocie do swej willi we Florencji parę lat chorował i umarł skutkiem tej rany. Giovanna nieraz mi o tem opowiadała. Matka zaczęła się martwić nad tem i też umarła. A ja sierota sama zostałam na świecie. Gdy pani księżna dowiedziała się o tem, przyjechała za mną i byłaby mnie zaraz zabrała z sobą, gdyby mnie Giovanna nie była kochała, jak rodzona matka. Zostawiła mnie więc u niej, zamek i wszystko, co w nim było, oddała w jej władzę, a Giovanna wychowała mnie i wszystkiego wyuczyła. Gdy urosłam, zabrała mnie pani księżna do siebie. O, ona jest bardzo dobra i tak ją kocham, jakbym kochała własną swoją matkę.
— Ale i księżna też kocha panienkę jak własną córkę — mówiła babunia. — Dobrze to widziałam, kiedy byłam na zamku. Bardzo mi się to podobało. Ale, ale żebym nie zapomniała powiedzieć panience o rodzinie tego kataryniarza! Gdy im Basia wręczyła pieniądze, ofiarowane przez panienkę, omal, że z uciechy nie skakali, ale gdy stary dostał miejsce dozorcy polowego i jeszcze do tego z podwójnemi poborami, to radość była taka, że tego nawet wypowiedzieć niepodobna. Do końca życia nie przestaną się za panią księżnę i panienkę modlić.
— Wszystko to zawdzięczają tylko tobie, babuniu, i twemu dobremu słowu — odpowiedziała hrabianka.
— Proszę panienki, na co zdałoby się dobre słowo, gdyby nie było dobrego serca, wrażliwego na niedolę bliźnich — zastrzegła się babunia.
Kwiaty były tymczasem poukładane i babunia wybrała się z dziećmi ku domowi.
— A ja pójdę z wami aż ku rozstajnym drogom — rzekła panienka, biorąc za uzdę konika, który stał w pobliżu. — Jeśli chcecie, chłopcy, to każdego z was kawałek na koniu przewiozę.
Chłopcy z uciechy aż podskoczyli, a Janek w jednej chwili znalazł się na koniu.
— Co to za łobuz! — mówiła babunia, widząc, jak śmiele Janek sobie poczyna. Wiluś udawał, że się konia wcale nie boi, ale zaczerwienił się aż po uszy, gdy hrabianka podniosła go na siodło, i dopiero, gdy Janek zaczął się z niego śmiać, wziął się w kupę. I małą Adelkę posadziła panienka na konika i trzymała ją. Dziewczynka cieszyła się z tego, ale chłopcy śmieli się z niej, że siedzi na koniu jak laleczka. Tak głośno pokrzykiwali na nią, aż ich babunia skarcić za to musiała.
Na rozdrożu hrabianka sama dosiadła swego konika, opuściła niebieską suknię na strzemiona, poprawiła na głowie czarny kapelusik, jeszcze raz skinęła dzieciom biczykiem i krzyknęła na konika: — Avanti! — Na to słowo, konik puścił się pod górę jak jaskółka, a babunia z wnuczkami poszła w stronę Starego Bielnika.
Nazajutrz dzień był cudowny, niebo było czyste bez jedynego obłoczka. Przed domem stał powóz, na nim Janek i Wiluś w białych spodenkach, w czerwonych kamizelach, z wiankami w rękach. Pan Proszek obchodzi dokoła swoje piękne konie, klepie je po lśniących zadach i okiem znawcy bada ich postawę i uprząż. Od czasu do czasu podchodzi ku oknu mieszkania i woła: — Jeszcze nie jesteście gotowe? Śpieszcie się trochę!
— Zaraz, tatusiu, zaraz! — odzywają się głosy z za okna.
Ale to zaraz trwa sporą chwilę. Wkońcu jednak wychodzą z domu dziewczęta z Marynią, a za niemi idzie pani Proszkowa, babunia, Bietka i Urszula.
— Uważajcie mi tu na wszystko i przypilnujcie drobiu! — napomina babunia.
Sułtan zaczyna się wdzięczyć do Adelki, obwąchuje wianki, które dziewczynka trzyma w ręku, ale ona podnosi obie ręce do góry, a babunia odpędza psa: — Czy nie widzisz, ty głupi, że Adelka jest druhną?
— Jak te aniołki! — powiada Bietka do Urszuli, gdy dziewczęta siadają do powozu.
Pan Proszek siada na koźle obok woźnicy Wacława, bierze lejce w ręce, mlaska językiem, konie podrzucają łby do góry i powóz pędzi ku młynowi, jakby go wicher unosił. Psy pobiegły za nim, ale gdy pan im pogroził, wróciły do domu, nadąsane pokładły się w słońcu na zaprożu i pozasypiały niebawem.
A w miasteczku było ogromnie ładnie! Na domkach były gałęzie, a we wszystkich podcieniach dokoła rynku było jak w gaju. Szosa i wszystkie drogi w miasteczku usypane były zielonym tatarakiem. Na czterech stronach rynku stały ołtarze, jeden piękniejszy od drugiego. Na środku, obok posągu św. Jana Nepomucena, pod zielonemi lipami przygotowany był moździerz, a przy nim stała gromadka wyrostków.
— Z tego moździerza będą strzelali — poucza pan Proszek dzieci, wskazując im moździerz.
— A ja się będę bała — kłopotała się Adelka.
— Poco miałabyś się bać? — mówiła Marynia. — To huknie tylko tak, jakby z półki garnek spadł.
Takie huknięcie słyszała Adelka w domu bardzo często i to ją uspokoiło.
Obok wielkiego domu, na którym widniała tarcza z białym lwem i wielkie winogrono, powóz się zatrzymał. Na progu ukazał się pan kum Stanicky i grzecznie się ukłonił, zdejmując z głowy aksamitną czapeczkę z długim chwościkiem. Pani kuma w srebrnotkanym czepcu i w krótkim jedwabnym kabaciku także bardzo uprzejmie uśmiechnęła się do gości, a gdy mała Helenka chowała się za jej suknię, ujęła ją za rękę, Adelkę tak samo, ustawiła je obok siebie i rzekła: — No, pokażcie się, jak wam do twarzy w waszych strojach.
— Jak bliźnięta — wyraziła się babunia. Dziewczątka spojrzały na siebie boczkiem, a potem znowu spuściły oczy wstydliwie.
Pan Stanicky ujął pana Proszka pod rękę i zwróciwszy się ku gościom, prosił, aby raczyli wstąpić do niego: — Zanim wyjdzie procesja, pogadamy sobie przy szklaneczce piwa! — dodał wesoło.
Pani Proszkowa poszła do gospody, ale babunia została z dziećmi na dworze i rzekła do pań: — Wy macie dość czasu, bo idziecie razem z państwem, ale jabym się między ludem później wcale do kościoła nie dotłoczyła. Zostanę tu przy dzieciach. — I pozostała na dworze.
Niedługo potem z za rogu ulicy wyszli dwaj chłopcy w czerwonych kamizelach, za nimi znowuż dwaj i tak szło kilka par, a Janek krzyknął: — Już idą!
— Adelko, i ty, Helenko — napominała babunia dziewczynki —, jak pójdziecie w procesji, to patrzcie dobrze na drogę, żebyście nie upadły! Basiu, ty zważaj na nie! Wy chłopcy idźcie przyzwoicie, żebyście nie zrobili jakiego nieszczęścia ze światłem! A w kościele i przy ołtarzach módlcie się, żeby Pan Bóg radował się wami!
Podczas gdy babunia udzielała dzieciom tych napomnień, nadszedł nauczyciel z dziećmi szkolnemi.
— Szczęść wam Boże, panie profesorze! Przyprowadziłam wam jeszcze trochę dziatwy. Przyjmijcie ją i miejcie dla niej wyrozumienie! — mówiła babunia do starego nauczyciela.
— Dobrze, dobrze, pani babuniu. Mam ich tu, jak popadnie, dużych, małych — śmiał się nauczyciel, przyłączając chłopców do chłopców, a dziewczęta do dziewcząt.
Babunia stanęła w kościele przy drzwiach między staremi sąsiadkami, a dzieci stały rzędami przy ołtarzu. Już zaczynali dzwonić po raz trzeci, lud garnął się do kościoła, kościelny przyniósł chłopcom zapalone światła, ozwał się mały dzwonek, księża wyszli przed ołtarz — msza się zaczęła. Dziewczątka złożyły ręce i długo uważnie spoglądały ku ołtarzowi, ale gdy się dość napatrzyły, odwróciły główki na lewo, potem na prawo i spojrzenia ich spotkały się niespodzianie z miłemi oczami hrabianki, siedzącej na podwyższonem oratorium. Musiały się do niej uśmiechnąć, bo i jakże inaczej? Ale za hrabianką siedziała matka, a przy niej stał ojciec, który dał dziewczynkom surowy znak, aby patrzyły na ołtarz. Adelka tego nie zrozumiała i śmiała się także do tatusia, aż ją Basia pociągnęła za sukienkę i szepnęła: — Patrz na ołtarz!
Było po podniesieniu. Ksiądz wziął do rąk przenajświętszy sakrament, lud zaczął chórem śpiewać: — Baranku Boży, Chryste, zmiłuj się! — a dzwony uroczyście pobrzmiewały.
Na przedzie szły dzieci z światłem w rękach, dalej dziewczątka w wianuszkach, rzucające kwiatki na drogę, za niemi księża, władze miejskie, państwo z całej okolicy, a za niem prosty lud miejski i wiejski; między ludem szła babunia. Chorągwie różnych cechów trzepotały się nad głowami ludu, zapach kadzidła mieszał się z miłą wonią świeżej choiny i porozrzucanych kwiatów i rozpływał się w powietrzu. Ci, co w procesji udziału brać nie mogli, stawali na zaprożu i przy oknach, żeby ją przy najmniej widzieli.
A było też na co patrzeć, bo było! Jakie ubiory, jakie wspaniałości w barwach! Tu postrojone dzieci, tu księży ornat, tu pan w modnym fraku, tu zacny sąsiad w kabacie, mającym pięćdziesiąt lat, tu junak w wyszywanej kamizeli, owdzie zaś pan ojciec w surducie po same pięty. Panie poubierane ładnie ale skromnie obok pań owieszonych złotem, postrojnych przesadnie i bez smaku. Mieszczanki w koronkowych czepcach, złototkanych i srebrnotkanych, wieśniaczki w czepcach krochmalonych i w białych chustach, dziewczęta w wiankach i w czerwonych sukienkach.
Jak każdy podług znaku poznawał, że dom Stanickiego jest gospodą, tak i podług szat tych ludzi można było łatwo odgadnąć, czem kto jest i jakiemi są jego myśli. Łatwo można było odróżnić zamożnych właścicieli od rzemieślników a znowu rzemieślnika można było odróżnić od urzędnika, gospodarza od komornika, a podług mody można było poznać, kto się trzyma obyczaju starego, a kto idzie za nowinkami i świata się ima, jak mawiała babunia.
Przy ołtarzach starała się babunia być blisko dzieci, żeby była pod ręką w razie czego. Ale wszystko odbyło się dobrze, chociaż przy każdym wystrzale Adelka drgnęła a po pierwszym nawet uszy sobie zatkała a oczy zamknęła.
Po uroczystości zebrała babunia dzieci i prowadziła je do gospody, przed którą czekał powóz. Krysia wracała także z kościoła, a babunia zaraz jej zaproponowała, żeby się przysiadła do powozu. — Nasi tu zostaną do popołudnia, więc będziemy miały dość miejsca — dodała.
— Bardzo mi się chce jechać z wami, ale też chce mi się iść z dziewczętami — odpowiedziała Krysia, a oko jej zwróciło się w stronę gromadki junaków, czekających obok cmentarza na dziewczęta, żeby je odprowadzić do domu.
Jeden śród nich, Milów Kuba, był rosły jak sosna, rysy miał ładne i miłe spojrzenie. Zdawało się, że kogoś upatruje, a gdy przypadkiem oczy jego spotkały się ze spojrzeniem Krysi, zarumienili się oboje.
Babunia odprowadziła Helenkę do pani kumy, a pani kuma zatrzymała zaraz wszystkich i częstowała dzieci piwem a babunię winem. Ponieważ Krysia nie chciała wejść do gospody, więc babunia wyniosła jej poczęstunek do sieni, ale uprzedził ją ów smukły junak. Wsunął się do izby szynkowej, kazał sobie podać kieliszek likieru i zaraz go zaniósł Krysi. Dziewczyna się certowała, aż chłopak rzekł jej niemal ze smutkiem: — Więc ty nie chcesz przyjąć ode mnie poczęstunku? — Wtedy Krysia szybko wzięła kieliszek i wypiła za jego zdrowie.
Wtem przyszła babunia i oboje musieli przyjąć od niej poczęstunek. — Przyszedłeś nam, Kubo, jak na zawołanie — rzekła babunia z uśmiechem do młodzieńca. — Właśnie zastanawiałam się, którego z tych kawalerów poproszę, żeby z nami jechał, bo ja się naszych dzikich koni boję, jak niema przy nich zięcia albo kogoś, kto się z końmi umie obchodzić. Nasz woźnica Wacław jeździ nieuważnie. Przysiądź się do nas!
— Z miłą chęcią — odpowiedział chłopak i wykręciwszy się na pięcie, pobiegł do szynkowni zapłacić, co był winien.
Dzieci pożegnały się z Helenką, panią kumą i rodzicami i wsiadły do powozu. Krysia przysiadła się do nich, Kuba wskoczył na kozieł obok woźnicy i konie ruszyły.
— Patrzcie-no, jaki pan! — wołali inni chłopcy za swoim kolegą, jadącym w powozie, ale on się tylko roześmiał i rzuciwszy okiem za siebie, zawołał wesoło: — Albośmy to jacy tacy?! Ten, co za nim wołał, to był jego najlepszy przyjaciel Tomesz i cieszył się razem z nim, więc nie rzekł nic więcej, tylko podrzucił czapkę do góry i zaśpiewał: — Ej, kochanie, kochanie, skąd cię ludzie biorą? Na górach nie rośniesz, w polu cię nie sieją!
Dalszego ciągu piosenki w powozie już słychać nie było, bo konie rwały z kopyta i śpieszyły do domu.
— Czyście się aby pomodlili, jak się należy? — pytała babunia dziatwę.
— Ja się modliłem, ale Wiluś pewno nie — mówił Janek.
— Nie wierz mu, babuniu, ja wciąż odmawiałem Ojcze nasz, ale on mnie szturgał i nie dawał mi spokoju po drodze! — tłumaczył się Wiluś.
— Janku, Janku, ty bezbożny chłopcze! Latoś będę jednak musiała poskarżyć się na ciebie świętemu Mikołajowi — pogroziła babunia zbytnikowi.
— I nic nie dostaniesz na wiązanie! — odgrażała się Adelka.
— A prawda, przecież to już niedaleko do Jana Chrzciciela i będą u was imieniny — ozwała się Krysia.
— A co mi dasz na wiązanie? — pytał Janek jakby nigdy nic.
— Dam ci powrósło na wiązanie, kiedyś taki zbytnik — śmiała się Krysia.
— Powrósła nie chcę — boczył się chłopak, a dzieci się z niego śmiały.
— A co ty dostajesz na wiązanie? — pytała Basia Krysię.
— Nic; to nie jest u nas obyczajem, tylko u państwa. Ale raz dostałam powinszowanie od jednego nauczyciela, co był na zamku. Mam je nawet w książce od nabożeństwa — rzekła i wyjęła z książki złożoną kartkę, na której było wypisane życzenie wierszowane, a dokoła wierszyków był wianuszek z róż i niezapominajek szpileczką powykłuwany i pomalowany. — Schowałam to sobie dla tego malowanego wianuszka, bo powinszowania nie rozumiem.
— Alboż nie po czesku napisane?
— Po czesku, ale strasznie uczenie. Niech babunia słucha, jak to się zaczyna: — Słuchaj mnie, urocza moja, córo młodej wiosny! — Takich rzeczy nie rozumiem, a to się ciągle powtarza, od początku do końca. Ja przecież nie jestem córą wiosny, bo mam ojca i matkę, jak się należy. Tak dużo czytywał ten człowiek, aż mu się w głowie od tego przewróciło.
— Tak sobie o nim nie myśl, moje dziecko, bo to musiał być człowiek bardzo rozsądny, na książkach uczony, a takiego my już naszym rozumem nie rozumiemy. Jak jeszcze mieszkałam na Kładzku, to koło nas mieszkał taki uczony książkowy człowiek. Jego gospodyni — tacy uczeni zrzadka tylko się żenią — przychodziła do nas dość często i opowiadała nam o nim co to za dziwak. Przez cały dzień siedział zagrzebany w książkach jak kret. Gdyby mu jego Zuzanna nie była przypomniała, że czas siadać do stołu, to przez cały dzień nie byłby pomyślał o jedzeniu. Zuzanna musiała o wszystkiem pamiętać; gdyby nie ona, to byłyby go mole zjadły. Co dzień wychodził na godzinę i spacerował sobie, ale sam jeden, bo towarzystwa nie lubił. Jak wychodził z domu, to wpadłam czasem na chwilę do jego Zuzanny; bardzo lubiła słodkie likiery, a chociaż ja gorzałki żadnej nie lubię, dla jej przyjemności musiałam czasem kieliszek wypić. A przytem mawiała zawsze: — Nasz stary nie powinien się o tem dowiedzieć, bo on pija tylko wodę, chyba że sobie czasem kapnie do niej trochę wina. Do mnie przemawia nieraz tak: — Zuzanno woda to najzdrowszy napój; trzymaj się wody, a będziesz zdrowa i szczęśliwa. — A tymczasem jego Zuzanna sobie myślała: Gadaj zdrów! Mnie likierek też idzie na zdrowie. Skarżyła się, że ten jej pan chciał, żeby ona żyła jak jaki ptaszek. On się o jedzenie i picie niebardzo troszczył i zdawało mu się, że wszyscy powinni być tacy, jak on. Calutki jest nadziany temi książkowemi mądrościami, a ja za takie pożywienie bardzo pięknie dziękuję.
Tak mi ta Zuzanna zawsze opowiadała. Raz zaprowadziła mnie do jego pokoju. Co żyję nie widziałam jeszcze tylu książek, jak u niego. Było ich tam tyle, jakby drzewo w sągi poukładał. — No, pomyśl tylko, moja Magdziu, — mawiała do mnie Zuzanna — te wszystkie książki ma mój stary w głowie. Aż mi dziwno, że od tego nie zwarjował. Żeby mnie tu nie było i żebym go nie dopilnowała, toby żył jak małe dziecko i Bóg wie, coby się z nim stało. Ja muszę pamiętać o wszystkiem, bo on nie zna się na niczem, tylko na tych swoich rejestrach. A cierpliwość trzeba z nim mieć świętą. Ale czasem krzyknę na niego, żeby się trochę opamiętał, a on nic, uszy po sobie i idzie bez słowa, aż mi go bywa czasem żal. Trudno, ale niekiedy trzeba na niego ostro, jak z nim nie można już wytrzymać. Pomyśl tylko, Magdziu — mówiła do mnie — miał tu tyle kurzu, jak na nawsiu, a pajęczyny jak w starej dzwonnicy, ale ani słyszeć nie chciał o sprzątaniu. Nie i nie. Ale ja sobie pomyślałam: no jeszcze tobie, bratku, dam radę. Nie tyle chodziło o niego, ile o moją sławę; przecież mój byłby wstyd, jakby do niego kto wszedł i zobaczył taki nieporządek. Poprosiłam pewnego znajomego pana, którego on bardzo lubił, żeby go zatrzymał przez jaką godzinę u siebie, a tymczasem wszystko tak porządnie okurzyłam i obmyłam, że znów było podobne do ludzi. I pomyśl tylko, moja Magdziu, co za człowiek! Nawet nie zauważył, że sprzątnięte i umyte, dopiero na trzeci dzień zaczęło mu się wydawać, że w pokoju jest jakby jaśniej. Jeszczeby też! Z takimi dziwakami trzeba umieć postępować.
Zawsze jak do nas przyszła, albo jak przyszłam ja do niej, skarżyła się i narzekała na swojego starego, ale za żadne skarby świata nie byłaby od niego odeszła. Pewnego razu napędził jej dużo strachu. Wyszedł sobie na przechadzkę i raptem spotkał się ze swoim przyjacielem, który wybrał się na wycieczkę w góry Karkonosze. Ów przyjaciel zaproponował mu, żeby pojechał z nim, a ten nie dał się namawiać i pojechał tak jak stał. Zuzanna czeka, czeka, a pan nie wraca. Noc zapadła, pana niema. Przyleciała do nas wystraszona, rozpłakała się i mieliśmy z nią kłopot. Dopiero rano dowiedziała się, że wyjechał i wtedy zaczęła na niego wymyślać aż strach. Co dzień gotowała mu obiad i kolację, a on przyjechał dopiero na szósty dzień od wyjazdu. Jak już był w domu, przyleciała do nas i powiada: — Co za człowiek z tego mego pana! Jak mu zaczęłam prawić kazanie, to mi tylko odpowiedział tyle, żebym na niego tak bardzo nie krzyczała, bo — powiada — nic się nie stało; wyszedł sobie na przechadzkę i wstąpił na Śnieżkę. Dlatego nie mógł tak prędko wrócić.
— Pewnego razu przyniosła nam parę książek i mówiła, że je napisał jej pan, żebyśmy sobie przeczytali. Mój nieboszczyk Jerzy dobry był czytelnik, więc czytał, ale z tego wszystkiego nic nie rozumieliśmy, bo to było bardzo uczone. I wiersze umiał robić, ale i tych też nie rozumieliśmy. A Zuzanna mówiła: — Czy warto, żeby sobie takiemi rzeczami głowę łamać? — Ale ludzie w mieście mieli dla niego wielki szacunek, a każdy mówił, że za jego wielkim rozumem niekażdy nadąży.
— Ja bo jestem jak ta Zuzanna — mówiła Krysia. — Nic sobie z uczoności nie robię, kiedy jej przecie i tak zrozumieć nie mogę. Jak słyszę ładne śpiewanie, albo twoje, babuniu, opowiadanie, to się bardziej cieszę, niż gdybym słyszała najuczeńsze wywody. A czy słyszałaś już, babuniu, tę piosenkę, co ją zrobiła Barla z Czerwonej Góry?
— Moja kochana dziewczyno, mnie się te świeckie piosenki już nie trzymają, ani nie jestem ich ciekawa. Minęły już te czasy, kiedy to za ładną piosenką leciałam kawał drogi, a teraz śpiewam sobie już tylko pieśni nabożne.
— A co to za piosenka? — pytały Basia i Marynia razem.
— Jak chcecie, to was jej nauczę. Zaczyna się tak: — Co powiada ten ptaszek, co na dębie siada?
— Musisz mi ją, Krysiu, zaśpiewać, jak zajedziemy do domu — obrócił się do niej Kuba.
— Choćby i dwa razy. Byliśmy przy robocie na pańskiem; Barla także przyszła na grabienie, a kiedyśmy odpoczywały pod wzgórzem, Andzia Cichankówna powiada: — Zrób nam, Barlo, piosenkę. Barla chwilę myślała, a potem się roześmiała i zaczęła śpiewać: — Co powiada ten ptaszek, co na dębie siada? Która panna chłopca ma, zawsze bywa blada. — Ale Cichankówna się nadąsała, bo jej się zdawało, że to przytyk do niej: wiecie już chyba, że Tomesz jest jej narzeczony i że będzie za niego wychodziła. Ale Barla, jak tylko ten dąs zauważyła na jej twarzy, zaraz śpiewała dalej na przeprosiny: — Hej, ten ptaszek kłamie nam i nieprawdę gada, bo ja także chłopca mam, a nie jestem blada! — Bardzo nam się ta piosenka podobała, a jeszcze dobrała do niej taką ładną nutę, że aż miło. Żernowskie dziewczęta będą oczy otwierały, bo jeszcze tej piosenki nie znają — dodała Krysia.
Marynia i Basia nuciły sobie dla pamięci nową piosenkę, kiedy powóz akurat przejeżdżał obok zamku. Przed bramą stał najmłodszy lokaj w czarnym fraku, chłopak nieduży, wymoczek. Jedną ręką głaskał czarny wąs, drugą bawił się ze złotym łańcuszkiem, zawieszonym na szyi, a bawił się tak, żeby było widać złote pierścionki na jego palcach.
Gdy powóz przejeżdżał koło zamku, w oczach mu zamigotało, jak kocurowi, gdy widzi wróble, uśmiechnął się kochliwie do Krysi i kiwnął ręką. Ale kobiety ledwo że na niego spojrzały, a Milów Kuba niekontent, przesunął czapkę na głowie.
— Wolałabym djabła spotkać, jak tego Włocha — rzekła Krysia. — Już znowu czyha, a jakby zobaczył kilka samotnych dziewcząt, to zaraz rzuciłby się między nie, jak ten jastrząb.
— No, jest i na niego rada. Onegdaj we Zliczu dostał w skórę — zaczął mówić woźnica Wacław. — Przyszedł na taniec i zaraz zabrał się do najładniejszych dziewcząt, jakby tylko na niego czekały, i jeszcze chłopisko nie umie nic powiedzieć po ludzku, tylko wkółko jedno plecie: — Ladna panienka ja lubić. — Tyle się tylko nauczył.
— I mnie to wkółko powtarza, jak przychodzi do nas na piwo — wtrąciła Krysia. — Choćbym mu dziesięć razy powtórzyła: Ja pana nie lubić, to on ciągle swoje i dokucza jak febra.
— No, chłopcy przetrzepali mu fraczek, jak się patrzy, i gdyby mnie tam nie było, to dopiero byliby mu pokazali, gdzie pieprz rośnie.
— Niech się pilnuje, żeby mu gdzieindziej nie poprawili — ozwał się młody Mila i podrzucił głowę do góry.
Powóz zatrzymał się przy gospodzie. — Dziękuję, babuniu, żeście mnie przewieźli — mówiła z uśmiechem Krysia, podając rękę Mili, który pomagał jej wysiąść z powozu.
— Jeszcze słówko — zatrzymała ją babunia. — Czy nie wiesz, kiedy z Żernowa albo z Czerwonej Góry pójdzie kompanja do Swatoniowic?
— Sądzę, że tak, jak zawsze: Z Żernowa w pierwszą Matkę Boską po świętym Janie, a z Czerwonej Góry w drugą. Ja pójdę także.
— I ja chcę pójść — rzekła babunia.
— Ja pójdę z wami także — przymawiała się Basia.
— I ja — wołała Marynia.
Mniejsze dzieci także wypowiadały ochotę pójścia na odpust, ale Basia powiedziała im, że są za małe i nie uszłyby trzech mil. Tymczasem woźnica ruszył i niebawem powóz zatrzymał się przed młynem, gdzie wysiadła Marynia i gdzie babunia oddała kilka poświęcanych wianuszków, przygotowanych dla pani matki.
Gdy zajechali przed dom, Sułtan i Tyrl wybiegły na spotkanie i skakały bardzo wysoko, nie posiadając się z wielkiej uciechy, że babunia jest znowuż w domu. A babunia dziękowała Panu Bogu, że wszystko odbyło się dobrze z tą jazdą; sto razy wolała chodzić piechotą, niż jechać powozem, bo konie były swawolne i ciągle jej się zdawało, że przy takim pędzie łatwo kark skręcić.
Bietka i Urszula czekały na zaprożu. — A gdzie macie wianuszek, panie Wacławie? — pytała Bietka woźnicę, gdy babunia z dziećmi weszła do pokoju.
— Nawet już nie wiem, gdzie mi się zawieruszył — odpowiedział Wacław, zawracając powóz ku szosie. Mrużył oko i uśmiechał się.
— Nie gadaj z nim — pociągnęła Urszula Bietkę za sobą. — Wiesz przecie, że on nie patrzy sobie w gębę nawet w Boże Ciało.
Wacław roześmiał się, musnął konie biczem i po chwili był już daleko. Nowe wianuszki pozawieszała babunia między oknami i na obrazach, a łońskie rzuciła „Bożemu ogieńkowi“.




IX.

W izdebce babuni było jak w ogrodzie: wszędzie pełno było róż, rezedy i innego pachnącego kwiecia, a prócz tego całe naręcze liści dębowych. Basia i Marynia wiązały bukiety, a Cylka wiła wielki wieniec. Na ławce przy piecu siedziała Adelka z chłopcami i przepowiadali sobie powinszowanie.
Była wilja świętego Jana, przeddzień imienin ojca, wielkiego święta całej rodziny. Zawsze na imieniny spraszał pan Proszek swoich najmilszych przyjaciół; taki już był obyczaj. Dlatego w całym domu wszystko było jakby do góry nogami: Urszula szorowała i czyściła, żeby nigdzie nawet pyłka nie było, Bietka parzyła kury, pani piekła kołacze, a babunia pilnowała ciasta, zaglądała do pieca i uważała, czy dobrze skubią drób. Wszędzie była potrzebna. Basia prosiła, żeby Babunia wywołała Janka na dwór, bo nie daje spokoju, ale gdy był na dworze, narzekała Bietka i Urszula, że im się kręci pod nogami i przeszkadza. Wiluś chciał, żeby go babunia przesłuchała, Adelka pociągała ją za sukienkę, prosząc o kołacz, a na dworze gdakały kury, przypominając, że już z niemi czas na grzędę.
— Święci Pańscy... Przecież nie mogę się rozerwać, żeby wszystkim odrazu służyć! — narzekała sobie babunia.
Raptem woła Urszula:
— Pan jedzie do domu!
Dziewczęta z wieńcami zamykają się w pokoju, pani sprząta szybko wszystko, co ma być do jutra sekretem, a babunia nakazuje dzieciom: — A pamiętajcie, żebyście wszystkiego odrazu nie wypaplały!
Ojciec przybywa na podwórze, dzieci biegną mu na spotkanie, ale gdy się z nimi wita i pyta o matkę, są wielce zakłopotane, milczą i nie wiedzą, co mu odpowiedzieć, żeby przecie nie wydać się z sekretu. Ale Adelka, tatusiowa pieszczocha, podchodzi blisko, do ojca, a gdy on bierze ją na ramię, szepcze mu do ucha: — Mamusia i babunia pieką kołacze, bo jutro będą twoje imieniny.
— No, czekaj! — przerywają jej chłopcy. — Dostaniesz za to, że paplesz! — i biegną do matki na skargę.
Adelka się zaczerwieniła, siedzi na ojcowskiem ramieniu zakłopotana a wkońcu zaczyna płakać.
— E, nie płacz — uspakaja ją ojciec. — Przecież ja wiem, że mam jutro imieniny i że mamusia piecze kołacze.
Adelka ociera pięścią oczy, ale ze strachem spogląda na matkę, którą chłopcy z sobą prowadzą. Wszystko się szczęśliwie wyjaśnia i chłopcy dowiadują się, że Adelka nie wydała żadnego sekretu. Ale tajemnica leży na wszystkich kamieniem i trzeba tak jakoś robić, żeby ojciec widząc nie widział, a słysząc nie słyszał. Przy kolacji Basia musi ciągle mrugać na dzieci i dawać im nawet szturchańce, żeby nie wygadały wszystkiego, a Bietka śmieje się z nich potem, że nie umieją trzymać języka za zębami.
Wreszcie wszystko jest gotowe i nawet świeże pieczywo nie pachnie już tak mocno jak z wieczora. Służące poszły spać, tylko babunia drepce jeszcze cichutko po mieszkaniu. Zamyka koty, zalewa iskierki w kuchni, a przypomniawszy sobie, że paliło się także w piecu w suszarni i że mogła tam zostać jaka niedostrzeżona iskierka, nie ufa nawet swojej własnej ostrożności i idzie na wszelki przypadek zobaczyć, jak się rzeczy mają.
Sułtan i Tyrl siedzą na kładce i patrzą na nią ze zdziwieniem, bo o tej porze nigdy jej na dworze nie widują, ale gdy babunia pogłaskała ich po głowach, łasiły się do niej i merdały ogonami. — No, już znowu czatujecie na myszy, wy nicponie! Na myszy sobie polujcie, tylko mi się do chlewika nie dobierajcie! — grozi im babunia, idąc na zbocze. Psy krok w krok za nią. Babunia otwiera piec, ostrożnie grzebie pogrzebaczem w popiele, a nie znajdując ani jednej iskierki, zawraca uspokojona do domu. Koło kładki stoi wysoki dąb, a w jego rozłożystych konarach sypia latem drób. Babunia spogląda ku górze, słyszy śród gałęzi ciche westchnienie i pisklenie. — O czemś im się śni — powiada sobie i idzie dalej. W ogródku przystaje. Czyżby się przysłuchiwała miłemu śpiewowi dwóch słowików w zaroślach ogrodowych? Czy słucha urywanego śpiewu Wikty, dolatującego z nad upustu? Czy zapatrzyła się na zbocze, gdzie krąży mnóstwo robaczków świętojańskich, podobnych do polatujących gwiazdeczek? Pod zboczem nad łąką wznoszą się i chyżo polatują białe obłoczki. To nie mgła, powiada lud, a może i sama babunia wierzy, że w tych przezroczystych srebrnosinych zawojach polatują leśne dziwożony, i przygląda się ich tańcowi przy świetle księżyca? Ani jedno, ani drugie: babunia spogląda na łąkę w stronę młyna.
Od gospody przez mostek na potoku wybiegła na łąkę postać niewieścia, otulona białą chustką. Stoi cicho, jak sarna, gdy z gąszczu leśnego wybiegnie na pastwisko na polanie. Nie słyszy nic prócz przeciągłych tonów słowika, głuchego turkotania młyna i szelestu fal pod ciemnemi olchami. Prawą rękę owija białą chustką i zrywa nią dziewięcioro kwiecia, każde inne. Gdy wiązanka jest gotowa, pochyla się jeszcze i obmywa się świeżą rosą, a potem, nie oglądając się ani na lewo, ani na prawo, szybko wraca do gospody. To Krysia! Będzie wiła świętojański wianek. Zaraz sobie pomyślałam, że tego chłopaka musi lubić — mówiła babunia do siebie, nie spuszczając oka z dziewczyny. Już Krysia znikła jej z oczu, a babunia ciągle jeszcze stała w zamyśleniu. Wspominała dawne swoje lata, gdy jako młoda dziewczyna rwała w noc świętojańską dziewięcioro kwiecia na wieszczy wianek. Tak dokładnie wszystko pamiętała, jakby się to było stało akurat dzisiaj: ogarnął ją ten sam niepokój, jak wtedy, żeby jej nikt nie wszedł w drogę i nie przeszkodził. Widzi samą siebie w swej komórce, widzi swoje poduszki w duże kwiaty i jak pod te poduszki kładzie wianuszek z dziewięciorakiego kwiecia. Przypomina sobie, jak serdecznie się modliła, żeby jej Pan Bóg dał sen, w którym widziałaby tego, którego jej dusza sobie umiłowała. Zaufanie, jakie pokładała w wieszczym wianku, nie zawiodło jej: we śnie ujrzała mężczyznę wysokiego wzrostu, o spojrzeniu jasnem i szczerem, tego, któremu na całym świecie równego nie było. Babunia musi się uśmiechać z tej dziecinnej skwapliwości, z jaką nazajutrz rano śpieszyła do ogrodu, by wtył przez jabłoń przerzucić wianek i dowiedzieć się, czy swego Jerzego ujrzy niebawem, czy też długo wypadnie czekać na niego. Wspomina, jak wschodzące słońce zastało ją w ogrodzie zapłakaną, bo wianek przeleciał przez jabłoń daleko, a to znaczyło, że nierychło spotka się ze swoim kochanym Jerzym.
W zamyśleniu stoi babunia długą chwilę, bezwiednie składa ręce do modlitwy, jej łagodne oczy podnoszą się ku niebu, a z ust spływa cichy szept: — Kiedyż spotkamy się z tobą, mój Jerzy? — Powiał lekki wietrzyk, jakby duch zmarłego całował zwiędłą twarz staruszki. Babunia drży, żegna się i dwie duże łzy spływają na jej modlitewnie złożone ręce. Po chwili wraca cicho do mieszkania.
Nazajutrz dzieci wypatrywały oknem rodziców, mających lada chwila wrócić z miasta. Byli oboje w kościele. Ojciec dał tego dnia na mszę świętą, a babunia dała na modlitwy za wszystkich Janów swego rodu, ilu ich tylko było od paru pokoleń. Piękny wieniec, powinszowanie, podarki, wszystko to leżało przygotowane na stole. Basia przesłuchiwała chłopców, czy umieją dobrze powinszowanie, ale od samego pośpiechu uroniło się słówko tu i słówko owdzie, i trzeba było zaczynać od nowa. Babunia miała pełne ręce roboty, ale i tak co chwila uchylała drzwi, zaglądała do pokoju i napominała dzieci: — Bądźcie grzeczne i nie swawolcie! — I szła gdzieindziej.
Właśnie szła babunia do ogródka, żeby naciąć świeżej pietruszki, gdy wtem ujrzała Krysię biegnącą po zboczu i niosącą w chustce jakieś zawiniątko. — Daj Boże zdrowie! Dzień dobry, babuniu! — wołała z twarzą wesołą i promieniającą, aż się babunia na nią zapatrzyła.
— Tak wyglądasz, moja dziewczyno, jakbyś się na różach wyspała — mówi babunia i uśmiecha się.
— Zgadłaś, babuniu, bo na powłoczkach moich poduszek są duże róże! — woła Krysia z uśmiechem.
— Ty figlarko, udajesz, że nie rozumiesz, ale czy tak, czy owak, byle było dobrze. Prawda, Krysiu?
— Prawda, prawda, babuniu — zgadzała się Krysia, ale domyśliwszy się znaczenia słów babuni, trochę się zmieszała.
— Co też niesiesz?
— Niosę coś na wiązanie dla Janka. Tak mu się zawsze podobały nasze gołębie murzyny, więc niosę mu parę młodych, żeby je sobie chował.
— Ale, ale, poco sobie robić szkodę; przecie ten chłopak nawet sobie na to nie zasłużył — mówiła babunia.
— Chętnie się dało, babuniu. Ja dzieci bardzo lubię, a wiem, że z takich rzeczy bardzo się radują, więc im tej radości życzmy. Ale byłabym zapomniała powiedzieć babuni, co się u nas stało onedajszej nocy.
— Wczoraj było u nas jak na jarmarku, nie można było ani na chwilę przystanąć, żeby porozmawiać, więc nic nie słyszałam, co się stało. Tyle tylko, żeś mi chciała powiedzieć coś o tym Włochu. Opowiadaj więc, ale krótko i węzłowato, bo wypatruję naszych, którzy lada chwila wrócą z kościoła, a potem zaraz przyjdą goście — zachęcała babunia Krysię do pośpiechu.
— Więc niech sobie babunia wyobrazi, że ten Włoch, ten powsinoga, przychodził do nas co wieczór na piwo; zresztą to nic, bo gospoda jest dla każdego. Ale ten, to nie taki porządny człowiek, żeby usiadł przy stole i siedział, tylko włóczy się za mną po całem podwórzu, nawet do obory za mną wszedł. Jednem słowem, że gdzie się ruszyłam, tam on za mną. Mój ojciec dobry człowiek i nie lubi sobie zrażać gości, osobliwie tych z zamku, ale mu się to nie podobało. Nic nie powiedział, tylko wszystko pozostawił mnie, żebym się z nim sama rozprawiła. Ja temu Włochowi parę razy powiedziałam, żeby sobie poszedł, że na niego patrzeć nie mogę, a ten swoje, chociaż dobrze wiem, że po naszemu rozumie, tylko że mówić nie umie. Wciąż wkółko to jedno: „Ladna panienka ja lubić.“ Ręce przede mną składał jak do modlitwy, nawet ukląkł.
— A to gruba skóra!
— Tacy już ludzie, babuniu. Jak mają czas, to gadają i gadają, aż uszy puchną. Juścić głupi byłby ten, coby im wszystko wierzył, bo wiadomo, wiatr wieje, pies szczeka. Ale ten Włoch dokuczył mi już na dobre. Onegdaj byłam na łące, grabiłam siano, a tu jakoś się przypatoczył Kuba — (babunia musiała się uśmiechnąć z tego przypatoczenia) — rozmawialiśmy o tem i owem, więc mu także powiedziałam, jaki krzyż Pański mam z tym Włochem. — No, już się postaram, żeby przestał ci się naprzykrzać — powiada Kuba. „Tylko żebyś ojca nie pogniewał“, mówię, bo znam żernowskich chłopaków i wiem, że z nimi nie przelewki. A wieczorem mój Włoch przychodzi sobie znowu, a niedługo za nim idą chłopaki. Czterech ich było: Kuba i jego towarzysze, a wśród nich jego najlepszy przyjaciel, Tomesz. Zna babunia Tomesza? Wesoły chłopak i będzie się żenił z Andzią Cichankówną. Cieszyłam się, że chłopcy przyszli, jakby mnie kto na sto koni wsadził. Śpieszę do nich, podaję im piwo i do każdego przepijam. Włoch się boczy, że to do niego nigdy nie przepiję; bo i jakże? Taki może człowiekowi jeszcze czego podsypać. Chłopcy usiedli przy stole i zaczęli grać w karty, ale tylko na oko, a przytem bezustannie pokpiwają sobie z tego Włocha. Młody Witek powiada: „Patrzcie, chłopcy, tak wygląda, jak sowa w makaronie!“ A Tomesz na to: „Wciąż na niego patrzę, kiedy sobie ze złości nos odgryzie. Dużo fatygi toby nie miał, bo nos mu sięga aż za brodę.“ I tak to szło dalej. Włoch wymienił po kolei wszystkie kolory, ale ani słowa nie pisnął. Wreszcie wstał, rzucił na stół pieniądze, zostawił piwo nietknięte i bez pożegnania wyszedł. Zrobiłam za nim krzyżyk, ale chłopcy mówili. „Gdyby nas był mógł przebić spojrzeniem, to już byłoby po nas.“ Gdy wyszedł, zabrałam się do roboty, bo od czasu jak matka niedomaga, całe gospodarstwo na mojej głowie. Chłopcy także poszli. Było może już po dziesiątej, kiedy poszłam do swojej komory spać. Zaczynam się rozbierać, a tu puk-puk-puk! Myślę sobie, że pewno Kuba coś zapomniał i puka do okienka. Bo on zawsze coś zapomina, a ja mu mówię, że jeszcze u nas kiedy głowę zgubi.
— Już się to stało — kiwnęła babunia głową na potwierdzenie.
— Rzuciłam na siebie chustkę — mówiła Krysia dalej z uśmiechem, — i idę żeby okno otworzyć, a tu — zgadnij, babuniu, kto? Juścić Włoch! Zatrzasnęłam okno a ze strachu aż splunęłam. A on jak nie zacznie molestować i gadać, choć dobrze wie, że nic nie rozumiem, nawet złote pierścienie zdejmował z palców i podawał mi. Rozgniewało mnie to na dobre. Chwyciłam za dzban z wodą, podchodzę do okna i mówię: „Idź sobie szukać frajli śród swoich, a nie tutaj, bo jak nie pójdziesz dobrowolnie, to cię tą wodą obleję.“
Trochę cofnął się od okna, ale w tej chwili z zarośli wyskoczyli chłopcy, złapali go, zatkali mu usta, żeby nie mógł krzyczeć, i do niego! „Czekaj, Włochu włochaty, dostaniesz teraz, co ci się należy!“ powiada Kuba. Ale ja go prosiłam, żeby Włocha nie bili i zamknęłam okno, właściwie tylko przymknęłam, bo nie mogłam wytrzymać, żeby się nie przyglądać, co z nim będą robili. „No, Kuba, co z tym fantem zrobimy?“ pytają koledzy, a Włoch się ze strachu trzęsie, jakby go febra tłukła. Serce w nim było zajęcze. „A możeby go wychłostać pokrzywami?“ powiada jeden. „Wysmarujmy go dziegciem!“ doradza drugi. „Nic z tego“, zawyrokował Kuba. „Trzymaj go, Tomesz, a wy, chłopcy, chodźcie ze mną.“ Odeszli.
Po chwili wracają i przynieśli tykę i maźnicę z dziegciem. „Zdejmcie mu chłopcy buciki i odwińcie mu nogawice!“ nakazał Kuba, a chłopcy zaraz to zrobili. Gdy zaczął ich kopać, łagodzili go jak młodego konika: „Cieś-cieś, cieśka, cieś-cieś! Nie dostaniesz podkówek, nie bój się!“ powiada Kuba, „tylko ci nóżki nasmarujemy, żeby ci się lepiej do domu leciało.“ „Przynajmniej przejdziesz zdrowym zapachem,“ śmiał się Tomesz, „bo czuć od ciebie pachnidłami, aż człeka mdli.“ Jak mu nasmarowali nogi, to wyglądał tak, jakby miał jakieś śmieszne buciki, potem położyli mu grubą tykę na plecach, ręce rozciągnęli w obie strony i przywiązali do tej tyki jak na krzyżu. Włoch chciał krzyczeć, ale Tomesz położył mu dłoń na ustach i trzymał go jak na torturach. „Takim leniuchom jak ty, bratku, to nie zaszkodzi, gdy im się gnaty trochę wyciągną, bo jeszcze ci się żyły skrócą.“ — „Chłopcy,“ nakazał znowuż Kuba, „zwiążcie jego buty i przerzućcie mu je przez ramię. Wyprowadzimy go na szosę i niech sobie idzie, skąd przyszedł!“ — „Poczekajcie, damy mu jeszcze kwiatek do fraczka, żeby przecie widzieli, że idzie od dziewczyny”, powiada Witek, urwał pokrzywę i oset i wsunął mu do dziurki fraka. „Tak, teraz masz już wszystko, jesteś bardzo ładny i możesz wędrować“, śmiał się Kuba. Ujęli go z Tomeszem pod pachy i cicho, bez hałasu wyprowadzili z ogrodu.
Po chwili przyszedł Kuba jeszcze raz do okienka, mówił mi, jak bardzo się Włoch srożył i jak prędko z tyką na ramionach uciekał. „A jakżeście go podpatrzyli?“ pytam Kubę. „Ano,“ powiada, „chciałem ci jeszcze powiedzieć dobranoc, więc kazałem chłopcom, żeby na mnie poczekali w młynie, a sam stałem w waszym ogrodzie. Wtem zobaczyłem, że po zboczu ktoś się zakrada jak złodziej i prosto do twojego okienka. Jak tylko go poznałem, wyszedłem cichutko z ogrodu i po chłopaków! Udało się nam bardzo dobrze. Zdaje mi się, że już cię więcej razy napastować nie będzie.“
Wczoraj się z tego figla przez cały dzień śmiałam, ale wieczorem przyszedł do nas nocny stróż Kohoutek, co lubi wypić i wszystko opowiedział. Taki już jest, że co wie, to powie. Opowiedział nam, jak Włoch przyszedł w nocy do domu. „Jakieś szelmy“, powiada, „urządziły go straszliwie“, i zaczął opowiadać istne okropności; z igły zrobił widły, jak to bywa. Psy się pono rzucały na Włocha, że tak strasznie wyglądał, a żona stróżowa do samego rana miała co szorować, żeby zmyć z nóg ten dziegieć. Dał jej srebrnego talara, żeby nikomu na zamku nic nie mówiła i podobno przysięgał straszliwie, że się na tych chłopakach zemści. Teraz się boję o Kubę, bo podobno ci Włosi są bardzo mściwi. I jeszcze stróż ojcu opowiadał, że Włoch chodzi do Marynki pana rządcy, a jej starzy sobie myślą, że jakby pani księżna dała mu dobrą służbę, to Marynka mogłaby za niego wyjść. I widzi babunia, Kuba chce iść na rok do zamku na parobka, żeby nie musiał być żołnierzem, bo wiadomo, jak to z żołnierką bywa. A teraz, jak ten Włoch jest na niego taki wściekły, to rządca go do roboty nie przyjmie i nowa bieda. O tem wszystkiem dużo myślałam i już mnie to nie cieszy, że ci chłopcy wypłatali Włochowi takiego figla. Dzisiejszy sen mnie oczywiście znowu uspokoił, ale bo ja wiem, jak to będzie? Co wy na to, babuniu?
— Chłopcy nie postąpili zbyt mądrze, ale jak młodzież nauczyć rozumu, gdy się jeszcze do wszystkiego przyplącze kochanie! Mój Jerzy też kiedyś spłatał takiego figla i musiał za to pokutować.
— A cóż to było takiego, babuniu?
— Nie chcesz chyba, żebym ci zaczęła o tem opowiadać w tej chwili! Kiedyindziej, jak się nadarzy sposobność, to ci powiem. I tak się już zagadałam, a zdaje mi się, że słyszę tętent koni. To nasi jadą. Pójdźmy! Ja będę myślała o tem wszystkiem, coś mi opowiedziała i może znajdzie się jaka dobra rada — dodała babunia, wchodząc do mieszkania.
Dzieci słysząc głos Krysi, wybiegły do sieni, a gdy Jan dostał młode gołębie, uchwycił Krysię za szyję i z radości tak mocno ją ściskał, aż miała od tego ściskania czerwoną pręgę na białej szyi. Byłby otrzymane gołąbki najchętniej zaraz zaniósł do gołębnika, gdyby Basia nie była zawołała: — Tatuś już przyjechał! — Jednocześnie z powozem przybyli na Stary Bielnik pan ojciec z młyna i pan strzelec. W kole miłych przyjaciół i rodziny, którą kochał serdecznie, a z którą w ciągu roku tak często musiał się rozstawać, był pan Proszek bardzo wzruszony, a gdy Basia zaczęła mu składać życzenia, do oczu zbiegły mu się łzy. Dzieci widząc, że ojciec ma łzy w oczach, a matka i babunia także, zaczęły się jąkać w swoich powinszowaniach i wreszcie rozpłakały się na dobre. Bietka i Urszula, przysłuchujące się przy drzwiach, jak dzieci ojcu winszują, zakryły oczy niebieskimi fartuchami i płakały jak najęte. Pan młynarz kręcił tabakierką jakby kółkiem młyńskiem, pan strzelec ocierał rękawem wspaniały nóż łowiecki, (bo był dzisiaj ubrany w całej strzeleckiej paradzie), aby tylko ukryć wzruszenie. Ale Krysia stała przy oknie i nie oglądając się na nikogo i na nic, płakała sobie ile wlazło, aż pan młynarz podszedł do niej i trąciwszy ją tabakierką w ramię, szepnął: — Prawda, Krysiu, że sobie teraz myślisz: Co to będzie, jak mnie tak będą winszowali!
— Wy, panie ojcze, zawsze tylko dokuczacie — odpowiedziała dziewczyna, ocierając oczy.
Ze łzami w oczach, ale z radością i zadowoleniem w sercu podszedł pan Proszek do stołu, nalał wina do kieliszka i wypił „za zdrowie wszystkich“! Potem wszyscy pili za zdrowie gospodarza i niebawem wszystkie oczy jaśniały weselem i zadowoleniem. Janek był najszczęśliwszy: od strzelca dostał dwa króliki, od pani strzelcowej ogromny kołacz, posypany wszelkiemi pachnącemi korzeniami, jakie bardzo lubił, od babuni jednę z tych nowiutkich dwudziestówek, co je miała schowane w malowanej skrzyni, od rodziców dużo różnych prezentów, zaś po obiedzie w ogrodzie zjawiła się nagle pani księżna z hrabianką, a gdy pan Proszek i jego żona razem z babunią wybiegli witać miłych gości, dostał Janek od hrabianki ładną książkę, w której było dużo zwierząt pięknie wymalowanych.
— Przyjechałam zobaczyć, jak się dzisiaj bawisz, mój Janie — ozwała się księżna uprzejmie do swego koniuszego.
— Przy rodzinie i w kole miłych przyjaciół jest zawsze dobrze, jaśnie pani księżno — odpowiedział Proszek.
— Kogóż gościsz?
— Swoich sąsiadów, młynarza z jego rodziną i strzelca z Ryzemburga.
— Nie będę ci więc zabierała czasu, wracaj do swoich gości, a ja także zaraz odjadę.
Pan Proszek skłonił się przed księżną, nie odważając się zatrzymywać swoją chlebodawczynię, ale babunia w swojej prostej serdeczności zaczęła inaczej:
— Jeszczeby też, żeby pani księżnej i pannie hrabiance nie podać kołacza! Idź Teresko i przynieś; co podadzą niespodzianie, to zawsze dobrze smakuje. Basiu, skocz po koszyczek, a ja narwę trochę czereśni. Może się pani księżna napije trochę śmietanki albo wina?
Pan Proszek i jego żona byli zakłopotani i bali się, żeby ten prosty poczęstunek księżnej nie obraził, ale ona przeciwnie uśmiechała się bardzo uprzejmie, zeskoczyła z konia, podała uzdę Proszkowi, a siadając pod gruszą na ławeczce, mówiła: — Gościnność wasza jest mi bardzo miła, ale nie chciałabym, abyście dla nas zaniedbywali swoich gości, więc poproście ich tu do nas!
Pani Proszkowa poszła do gości, pan Proszek przywiązawszy konia do drzewa, przyniósł stolik przed ławeczkę, na której siedziała księżna, a po chwili wyszedł pan strzelec, nisko się księżnej kłaniając, i pan młynarz z wielkiem certowaniem. Ale gdy pani księżna zapytała go, czy dużo miele i czy młyn daje duży dochód, był odrazu w swoim żywiole i tak dalece się rozruszał, że poczęstował panią księżną tabaką. Porozmawiawszy z każdym uprzejmie, przyjęła księżna od pani Proszkowej kołacz, a od babuni szklankę śmietanki.
Tymczasem dzieci otoczyły Janka, który pokazywał im swoje malowane zwierzęta, a hrabianka stała przy dzieciach, chętnie odpowiadając na każde ich pytanie.
— Popatrz, mamusiu, tu jest nasza sarenka! — wołał strzelców Bertek na swoją matkę, gdy Janek pokazywał im sarnę, i wnet matki i dzieci pochyliły głowy nad książką.
— Sułtan! Tu jest Sułtan! — wołał Wiluś, a gdy na ten okrzyk Sułtan przybiegł, Janek pokazywał mu książkę i tłumaczył: — Widzisz, to jesteś ty! — A w książce był też olbrzymi słoń, taki wielki, że Adelka aż się go bała. Były tam konie i krowy, zajączek i wiewiórki, kury, jaszczurki i węże, ryby, żaby, motylki, biedronki, a nawet mrówki. Wszystkie te zwierzęta dzieci znały, a babunia widząc obrazki wężów i jaszczurek, dziwiła się i mówiła: — Czego ci ludzie nie zrobią! Nawet takie różne padalce wymalują.
Ale gdy pani młynarka chciała zobaczyć złego smoka, który z pyska ogniem zieje, hrabianka powiedziała, że takiego zwierzęcia na świecie niema, że to jest tylko taki potwór zmyślony.
— E, proszę panienki — uśmiechnął się pan młynarz, kręcąc tabakierką — takich jadowitych smoków jest na świecie dużo. To nie żaden wymysł. Są takie poczwary z ognistemi językami, ale należą do rodzaju ludzkiego i dlatego niema ich między temi niewinnemi zwierzętami.
Hrabianka się roześmiała, ale pani matka trzepnęła młynarza przez rękę i rzekła: — Za dużo gadania, panie ojcze!
Księżna rozmawiała tymczasem ze strzelcem i swoim koniuszym o różnych rzeczach i sprawach, a wreszcie pytała, czy w okolicy dużo jest kłusowników.
— Jeszcze mam dwóch takich psotników; było ich trzech, ale tego najgłupszego skazałem parę razy na grube kary i teraz siedzi w domu. Lecz ci dwaj to kute sztuki i w żaden sposób nie dają się złapać, chyba żeby ich przystrzelić. Pan nadleśny mi to zawsze nakazuje, ale tak jakoś nie mogę się zdecydować, żeby za zająca robić z człowieka kalekę.
— Nie chcę, żeby ktokolwiek został z takiego powodu okaleczony — rzekła księżna.
— Ja też tak myślę, że taki drobiazg miłościwej pani księżnej nie zuboży, a na grubą zwierzynę kłusownik się nie odważy w moim rewirze.
— Ale słyszę, że lud mi w lesie dużo kradnie — rzekła księżna.
— Mam zaszczyt służyć pani księżnej już ładnych parę lat, ale ta szkoda, jaką lud przez ten czas w lesie wyrządził, nie przedstawia się tak strasznie. Dużo się gada: na przykład i ja mógłbym wszak w ciągu roku wyciąć tyle a tyle drzew, a gdybym się potem nie mógł należycie wyliczyć, mógłbym poprostu powiedzieć, że ktoś ukradł. Lecz na co obciążać sumienie kłamstwem i podstępem? Na jesieni, gdy ludzie przychodzą do lasu po ściółkę, a biedota po chrust, to robię takie piekło, aż się cały las trzęsie, żeby się ludzie bali i nie robili szkody. Ale cóż zrobić z taką staruszką, co ledwie nogi wlecze za sobą, gdy sobie czasem podniesie jaką grubszą gałąź? Miałżebym ją bić i poniewierać? Zwierzchność moja — myślę sobie — i tak jakoś wyżyje, a biedota się poratuje i jeszcze powie: Bóg zapłać! Takich rzeczy za szkodę nie uważam.
— Bardzo słusznie — zgodziła się księżna. — Zdaje się jednak, że w pobliżu jest zły lud. Onegdajszej nocy wracał Piccolo z miasteczka a w bażanciarni chcieli go obrabować; gdy się bronił, obili go do utraty przytomności. Dotąd jest chory. O tem mi opowiedziano.
— Wydaje mi się to niepodobnem do wiary, wasza książęca mości — kręcił głową pan Proszek.
— Jeszcze nigdy nie słyszeliśmy, żeby ktokolwiek został napadnięty w bażanciarni, czy gdzieindziej — ozwali się jednocześnie strzelec i młynarz.
— A co takiego się stało? — zapytała babunia, podchodząc bliżej.
Strzelec jej odpowiedział.
— A to łgarz załgany! — zawołała babunia, ujmując się z gorliwości pod boki. — Że też się taki Boga nie boi! Powiem ja pani księżnej jak to było naprawdę.
I babunia opowiedziała wszystko, co jej rano Krysia powiedziała. — Broń Boże, abym to pochwalała, co te chłopaki zrobiły, ale trudna rada, każdy swego broni. Gdyby kto takiego włóczykija widział stojącego w nocy pod oknem dziewczyny, rozniosłoby się to po świecie z ujmą dla jej sławy i szczęścia. Zarazby ktoś powiedział, że taka, która przyjmuje różnych zalotników, nie jest dobra na żonę dla gospodarza. A ta dziewczyna jeszcze się teraz boi, żeby ten powsinoga nie mścił się na niej — dodała babunia.
— Niech się niczego nie obawia, ja to załatwię — rzekła księżna, poczem dała znak hrabiance, że czas odjechać, obie dosiadły koni i pożegnawszy się grzecznie z całem towarzystwem, szybkim kłusem odjechały w stronę zamku.
— Trzeba przyznać, że mało kto odważyłby się rozmawiać z panią księżną tak otwarcie, jak nasza babunia — rzekła pani Proszkowa.
— Czasem lepiej jest rozmawiać z cesarzem, niż z pisarzem, a dobre słowo trafi do dobrego ucha. Gdybym była nie powiedziała co i jak, kto wie, coby z tego mogło być — rzekła babunia.
— Już nieraz mówiłem ozwał się strzelec — że źle się dzieje pani księżnej, iż ją całe jej otoczenie okłamuje. — Rzekłszy to, zabrał się z panem Proszkiem i młynarzem zpowrotem do pokoju.
Ku wieczorowi przyszedł dawny kataryniarz z katarynką, a dzieci, jak tylko usłyszały muzykę, puściły się z Bietką, Krysią i Urszulą w tan. Nawet szampańskiego nie brakło, bo pani księżna posłała gospodarzowi parę butelek, żeby wypił z gośćmi za jej zdrowie. Nie zapomniano o nikim, nawet Wikcie. Gdy zapadł zmierzch, babunia zaniosła na omszony pień przy upuście obfity gościniec.
Nazajutrz rano skarżyła się pani matka młynarka babuni, że pan ojciec za dużo gadał i że po drodze do domu zataczał się trochę, ale babunia uśmiechnęła się i odrzekła: — E, pani matko, przecież to raz do roku! A niema takiej kapliczki, żeby w niej choć raz na rok nie było kazania.




X.

Na żernowskie wzgórze wspina się pięć pątniczek: babunia, pani młynarka, Krysia, Marynia i Basia. Pierwsze dwie mają białe chusty na sobie, osłaniające ramiona i głowy; nad czołami wystają skraje tych chustek jak strzeszki. Dziewczęta mają na głowach okrągłe kapelusze. Marynia i Basia podkasały sobie sukienki jak Krysia i starsze niewiasty, a na plecach niosą tobołki z pożywieniem.
— Zdaje mi się, że słyszę śpiewanie — rzekła Krysia, gdy weszły na wierzchołek wzgórza.
— I mnie się tak zdaje — ozwały się dziewczęta razem. — Chodźmy szybko, babuniu, żeby nam kompanja nie uciekła — przynaglały babunię i chciały się puścić biegiem.
— Ach, wy niemądre, kiedy przewodnik o nas wie, to nie pójdzie bez nas — powstrzymała je babunia, a dziewczęta uspokojone, szły dalej bez obawy.
Na wzgórzu pasł owczarz owce i zdaleka witał pątniczki.
— Czy aby nie zmokniemy, Jozo? — pytała pani matka.
— Nic się nie bójcie, do pojutrza pogoda wytrzyma. Zmówcie paciorek i za mnie! Szczęśliwej drogi!
— Bóg zapłać! Pomodlimy się i za ciebie!
— Jakże ten Joza może wiedzieć, kiedy będzie pogoda, a kiedy deszcz? — pyta Basia.
— Jak ma padać deszcz, to robaczki wyłażą z pod ziemi i robią takie małe kopczyki. Czarne salamandry wyglądają z dziur, ale jaszczurka się chowa i pająk także, a jaskółki latają nad samą ziemią. Owczarze są przez cały Boży dzień na dworze, a ponieważ nie mają nic innego do roboty, więc przyglądają się zwierzętom, jak one żyją i jak się zachowują podczas pogody i niepogody. Najlepszym moim kalendarzem są góry i niebo. Podług jasności nieba i czystości gór łatwo poznam, kiedy się zanosi na niepogodę, na wiatry, na grad i śnieg, a kiedy ma być ładna pogoda — wywodziła babunia.
Koło żernowskiej kapliczki stoi gromadka pątników, mężczyźni, kobiety, dzieci. Niejedna matka niesie swoje dziecko w poduszce, aby je ofiarowała Matce Boskiej i aby uprosiła dla niego bądź utracone zdrowie, bądź szczęście.
Przewodnik Martinec stoi u progu kapliczki; jest to człowiek wysoki, wyższy od wszystkich pątników, tak, że jednem spojrzeniem może ogarnąć całą powierzoną sobie gromadkę. Widząc babunię i inne pątniczki idące razem z nią, powiada: — Teraz jesteśmy już wszyscy i możemy ruszyć w drogę. Ale najprzód zmówmy Ojcze nasz na intencję szczęśliwej drogi. — Pątnicy uklękli przed kapliczką i modlili się, a wieśniacy stojący na nawsiu, modlili się razem z nimi. Po modlitwie pokropili się święconą wodą, jeden z wyrostków wziął wysoki krzyż, na którym narzeczona Tomesza zawiesiła wieniec, a Krysia ofiarowaną przez siebie czerwoną wstęgę. Mężczyźni ustawili się tuż za przewodnikiem, kobiety za nimi, łącząc się z sobą podług znajomości i wieku. Ale pątnicy nie ruszali się z miejsca, bo gospodynie miały jeszcze to i owo do powiedzenia, gospodarze zaś napominali służbę, żeby dobrze uważała na gospodarstwo i pilnowała ognia, a dzieci stojące przy kompanji prosiły: — Przynieście nam z odpustu gościniec! — Babunie zaś wołały: — Ofiarujcie za nas zdrowaśkę! — Wtem przewodnik Martinec zaśpiewał dźwięcznym głosem: — Zdrowaś córo Boga Ojca! — pątnicy pełnym chórem przyłączyli swoje głosy do jego głosu, młodzieniec podniósł do góry uwieńczony krzyż, i kompanja ruszyła w drogę do Swatoniowic. Przy każdym krzyżu lub kapliczce były stacje, ofiarowywano Ojcze nasz i Wierzę na cześć i chwałę Boga, odmawiano też pacierze przy każdem drzewie, na którem pobożna dłoń zawiesiła obrazek Marji Panny, przy każdym krzyżu, oznaczającym miejsce jakiego nieszczęścia.
Marynia i Basia zważały dobrze na Martinca i śpiewały razem z resztą pątników. Ale kiedy przyszli na Czerwoną Górę, zaczyna Basia rozpytywać babunię: — Powiedz mi, babuniu, gdzie to był ten zamek Turyński, z którego pochodziło owo głuchonieme dziewczątko?
Tym razem nie wyszła dobrze na swojej ciekawości. Babunia jej odpowiedziała: — Jak idziesz na odpust, to powinnaś myśl swoją zwrócić ku Bogu i nie zaprzątać głowy innemi sprawami. Śpiewajcie, albo się módlcie po cichu.
Dziewczęta znowu przez chwilę śpiewały, ale niebawem kompanja weszła do lasu, tu i owdzie czerwieniły się jeszcze poziomki; byłoby szkoda je zostawić. Przy zbieraniu jagód pozsuwały się im kapelusze, poopadały sukienki, trzeba było je poprawiać na sobie, a wreszcie przypomniały sobie jedna i druga o kołaczach w torebce i po kawałku wyjmowały. Babunia i pani młynarka nie zwracały na nie zbyt bacznej uwagi grążąc się w pobożności, ale Krysia idąca razem z Andzią, od czasu do czasu obejrzała się na nie i napomniała je. — Dużo będziecie miały z tego odpustu! Ogromna będzie zasługa! — uśmiechała się.
Pod wieczór doszli pątnicy do Swatoniowic. Przed miasteczkiem kompanja się zatrzymała, kobiety się obuły i trochę poprawiły na sobie ubranie i dopiero wtedy weszła kompanja do miasteczka. Najpierw ruszyli wszyscy pod kościół ku studzience, do której spływa woda siedmiu źródeł z pod drzewa, na którem wisi obraz Marji Panny. Przy tej studzience pątnicy klękają i modlą się. Potem piją z niej wszyscy i każdy omywa sobie po trzykroć oczy i twarz. Ta czysta i zimna woda jest cudowna, tysiące ludzi zawdzięcza jej zdrowie.
Od studzienki szli pątnicy na górę do oświetlonego kościoła, od którego słychać było pieśni śpiewane na różne melodje, albowiem nadciągały kompanje ze wszystkich stron, a każda śpiewała inną pieśń.
— Ach, babuniu, jak tu pięknie! — szepcze Basia.
Dziewczę klęka obok babuni, a ta chyli głowę aż ku ziemi i śle gorącą modlitwę ku Najświętszej Pannie, której ołtarz jarzy się mnóstwem świateł, ozdobiony wieńcami i wiązankami kwiatów, ofiarowanych przeważnie przez panny i narzeczone, aby Najświętsza Panna błogosławiła ich miłość. Obraz jaśnieje wspaniałością szaty Matki Boskiej i jest owieszony licznemi klejnotami, ofiarami tych, co dręczeni ciężkiemi niemocami, tutaj szukali pomocy i znajdowali ją.
Po skończonych modłach przewodnik załatwił z kościelnym co miał z nim do załatwienia, a potem zaprowadził swoje owieczki na nocleg. Zamawiać go nie było potrzeba: jak jaskółki, gdy na wiosnę wracają do swoich starych gniazd, tak i pątnicy szli tam, gdzie co roku znajdowali serdeczną gościnność, chleb, sól a także czyste łóżko. Pani młynarka i babunia mieszkiwała zawsze u administratora kopalni węgla; byli to starzy ludzie, a babunia mawiała, że pochodzą ze starego świata i dlatego czuła się u nich jak u siebie w domu. Pani administratorka dowiedziawszy się, że z Żernowa przyszła kompanja, pod wieczór, jak zazwyczaj, wypatrywała swoich gości na ławeczce przed domkiem swoim, żeby ich zaprowadzić do mieszkania. Zanim udali się na spoczynek, pani gospodyni pokazała babuni wszystkie swoje skarby, kupy płócien, kanafasu i przędzy, którą przeważnie sama przędła i z roku na rok pomnażała.
— Dla kogo droga pani to wszystko szykuje, kiedy córka już dawno jest za mężem? — dziwiła się nieraz pani młynarka.
— Mam przecie troje wnuków, a wiadomo, że wszelkie płótna i szmatki to najcenniejsze datki.
Przeciwko temu nie można było nic powiedzieć, ale jak czasem przyszedł akurat pan administrator, to się uśmiechał i mówił: — No, moja żoneczka znowuż pokazuje swój kram. Trzeba będzie kazać bębnić na targ.
— E, panie ojcze, jaki tam targ! Płótno jest jak blacha, nie potarga się i za pięćdziesiąt lat.
Pani administratorce bywało zawsze przykro, że nie może babuni ugościć niczem innem, jak tylko chlebem, bowiem babunia, gdy szła na odpust, jadała tylko chleb i pijała wodę. Ale takie ofiarowanie było święte i nie można było przeciw niemu nic powiedzieć. Pani młynarka czuła się u administratorów bardzo dobrze, a gdy wieczorem układała się do snu na puchowych poduszkach, mawiała zawsze z wielką uciechą: — Milutkie legowisko! Jakby się człek w śniegu zapadał.
Krysia z Andzią były u pewnej wdowy, chałupnicy; sypiały w sianie na strychu, gdzie im gospodyni przygotowywała wygodne posłanie. Ale te dziewczęta byłyby dobrze spały nawet na kamieniu. Tej nocy nawet nie zostały na strychu, ale zeszły na dół i poszły do ogrodu.
— Czy tu tysiąc kroć nie lepiej, niż na górze? Cały ogród jest naszą komorą, gwiazdeczki świecami, a zielona trawa nasze łóżko — pośpiewywała sobie Krysia owijając się suknią i kładąc się pod drzewem.
— Tam będziemy dobrze spali, moje ty serduszko — odpowiadała jej Andzia, kładąc się obok niej. — Ale słuchaj tylko: stara Fouskowa chrapie jak tartak — śmiała się wesoło.
— Dobrze się będzie spało koło takiej piły. Co ty myślisz, Andziu, przyjdą jutro, czy nie przyjdą? — pytała Krysia, zwracając się ku swojej przyjaciółce.
— Dlaczego nie mieliby przyjść? — odparła Andzia z wielką pewnością siebie. — Tomesz przyleci jak na koniu, a że Kuba miałby nie przyjść, to nawet do wiary niepodobne. Przecież cię bardzo kocha.
— Kto tam wie! Jeszcześmy z sobą o tem nie rozmawiali.
— Naco rozmawiać, kiedy i bez rozmawiania widać wszystko. Nawet sobie nie mogę przypomnieć, aby mi mój Tomesz był kiedy powiedział, że mnie kocha, a kochamy się mocno i niedługo będzie nasze wesele.
— A kiedy będzie napewno wasze wesele?
— Ojciec chce nam odstąpić gospodarkę i wyprowadzić się do chałupy, którą sobie buduje. Jak chałupa będzie dobudowana, to będzie nasze wesele. Pewno na świętą Katarzynę. Byłoby bardzo ładnie, gdybyśmy miały wesele tego samego dnia.
— E, daj spokój! Mówisz tak, jakbym już była po słowie. A tymczasem jeszcze wszystko bardzo daleko.
— Co nie jest, to może być. Jego rodzice byliby radzi, gdyby się dostał do waszej rodziny, a twój ojciec miałby zręcznego zięcia. Lepszego dla waszego gospodarstwa szukać nie trzeba, a i dla ciebie także. Prawdę mówiąc, Kuba najładniejszy chłopak z całej wsi, a wójtowa Łucka bardzoby po nim płakała.
— Widzisz, to także jeden z tych kamieni, co leżą na naszej drodze — westchnęła Krysia.
— Jeden z tych kamieni! Dość jednej Łucki; starczy ona za dużo kamieni, bo i sama dość waży, a jeszcze jej ojciec przyrzuci do wagi ładny woreczek reńskich.
— Tem gorzej.
— Ale nad tem głowy łamać nie potrzebujesz, choć tam jej ojciec jest nawet wójtem. Są mocniejsi od wójta, a Łucka razem ze swojemi pieniędzmi ani się umywa do ciebie. Kuba ma dobre oczy i widzi, jaka między wami różnica.
— A jak się na niego zwali bieda, że go nie przyjmą do dworskiej roboty i będzie musiał iść do wojska...?
— Nie myśl o takich rzeczach. I na pana administratora także rada się znajdzie. Wiesz chyba, że kto smaruje, ten jedzie.
— Wiem o tem, ale zawsze się także nie uda z tem smarowaniem. Tylko tyle, że w noc świętojańską miałam dobry sen: śniło mi się, że Kuba do mnie przyszedł. Mogłoby to znaczyć, że jesteśmy dla siebie przeznaczeni, ale sen jest tylko snem i niczem więcej. Babunia powiada często, że sen mara, Bóg wiara i że nie trzeba starać się dowiedzieć więcej, niż nam Pan Bóg sam objawia.
— Babunia też nie wyrocznia.
— A ja wierzę babuni jak słowu Bożemu, bo ona zawsze wie, jak trzeba poradzić, a każdy o niej mówi, że jest zacną niewiastą. Co ona powie, to święta prawda.
— Ja o tem nie wątpię, ale głowę bym dała, że jak była młoda, to postępowała zupełnie tak samo, jak i my. Ale ludzie starzy są wszyscy jednacy; nasza matka ciągle sobie na nas narzeka, że ta dzisiejsza młodzież goni tylko za uciechami, że chce się jej tańców i rozrywek, a rozumu ani za grosz. Zawsze dowodzi, że za jej młodych lat bywało inaczej, a tymczasem każdy wie bardzo dobrze, że nasze prababki wcale a wcale nie były lepsze od nas, a jak my się postarzejemy, to będziemy tak samo zrzędziły. Ale teraz polećmy się opiece Matki Boskiej i śpijmy — rzekła Andzia i skuliła się, żeby jej było ciepło, a po chwili, gdy Krysia na nią spojrzała, widziała, że przyjaciółka już śpi.
Na strychu jedna z kobiet, które tam spały, uspakajała dziecko, ale ono płakało bezustannie i nie dało się uciszyć.
— Cóż to, pani matko, czy dziecko wam co noc tak dokucza? — zapytała sąsiadka, zbudzona ze snu tym płaczem.
— Już ze dwa tygodnie nie daje mi spać po nocach. Gotowałam mu, co kto poradził, makówki, ziele wszelakie, wszystko na nic. Kowalka mówiła, że mu pewno urok padł na brzuszek. Postanowiłam ofiarować je na ołtarzu Pańskim, żeby mu Pan Bóg zdrowie przywrócił, albo żeby je sobie zabrał.
— Połóżcie je jutro pod źródełkiem, żeby je woda trzy razy opłynęła, to pomogło i mojemu dziecku — poradziła sąsiadka, obróciła się na drugi bok i spała.
Rano, kiedy pątnicy zebrani przed kościołem podawali sobie ręce i powtarzali zwykłe słowa: — Przebaczmy sobie! — bo przystępowali do komunji świętej —, ozwały się za Krysią i Andzią dwa znajome głosy: — I nam niech będzie odpuszczone!
— Nawet bez spowiedzi dajemy wam rozgrzeszenie — odpowiedziała Andzia, podając rękę Tomszowi, Krysia zaś rumieniąc się podała swoją Kubie. Chłopcy oddali się pod przewodnictwo Martinca i razem z innymi wstąpili do kościoła.
Po kościele wszyscy udawali się do łaźni, żeby się akuratnie wykąpać, przyczem starsi mężczyźni i kobiety kazali sobie stawiać bańki, bo to już należało do zwyczajów odpustowych. Po kąpieli kupowano gościńce odpustowe dla domowników. Pani młynarka kupowała obrazki, różańce, figurki i różne inne podarki całemi paczkami. — Mam dużo czeladzi, przyjdą gospodarze z mlewem, a każdy chce gościńca z odpustu — mówiła do babuni.
Obok babuni stała stara Fouskowa, która też już była babką; chciała kupić kłokocinowy różaniec, ale gdy kramarz jej powiedział, że kosztuje on dwadzieścia grajcarów dobremi pieniędzmi, ze smutkiem położyła go na straganie, mówiąc, że jest za drogi dla niej.
— Za drogi! — zżymał się kupiec. — Chyba szanowna osoba nie miała w ręku nigdy kłokocinowego różańca? Kupcie sobie różaniec z piernika!
— No, panie ojcze, dla innego nie będzie za drogi, ale dla mnie jest, ponieważ nie mam więcej, tylko pół guldena w papierkach.
— Za takie pieniądze nie dostaniecie kłokociny — rzekł kupiec.
Fouskowa oddaliła się od kramu, ale babunia poszła za nią i namawiała ją, żeby spróbowała szczęścia u innego kramarza, który ma towar bardzo tani. I patrzcie! Ten drugi kupiec oddawał wszystko za bezcen, nie targując się nadmiernie, tak, że stara Fouskowa dostała za swoje papierki nietylko kłokocinowy różaniec, ale i obrazki oraz inne drobiazgi.
Ale gdy się babunia oddaliła od kramu, Basia zaczęła wypytywać: — Prawda, babuniu, żeś ty temu kupcowi dopłaciła, co Fouskowej zabrakło? Widziałam, jak na niego mrugałaś, żeby Fouskowa nie spostrzegła.
— Jeśli widziałaś, to widziałaś, ale nie mów tego nikomu; co daje prawica, o tem nie powinna wiedzieć lewica — odpowiedziała babunia.
Krysia kupiła sobie srebrną obrączkę, na której były dwa gorejące serca, a Kuba kupił natychmiast obrączkę z dwiema ściskającemi się dłońmi. Wszystkie te podarki kazali sobie pątnicy poświęcać i pocierać, a pocierane różańce, obrączki, obrazki, albo książki do nabożeństwa przechowywali wszyscy jak relikwje.
Pozałatwiawszy wszystkie swoje sprawy, pątnicy dziękowali swoim gospodarzom, jeszcze raz pomodlili się przy cudownej studzience i oddawszy się pod ochronę Matki Boskiej, wracali do domu. W lesie Hertyńskim, niedaleko dziewięciu krzyżów przy źródełku był odpoczynek. Spragnieni śpieszyli do źródła, żeby się napić, a gdy widzieli, że Krysia daje Kubie pić z dłoni, prosili, żeby dała się napić i im także, co ona chętnie uczyniła. Potem starsi usadowili się w trawie, opowiadali sobie, co kto kupił i rozmawiali o tych kompanjach, co przyszły do Swatoniowic razem z nimi. Dziewczęta porozchodziły się po lesie za kwiatami na wieńce, a chłopcy naprawiali tymczasem wielki grób i krzyże na nim drewniane.
— Powiedz mi, Andziu, dlaczego jest tu aż dziewięć krzyżów? — pytała Basia, podając Andzi kwiaty na wieniec.
— Jeśli chcesz słuchać, to ci opowiem. Niedaleko stąd jest ruina starego zamku, a nazywa się Wizemburg. Przed dawnemi czasy mieszkał w tym zamku panosz, a nazywał się Herman. Kochał on dziewczynę, co mieszkała tu niedaleko na wsi. Starał się o nią także inny, ale się jej nie podobał; więc dała słowo Hermanowi. Miało być wesele. Tego dnia rano matka Hermana przyszła do niego, przyniosła mu czerwone jabłka i pytała go, dlaczego jest taki zamyślony. A on na to, że sam nie wie. Matka prosiła go, żeby nigdzie nie wyjeżdżał, bo miała zły sen, ale on się zerwał, pożegnał się z matką i dosiadł konia. Lecz koń nie chciał ruszyć z miejsca; matka znowuż prosiła syna, żeby nie wyjeżdżał, bo to zły znak: „Zostań w domu, synu, bo widać ze złego znaku, że spotka cię nieszczęście“. — Ale on nie usłuchał, popędził konia i wyjechał za most. Koń znowuż stanął dęba i nie chciał iść dalej, a matka poraz trzeci prosiła syna, żeby został w domu. Ale Herman na nic nie zwracał uwagi, bo jechał do narzeczonej. Kiedy wszakże jechali do kościoła i dojechali do tego miejsca, zaskoczył ich ze swoimi towarzyszami ten drugi młodzieniec, co też się starał o rękę narzeczonej Hermana. Ci dwaj rywale zaczęli się bić i Herman został zabity. Gdy narzeczona zobaczyła, co się stało, przebiła się nożem, weselnicy zabili rywala Hermana i w taki sposób zginęło w tem miejscu dziewięć osób. Pochowali wszystkich w jednym grobie, a na pamiątkę postawili dziewięć krzyżów. Od tego czasu te krzyże zawsze są naprawiane; jak tędy przechodzimy letnią dobą, zawieszamy na nich wieńce, a każdy ofiarowuje Ojcze nasz za te dusze.
Tak opowiadała Andzia, ale stara Fouskowa, która w pobliżu szukała grzybów i część opowiadania słyszała, zakręciła głową i mówiła: — To nie tak, Andziu. Herman był panoszem na zamku Litoborskim a nie mieszkał na Wizemburgu, a narzeczona pochodziła ze Swatoniowic. Zabity został, zanim jeszcze przyjechał do narzeczonej, a razem z nim zabili drużbę i swata. Narzeczona czekała, ale nie mogła się doczekać. Zasiedli do stołu, a wtem słychać dzwony. Narzeczona trzy razy pytała matkę, komu dzwonią podzwonne, a matka zawsze się wymówiła, że to temu a to tamtemu, aż wreszcie zaprowadzili narzeczoną do komory, w której leżał Herman zabity. Gdy narzeczona go ujrzała, przebiła sobie serce. Pochowali tu wszystkich razem. Tak mnie o tem opowiadali — dodała Fouskowa.
— Któż to może wiedzieć, która z nas wie lepiej, kiedy to się stało przed takiemi dawnemi czasy! — rzekła Andzia. — Ale czy się stało tak, czy tak, źle się stało. Lepiejby było, żeby się byli pobrali i byli z sobą szczęśliwi.
— Ale w takim razie niktby o nich nie był wiedział — odezwał się Tomesz. — Nie wspominalibyśmy o nich i nie wieńczylibyśmy ich grobów. — Mówiąc to, Tomesz naprawiał jeden z krzyżyków.
— Na co się zdało, że tam o kimś wspominają! — rzekła Andzia. — Jabym nie chciała być taką narzeczoną.
— I ja także nie — dodała Krysia, podchodząc ku mogile z uplecionemi przez siebie wieńcami.
— Ja też nie życzyłbym sobie, żebym miał zostać zabity w dzień swego wesela — rzekł Kuba —, chociaż Herman był szczęśliwszy od swego rywala, który musiał cierpieć, widząc, że tę, którą kochał, inny mu zabiera. Za tego należy się tem serdeczniej modlić, bo umarł w złem i w nieszczęściu, a Herman umarł w dobrem i w łasce Bożej.
Dziewczęta pozawieszały wieńce na krzyżach, resztę kwiecia porozrzucały po omszonej mogile i pomodliwszy się, powróciły do kompanji. Niebawem przewodnik wziął w rękę długą swoją laskę, chłopiec podniósł krzyż i pątnicy z pieśnią na ustach ruszyli ku domowi. Na rozdrożu niedaleko Żernowa wyczekiwali ich domownicy; gdy dzieci zasłyszały śpiew i zdaleka ujrzały powiewającą chorągiew, biegiem puściły się na spotkanie matkom i babkom, nie mogąc się doczekać upragnionego gościńca odpustowego. Zanim kompanja dotarła do wsi, chłopcy trąbili na nowych trąbkach, gwizdali na piszczałkach, ujeżdżali drewniane koniki, a dziewczynki piastowały laleczki, niosły koszyczki, obrazki i serduszka marcepanowe. Po odmówieniu pacierzy w kapliczce, wieniec z wstęgą zawiesili na ołtarzu, a potem porozchodzili się wszyscy po domach.
Gdy przy pożegnaniu Krysia podawała Andzi rękę, ta spojrzała na srebrny pierścionek na jej palcu, uśmiechnęła się i rzekła: — To nie jest ten sam, coś kupiła.
Krysia się zlekka zaczerwieniła, ale zanim zdążyła coś odpowiedzieć, pośpieszył Kuba z odpowiedzią: — Ona mi dała serce, a ja jej rękę.
— Bardzo ładna zamiana. Szczęść wam Boże! — rzekła Andzia.
Koło posągu pod lipami, niedaleko młyna, siedziała rodzina Proszków i pan młynarz. Co chwila spoglądali na żernowskie wzgórze, wypatrując kompanji. Właśnie gdy słońce rzucało na wzgórze ostatnie swoje promienie, ozłacając rozłożyste korony dębów i smukłych jesionów, śród zielonych zarośli zamigotały białe chusty kobiet. — Idą! Idą! — wołały dzieci, które od wzgórza oczu nie odrywały, i wszystko troje pobiegły ku kładce, prowadzącej przez strugę na zbocze. Proszkowie z panem ojcem, który kręcił w palcach tabakierkę i mrużył oczy, ruszyli na spotkanie babuni i pani młynarce. Dzieci obcałowywały babunię i obskakiwały ją, jakby jej przez cały rok nie widziały. Basia chwaliła się rodzicom, że ją ani troszkę nogi nie bolały. Babunia pytała dzieci, czy o niej wspominały, a pani młynarka pytała męża, czy jest co nowego.
— Tyle nowego, że ogolili gołego! Okropne rzeczy, pani matko — odpowiedział pan młynarz z miną ogromnie poważną.
— Od ciebie człowiek nigdy mądrego słowa nie usłyszy — odpowiedziała pani matka i trzepnęła męża przez rękę.
— Jak jesteście w domu, pani kumo, to wam dokucza, a jak was w domu niema, to chodzi osępiały i nie ma spokoju — mówiła pani Proszkowa.
— Bo to już tak jest na świecie — wywodziła pani młynarka, — że mężowie szanują swoje żony tylko wtedy, jak ich niema w domu.
Tak sobie sąsiedzi gawędzili o tem i owem, a opowiadaniom nie było końca. Swatoniowicka pielgrzymka chociaż nie była dla mieszkańców cichej dolinki wielkiem wydarzeniem, bo się co rok powtarzała, to jednak była dla nich sprawą tak ważną, że było o czem mówić przez całe dwa tygodnie. A jeśli jeszcze wybrał się kto na odpust do dalszych Wamberzyc, to mówiono o tem trzy miesiące przedtem i trzy miesiące potem. Zaś o pielgrzymkach do Mariazell opowiadali sobie ludzie przez całe lata.




XI.

Pani księżna wyjechała, wyjechała też hrabianka, a z niemi i pan Proszek; świegotliwe jaskółki odleciały także z pod strzech. W Starym Bielniku przez parę dni było jak po wielkim pożarze: matka popłakiwała, a dzieci, widząc ją płaczącą, płakały także.
— No, Teresko, nie płacz — mawiała babunia. — Na co się zdało płakanie! Wiedziałaś przecie, co cię czeka, kiedyś za niego wychodziła, więc musisz cierpliwie znosić zmiany życia. A wy, dzieci, sza! Módlcie się za tatusia, żeby był zdrów, a na wiosnę, da Bóg, wróci znowu do nas.
— Jak przylecą jaskółki, prawda babunia? — pytała Adelka.
— Tak, moje dziecko — przyświadczyła babunia i Adelka otarła oczy.
Ale i w okolicy Starego Bielnika zaczynało być smutno i cicho. Las się przejaśniał; gdy Wikta przybywała z lasu do wsi, zdaleka było ją widać. Wzgórze pożółkło, a wiatr pędził przed sobą uschłe liście Bóg wie dokąd. Owoce były już pozbierane i poukładane w komorach. W ogródku kwitły tylko astry, nagiętki i nieśmiertelniki, na łące za upustem różowił się zimokwit, a po nocach uganiały się tam świetlaki. Gdy babunia wychodziła z dziećmi na przechadzkę, to chłopcy nigdy nie zapominali o latawcach, które na wzgórzu puszczali. Adelka biegała razem z chłopcami, chwytając na gałązkę nici babiego lata, polatujące po powietrzu, Basia zbierała dla babuni po zboczu jagody kaliny i głogu, używane na lekarstwo, albo strącała jarzębinę i robiła z niej dla Adelki korale na szyję i na ręce. Babunia lubiła siadywać z dziećmi na wzgórzu nad zamkiem; stamtąd widać było dolinę z jej zielonemi łąkami, na których pasło się dworskie stado, a nieraz widać było nawet miasteczko; zamek, zbudowany na nieznacznym wzgórku śród doliny, widać było jak na dłoni. Zielone żaluzje przy oknach były pospuszczane, na balkonie nie było już kwiatów, róże około białej kamiennej balustrady powiędły, a zamiast postrojonych lokajów i państwa, chodzili po ogrodzie robotnicy i przykrywali zagony, igliwiem. W ogrodzie nie było już pięknych wielobarwnych kwiatów, ale wszystko zdawało się układać do snu, aby odpoczywać do przyszłej wiosny i zajaśnieć tem piękniejszem kwieciem, gdy wróci pani księżna. Rzadkie egzotyczne drzewka, pozbawione liści, poowijane były słomą, fontanna, która tryskała srebrnemi strugami wody, zakryta była deskami i otulona mchem, a złote rybki poukrywały się na dnie sadzawki, której powierzchnia dawniej taka czysta, pokryta teraz była liśćmi, żabieńcem i skrzekiem. Dzieci spoglądały ku dolinie, przypominały sobie ów piękny dzień, gdy po parku chodziły z panną Hortensją a potem śniadały z panią księżną w salonie, i ciesząc się temi wspomnieniami, myślały sobie: — Gdzie też ona teraz jest? — Ale babunia patrzyła poza wzgórze Zlickie, za wioski, obory, gaje, stawy i lasy ku Nowemu Miastu, ku Opocznu i aż ku Dobruszce, gdzie mieszkał jej syn, i hen poza Dobruszkę, pomiędzy góry, gdzie była mała wioska, a w niej tyle miłych jej dusz. Gdy zaś oczy zwróciła ku wschodowi, to miała przed sobą piękne półkole gór Karkonoszów, od długiego grzbietu Hejszowiny aż ku podobłocznemu szczytowi Śnieżki, pokrytej śniegiem. Babunia wskazywała nieraz na Hejszowinę i mawiała dzieciom: — Tam znam każdą ścieżkę, tam w tych górach leży Kładzko, tam urodziła się wasza matka, tam są Wamberzyce i Warta, tam w tych dalekich stronach spędziłam kilka ładnych lat życia.
Zadumała się, ale Basia budziła ją pytaniem: — Tam w Warcie siedzi Sybilla na marmurowym koniu, prawda babuniu?
— Tak sobie o tem ludzie mówią, moje dziecko. Siedzi podobno na marmurowym koniu, sama też z marmuru wyciosana, a rękę trzyma wzniesioną ku niebu. Gdy zapadnie się cała w ziemi, tak że nie będzie widać z niej nic, tylko końce palców, wówczas spełnią się jej proroctwa. Mój ojciec mawiał, że ją widział, a wtedy koń był już po pierś w ziemi.
— A co to była za jedna ta Sybilla? — pytała Adelka.
— Sybilla to była taka mądra niewiasta, która umiała przepowiadać przyszłość.
— A co przepowiedziała? — pytali chłopcy.
— Już nieraz wam o tem mówiłam — rzekła babunia.
— Myśmy o tem już zapomnieli.
— Powinniście pamiętać.
— Ja sobie, babuniu, dużo z tego zapamiętałam — mówiła Basia, która zawsze bardzo uważnie słuchała, gdy babunia o czem mówiła. — Prawda, babuniu, że Sybilla prorokowała, że na czeską ziemię zwali się wiele nieszczęść, że będą wojny, głód i morowe powietrze, ale najgorzej będzie wtedy, gdy ojciec syna a syn ojca, i brat brata nie będą rozumieli, gdy żadnego znaczenia nie będzie miało słowo, ani obietnica... wtedy będzie najgorzej i czeska ziemia zostanie rozniesiona na końskich kopytach.
— Dobrze to sobie zapamiętałaś, ale Boże uchowaj, aby się to kiedy ziścić miało — westchnęła babunia.
Basia klęczała u nóg babuni, ręce złożone opierała na jej kolanach, jasne ufne oczy zwróciła na poważną twarz babuni i pytała dalej: — A jakie to jest proroctwo, o którem nam, babuniu, mówiłaś, że są w Blaniku rycerze, i o świętym Wacławie i świętym Prokopie?
— To jest proroctwo ślepego młodzieńca — odpowiedziała babunia.
— Ach, babuniu, ja się czasem tak boję, że ci nawet powiedzieć nie umiem. Bo ty byś przecie też nie chciała, żeby czeska ziemia była rozniesiona na końskich kopytach.
— Niemądra Basiu, jakżebym mogła chcieć, aby się stało takie wielkie nieszczęście! Codzień się modlę o jej szczęście, bo to przecie nasza matka. Więc jakbym widziała, że się matce źle dzieje, to miałabym być obojętna? Cóżbyście wy powiedzieli, gdyby wam ktoś chciał mamusię zabić?
— Krzyczelibyśmy i płakali — odpowiedzieli chłopcy razem z Adelką.
— Jesteście dziećmi jeszcze, moje maleństwa — uśmiechnęła się babunia.
— Trzebaby ją bronić, prawda babuniu? — ozwała się Basia a jej oczy płonęły.
— Tak, moja dziewczynko, masz rację, bo krzyk i płacz nic nie pomoże — rzekła staruszka, głaszcząc wnuczkę po głowie.
— Ale, babuniu, jesteśmy jeszcze mali, więc jak moglibyśmy pomagać? — odezwał się Janek, który czuł się dotknięty, że babunia była małego o nim miemania.
— A czy już nie pamiętacie, co wam mówiłam o małym Dawidzie, który zabił Goljata? Widzicie, nawet mały może dużo zrobić, gdy ma ufność w Bogu. Zapamiętajcie to sobie. Gdy urośniecie i pójdziecie w świat, to poznacie złe i dobre, będą was namawiali na złe rzeczy, przyjdą pokusy. Wtedy wspomnijcie swoją babunię i to wszystko, co wam mawiała, gdy was prowadzała na przechadzki. Wiecie już, że raczej zrzekłam się łatwiejszego życia, które mi proponował pruski król, i wolałam pracować do upadłego, niżbym się była zgodziła na to, aby mi byli oderwali dzieci moje ode mnie i mowy ojczystej. Kochajcie tedy i wy tę czeską ziemię jak matkę swoją, nade wszystko pracujcie dla niej jak przystało na dobre dzieci, a proroctwo, którego się obawiacie, nie wypełni się. Ja już się nie doczekam, abym was widziała dorosłymi, ale mam nadzieję, że słów swojej babki nie zapomniecie — mówiła babunia drżącym głosem.
— Ja ich nigdy nie zapomnę — szepnęła Basia, kładąc główkę na kolanach babuni.
Chłopcy stali milcząc, bo słów babuni nie rozumieli jeszcze tak dobrze, jak Basia. Zaś Adelka tuląc się do babuni, mówiła płaczliwym głosem: — Ale ty, babuniu, nie umrzesz, prawda, że nie?
— Wszystko na świecie trwa do czasu, moje drogie dziecko, i mnie też Pan Bóg zawoła — odpowiedziała babunia Adelce, tuląc ją ku sobie serdecznie. Przez chwilę trwały tak w milczeniu: babunia się zadumała, a dzieci nie wiedziały, co powiedzieć. Wtem usłyszały nad sobą szelest skrzydeł, a gdy podniosły oczy do góry, ujrzały stado ptaków.
— To dzikie gęsi — mówiła babunia —, nigdy ich nie leci razem zbyt wiele, lecz zawsze tylko jedna rodzina i według pewnego porządku. Popatrzcie tylko, dwie lecą na przedzie, dwie w tyle, a reszta jedna obok drugiej albo jedna za drugą, chyba że się czasem zwiną w półkole. Kawki, wrony, jaskółki, latają w wielkich stadach; kilka z tych ptaków zawsze leci naprzód i szukają dla reszty miejsca na odpoczynek, a w tyle albo z boku leci straż, która w razie niebezpieczeństwa broni samiczki i młode, bo czasem następuje spotkanie ze stadem nieprzyjacielskiem i wtedy dochodzi do walki.
— Ależ babuniu, jakże mogą ptaki toczyć walkę, kiedy nie mają rąk, aby mogły trzymać szable i strzelby? — pytał Wiluś.
— Ptaki walczą na swój sposób i przy pomocy tej broni, jaką mają. Dziobami kłóją się, a skrzydłami biją tak mocno, jak ludzie szablami i inną bronią. Zawsze podczas takich walk dużo ptaków padnie.
— O, jakie głupie te ptaki! — zawołał Janek.
— Mój kochany chłopcze, ludzie mają rozum, a także się biją o drobiazgi, a nawet o nic, aż się pozabijają na śmierć — odpowiedziała babunia, wstając z ławeczki i wołając dzieci, aby szły z nią do domu. — Patrzcie, dzieci, słońce już na schyłku, a zachodzi w szkarłacie; jutro będzie deszcz. — A zwróciwszy się ku górom, dodała: — A Śnieżka ma czepek.
— Biedny pan Beyer, będzie miał teraz znowuż za swoje, gdy będzie musiał chodzić do lasu — rzekł Wiluś ze współczuciem, przypomniawszy sobie strzelca z gór Karkonoszów.
— Każdy stan ma swoje trudy, a kto sobie jaki zawód wy bierze, w takim musi wytrwać i znosić w nim złe i dobre, choćby szło o głowę — rzekła babunia.
— A ja jednak będę strzelcem i pójdę do pana Beyera śmiało i wesoło — rzekł Janek i puściwszy latawca, pędził ze wzgórza na dół, a Wiluś za nim. Odzywało się dzwonienie, które towarzyszyło zwoływaniu stada, mającego wracać do domu; dzieci lubiły przyglądać się pięknym krowom, osobliwie tym, które szły na przedzie i na czerwonych obrożach miały mosiężne dzwonki, z których każdy dzwonił innym głosem. A po krowach widać było, że sobie to wyróżnienie dzwonkowe bardzo cenią i są z niego dumne; podrzucały głowami na lewo i na prawo, aby dzwonki tem głośniej dzwoniły. Adelka na widok idących krówek zaczęła sobie zaraz przyśpiewywać: — Idą krówki z pola, dzwoneczkami grają; mleko i śmietankę grzecznym dzieciom dają... — i pociągała babunię za sobą z górki na pazurki. Ale babunia obejrzała się jeszcze za Basią, która stała ciągle na wzgórzu. Zapatrzyła się dziewczynka na niebo, na którem w pobliżu zachodu tworzyły się piękne obrazy. Zdawało się, że na jasnem tle rysują się ogromne szczyty górskie, tam znowu widać jakby olbrzymie lasy, tu małe wierzchołki wzgórz, a na nich zamki i kościołki; opodal rozścieła się rozległa równina a z niej wyrastają smukłe kolumny i łuki bram, jak w greckich budowlach, a czerwona zorza zachodowa zdobi je złotemi hieroglifami i arabeskami. A te góry, lasy i zamki rozpływają się, czyniąc miejsce nowym dziwnym a pięknym kształtom. Basi się to podoba i woła babunię do siebie, aby i ona popatrzyła na te piękności, ale babuni nie chce się wchodzić jeszcze raz na górę, powiada, że ma już słabe nogi i Basia musi śpieszyć za rodzeństwem.
Na Wszystkich Świętych rano dzieci jak zwykle szły na spotkanie babuni, wracającej z kościoła, a drogą mówiły do siebie: — Dzisiaj przyniesie nam babunia świeczuszki z kościoła. — A babunia rzeczywiście przyniosła dzieciom świeczuszki. — Kiedy nie możemy iść na cmentarz, aby je ofiarować duszyczkom, to zapalimy je w domu — mówiła babunia. W taki sposób co roku czciła pamięć zmarłych w kółku rodzinnem. Na Zaduszki wieczorem przylepiała zapalone świeczuszki do stołu, przy każdej wymieniając imię duszyczki, dla której świeczka była zapalona. Wkońcu przylepiła jeszcze kilka bezimiennie, mówiąc: — A te niechaj palą się tym duszyczkom, o których nikt nie pamięta.
— Babuniu, ja także jednę zapalę za dusze tych nieszczęśliwych weselników w lesie Hertyńskim — rzekła Basia.
— Zapal, zapal, dziewczynko, modlitwa nasza będzie im pewno miłą. — Zapalono tedy jeszcze jednę świeczkę, babunia z dziećmi uklękła przy stole i odmawiała pacierze, dopóki świeczki płonęły. — Światłość wiekuista niechaj im świeci i niech odpoczywają w świętym pokoju! — kończyła babunia pacierze, a dzieci były nauczone, że mają powiedzieć: Amen.
W tydzień po Zaduszkach, gdy babunia budziła dzieci, aby wstawały, powiedziała im, że przyjechał święty Marcin na białym koniu. Dzieci szybko powyskakiwały z łóżek, pobiegły ku oknu, a oto wszędzie było biało. Na zboczu nie było na drzewach ani jednego zielonego liścia: wierzby przy rzece i olchy przy potoku były zupełnie z liści ogołocone. W lesie zieleniły się jedynie jodły i świerki, ale gałęzie ich uginały się pod ciężarem śniegu. Na jarzębinie niedaleko domu, na której wisiało kilka zmarzłych jagód, siedziała wrona, a drób na podwórzu stał zamilkły i ze zdziwieniem patrzył na tę nowość. Tylko wróble poskakiwały wesoło i szybko zdziobywały, co kury zostawiły ze śniadania. Kot powracający z łowów, po każdym kroku otrząsał łapki i szybko śpieszył do izby na zapiecek. Zaś psy zaśnieżone po kolana, wesoło uganiały się po śniegu.
— Śnieg! Śnieg! — wołały dzieci. — Jak to dobrze! Będziemy jeździli saniami! — Zima przynosiła z sobą mnóstwo uciech, więc witano ją z wielką radością. Święty Marcin przyniósł dzieciom smaczne rogaliki, a po świętym Marcinie zaczynało się darcie pierza. Dzieci wolały oczywiście prząślenie, bo miały przy niem więcej swobody, niż przy darciu pierza. Gdy darki pozasiadały w kuchni przy długim stole, na którym ułożono kupę białego pierza jakby zawiej śnieżną, to babunia nie przestawała odpędzać od stołu Adelkę i obu chłopców. Zdarzyło się mianowicie razu pewnego, że Janek znalazłszy się między pracującemi darkami, przewrócił się w tę kupę pierza. Co to była za awantura, łatwo sobie wyobrazić. Od tego czasu mawiała babuniu, że tych małych nie warto puszczać do stołu. Ba, nie wolno było nawet porządnie sobie podokazywać, ani dmuchnąć, ani drzwi otwierać zbyt szeroko: zaraz babunia zrzędziła. Jedyną uciechą podczas tego darcia pierza był pęczak dla darek i te niezliczone bajeczki o straszydłach i zbójach, o miernikach i światłonoszach. Podczas długich mglistych wieczorów jesiennych, gdy darki i prząśniczki przychodziły nawet z sąsiednich wsi, słychać było dużo opowieści o strachach: jednę przestraszyło coś tam, inną znowu owdzie. A jak się o tem raz zaczęło mówić, to już opowiadaniom nie było końca, bo każda niewiasta znała kilka takich przypadków. Nawet kramoleńscy złodzieje, idący z wiosny do kryminału i wracający do domu na zimę — ludzie mówili, że wracają z terminu, bo w więzieniu jeden złodziej drugiego uczy różnych sztuczek — często dawali dużo powodów do opowiadania o nich. A gdy mowa zeszła na nich, to zaczęło się opowiadanie o złodziejach wogóle, a wreszcie o leśnych zbójcach. Dzieci siedziały jak te trusie i ani nie pisnęły podczas tych opowiadań. Za żadne skarby świata nie byłyby wyjrzały wtedy za drzwi, tak się bały. Z tego powodu babunia nie lubiła, jak takie rzeczy sobie opowiadano, ale nieraz było niepodobieństwem powstrzymać darki od takich opowiadań.
Po świętym Marcinie był w miasteczku zimowy jarmark i wtedy pani Proszkowa z Bietką i Urszulą wybierały się do miasteczka, aby nakupić naczyń kuchennych i innych rzeczy na zapas na całą zimę. Dzieci nie mogły doczekać się powrotu matki z tego jarmarku, bo zawsze przynosiła im albo jaką ładną zabawkę, albo dobry marcepan. Babunia dostawała co roku wełniane pończochy, ciepłe pantofle i parę zapasowych sznurków na kołowrotek.
Układając te sznurki do szuflady, mawiała babunia do Janka: — Żebyś mi tych sznurków nie zabierał, toby mi jeden wystarczył na bardzo długo.
Adelka dostała tym razem drewnianą tabliczkę, na której było abecadło.
— Jak jutro przyjdzie pan nauczyciel, to możesz zacząć się uczyć. I tak ci się pewno przykrzy, gdy inne dzieci się uczą. Jeśli sobie umiesz zapamiętać „Ojcze nasz“ i piosenki, to zapamiętasz i abecadło — mówiła matka.
Adelka aż podskoczyła z uciechy i zaraz zaczęła bardzo uważnie przyglądać się literom. Usłużny Wiluś ofiarował się, że ją abecadła nauczy. Ale gdy jej zaczynał nazywać poszczególne litery, Adelka chowała tabliczkę za siebie i dąsała się: — Ja nie chcę od ciebie, bo ty nie umiesz tak dobrze, jak pan nauczyciel.
— Jeszczeby też — sierdził się urażony Wiluś. — Jakżebym nie umiał abecadła, kiedy przecie umiem czytać na książce.
— Ale w książce nie jest tak, jak na tabliczce — obstawała Adelka przy swojem.
— Ach, jaka ty jesteś niemądra! — załamywał ręce braciszek.
— A niech sobie będę — odpowiadała Adelka z wielkiem lekceważeniem i zbliżała się z tabliczką ku oknu, gdzie jest widniej.
Podczas gdy w pokoju toczyła się taka uczona dysputa, Janek dawał Sułtanowi i Tyrlowi wielki koncert w kuchni, trąbiąc i bębniąc jednocześnie na instrumentach muzycznych, które mu matka z jarmarku przyniosła. Psom się ta hałaśliwa muzyka widać nie bardzo podobała, bo zadzierały łby do góry, Sułtan szczekał a Tyrl wył, aż strach było słuchać. Babunia z panią Teresą były w komorze i układały tam rzeczy przyniesione z jarmarku. Usłyszawszy tę straszliwą muzykę, pośpieszyła babunia w te pędy do kuchni. — Zaraz sobie pomyślałam, że to ten lucyper! W tobie niema, mój chłopcze, ani jednej żyłki dobrej. Przestaniesz mi zaraz hałasować!
Janek przestał trąbić, ale jakby nie był słyszał, co babunia mówiła, zaczął się śmiać i mówił: — Patrz, babuniu, na te psy, jak się złoszczą, że im robię muzykę!
— Żeby te psy były mądre, toby ci zrobiły taką muzykę, że musiałbyś uciekać, gdzie pieprz rośnie. Zrozumiałeś? Zaraz mi sprzątnij te zabawki, bo jak będziesz taki niegrzeczny, to powiem o wszystkiem świętemu Mikołajowi, żeby ci nic nie przyniósł — straszyła babunia Janka, wskazując mu drogę do pokoju.
— No, to będzie ładna sprawa, jak babunia poskarży się na ciebie, bo w mieście mówili, że święty Mikołaj nakupił już pełen wóz podarków i że latoś będzie dużo dawał dzieciom posłusznym — mówiła Urszula, wchodząc do kuchni i słysząc ostatnie słowa babuni.
Jak tylko nazajutrz przyszedł pan nauczyciel, Adelka pochwaliła się swoją tabliczką i przysiadła się do reszty dzieci. Była bardzo uważna i po godzinie nauki przybiegła do babuni pochwalić się, że już umie wszystkie litery w pierwszym rządku i zaraz się przed babunią popisała swoją umiejętnością, powtarzając wszystko, co pan nauczyciel powiedział. Babunia i matka były z Adelki zadowolone, szczególniej, że i nazajutrz wszystko jeszcze pamiętała, czego się dnia poprzedniego nauczyła. Ale ponieważ wszystko babuni ciągle powtarzała i chciała być przez nią wysłuchiwana, więc niebawem babunia umiała nazywać litery tak dobrze, jak jej wnuczka. — Patrzcie państwo — mówiła babunia, — nigdy nie byłabym powiedziała, że się na stare lata nauczę abecadła. Ano, kto się z dziećmi zadaje, sam się dzieckiem staje.
Pewnego dnia wpadł Janek do pokoju z krzykiem: — Dzieci, dzieci, chodźcie patrzeć, babunia zniosła ze strychu kołowrot!
— Czy to jaki cud? — strofowała matka dzieci, widząc, że wszystkie pędzą jedno przez drugie, aby się przyjrzeć kołowrotkowi. Nawet roztropna Basia okazywała duże zainteresowanie.
Oczywiście, że kołowrotek nie był żadnym cudem, ale matka nie pamiętała już, jakie to uciechy przynosiła babunia zawsze razem z kołowrotem. To znaczyło, że zacznie się prząślenie i że razem z niem przyjdą ładne bajki i wesołe pieśni. Tych baśni i piosenek matka nie lubiła i wolała siedzieć w swoim pokoju i czytywać książki z bibljoteki zamkowej. Czasem babunia mówiła: — Opowiedz nam choć jednę z tych kronik! — Więc matka zaczynała opowiadać, ale to opowiadanie nie interesowało nikogo, ani dzieci, ani dorosłych. Wszyscy już woleli, gdy zaczęła niekiedy opowiadać o życiu w Wiedniu. — Co to musi być za miłe życie w takiem wielkiem mieście! — mawiały niekiedy prząśniczki i zdawało im się, że nad to nic piękniejszego być nie może. A dzieci myślały: — Ach, żebyśmy już były duże i mogły zobaczyć takie wielkie miasto!
Ale nadewszystko lubili wszyscy, gdy babunia zaczęła opowiadać baśnie o królewnach ze złotemi gwiazdkami na czole, o rycerzach i królewiczach zaklętych i poprzemienianych we lwy i psy, a czasem nawet w kamienie, o orzeszkach, w których skorupce ukryte były całe szaty wielce kosztowne, o złotych zamkach i morzach z przebywającemi na dnie morskiemi dziewicami. Tylko matka tych ładnych baśni nie lubiła i nie interesowała się niemi; nie przypuszczała też nawet, że gdy Basia zapatrzyła się na ogołocone zbocza i dolinkę przykrytą śniegiem, to widziała tam rajskie ogrody, pałace z drogich kamieni, ptaki o wielobarwnych piórach, panie, którym z głów spływały złote fale włosów, a zamarzła rzeka przemieniała się jej w błękitnawe faliste morze, na którego wodach kołysały się w łodziach z muszli perłowych cudowne nimfy. Sułtanowi, który chrapał sobie w najlepsze, nie śniło się nigdy, że spotka go taki zaszczyt, iż chłopcy w zamyśleniu będą go uważali za jakiego zaklętego królewicza.
A jak było miło w pokoju, gdy się zmierzchło! Urszula zamykała okiennice, w kominie trzaskały smolne drwa, na środku izby ustawiano wysoki drewniany świecznik, w jego żelazne łapki zatykano płonące łuczywa, a dookoła ustawiało się stołki i ławy dla prząśniczek, dla których za każdym razem babunia przygotowywała koszałkę suszonych owoców, osobliwie śliwek. Z jakiem zniecierpliwieniem wyczekiwały dzieci na chwilę, gdy drzwi od sieni skrzypną i do izby zaczną wchodzić prząśniczki! Bo podczas prząślenia babunia nigdy nie zaczynała opowiadać wcześniej, aż się poschodziły wszystkie prząśniczki. W ciągu dnia śpiewała sobie pieśni adwentowe.
Dopóki dzieci jeszcze babuni dobrze nie znały i nie wiedziały, że ma ona czasem usposobienie lepsze, a czasem gorsze, zdawało się im, że muszą każdą jej opowieść wymolestować. Ale gdy babunia nie miała ochoty do opowiadania, to załatwiała się z dziećmi krótko i węzłowato. Zaczynała im opowiadać o pasterzu, który miał trzysta owiec i pędząc je na pastwisko, zbliżył się do potoku, przez który położona była kładka taka wąska, że przez nią mogły owce przechodzić tylko po jednej. — Teraz musimy poczekać z opowiadaniem, aż wszystkie owce przejdą — mawiała i przestawała opowiadać. Po chwili dzieci zaczynały się dopytywać, czy już wszystkie owce przeszły: — Opowiadaj, babuniu, bo pewno już wszystkie przeszły — mówiły, a babunia odpowiadała: — Co wy sobie myślicie! Przechodzenie będzie trwało dobre dwie godziny. — Dzieci już wiedziały, co to znaczy. Albo mówiła tak: — No, kiedy mi nie dajecie spokoju, to będę opowiadała. Wyobraźcie sobie, że mam siedemdziesiąt siedem kieszeni, a w każdej jednę bajkę; z której kieszeni mam wam opowiadać? — Choćby z dziesiątej — odpowiadały dzieci. — Więc dobrze, w dziesiątej kieszeni jest opowieść taka: — Chodziła czapla po desce; opowiedzieć wam jeszcze? — I tak w kółko, aż się dzieciom odechciało słuchać.
Ale najgorzej już było z bajką o czerwonym kapturku! Przy każdej innej bajce dała się babunia czasem uprosić, ale jak się zaczęło o czerwonym kapturku, to już było po wszystkiem. Nie mogły się ani słówkiem odezwać, jeśli nie chciały słyszeć ciągłego powtarzania własnych słów. Wiedząc tedy, że niema rady, czekały dzieci, aż się poschodzą prząśniczki. Najpierw zawsze przyszła Krysia, zą nią Kuba, potem Cylka kataryniarzów z dworu, gdzie mieszkali, odkąd ich ojciec tam pracował, dalej znajome Bietki i Urszuli, czasem przyszła i pani młynarka z Marynią i pani strzelcowa, a raz na tydzień przyprowadzała Krysia z sobą młodą Tomszową, po którą zwykle potem jej mąż przychodził.
Zanim się niewiasty rozgrzały i zasiadły do kołowrotków, gadało się o tem i owem. Jeśli się której trafiło co nowego w domu, albo usłyszała jaką nowinę, opowiadała o niej; jeśli wypadało jakie święto, z którem łączył się stary obyczaj ludowy czy też zabobon, albo jeśli święto miało jakąś osobliwość, to i ono bywało przedmiotem pogawędki. Na przykład w wigilję świętego Mikołaja zaraz Krysia pytała Adelkę, czy aby wywiesiła za okno pończochę na podarki, bo już się po okolicy włóczą Mikołaje. — Babunia wywiesi pończochę, jak pójdą spać — odpowiadała Adelka.
— Ale nie wywieszaj aby małej pończoszki i poproś babunię, żeby ci pożyczyła dużą — pouczała Krysia Adelkę.
— Tego nie można robić — protestowali chłopcy —, bo my bylibyśmy pokrzywdzeni.
— Wam i tak Mikołaj podaruje najwyżej rózgę — dokuczała chłopcom Krysia.
— E, Mikołaj dobrze wie, że babunia ma rózgę schowaną jeszcze od przeszłego roku i że nas nigdy nie bije — mówił Janek, ale babunia dodała, że jednak nierazby się im rózeczka przydała.
Dzień świętej Łucji był dzieciom niemiły. Był taki zabobon, że w nocy tego dnia chodzi Łucja jako biała, wysoka, rozczochrana kobieta i że zabiera dzieci nieposłuszne do worka. — Strachliwość jest niemądra — mawiała babunia i nie lubiła, gdy dzieci były czemkolwiek straszone. Uczyła swoje wnuki, żeby się niczego nie bały, chyba gniewu Bożego, ale nie umiała dzieciom odbierać wiary w topielce, dusiciele-wilkołaki, w świetlaki i światłonosze, które w ciemne noce świecą człowiekowi, ale za takie świecenie każą sobie grzecznie podziękować i t. d. Pan Proszek mawiał dzieciom przy każdej nadarzonej sposobności, że to są zabobony, ale babunia tego nie czyniła, bo jej te wszystkie postaci były bardzo miłe. Cała przyroda była dla niej zaludniona dobremi i szkodliwemi duchami. Wierzyła i w złego ducha piekielnego, którego Bóg posyła na świat, aby kusił lud Boży; ale chociaż babunia w to wszystko wierzyła, to jednak nie bała się niczego, bo w sercu jej żyła mocna i niezachwiana ufność w Boga, w którego ręku był cały świat, niebo i piekło, a bez jego woli ani włos z głowy nikomu spaść nie może.
Tę ufność starała się także zaszczepiać w serca swoich wnucząt. Dlatego też, gdy w dzień świętej Łucji Urszula zaczynała mówić o białej niewieście, babunia zaraz jej przerwała, mówiąc, że święta Łucja tylko nocy upija i nic więcej. Najlepiej podobał się chłopcom Kuba; on wyrzynał dla nich z drzewa sanki, pługi, wózki, albo też robił łuczywa, a chłopcy ani na krok się od niego nie oddalali. Gdy się opowiadało o jakich straszydłach i Wiluś tulił się do niego ze strachu, Kuba mówił: — Nie bój się nic a nic; na djabła weźmiemy krzyż, a na straszydło kije i spierzemy ich na kwaśne jabłko. — Taka rezolutna postawa bardzo się chłopcom podobała i z Kubą byłby każdy z nich poszedł nawet o północy gdziekolwiek. Babunia potakiwała jego słowom i mówiła:
— Gadajcie sobie, co chcecie, a co mężczyzna, to mężczyzna!
— To prawda — przyświadczyła Krysia. — Jakób nie boi się ani djabła, ani pana administratora, który jest gorszy od djabła.
— No jakże tam, Kubo — coś sobie babunia przypomniała —, ponieważ zgadało się o panu administratorze, czy masz widoki dostania się do służby we dworze?
— Zdaje mi się, że z tego nic nie będzie. Niepowodzenie wali się na mnie z dwóch stron i wtrąca się do sprawy wiele złych kobiet, które napewno mi nogę podstawią.
— E, nie mów tak, bo może jeszcze się wszystko odmieni na lepsze — rzekła Krysia i posmutniała.
— I ja życzyłbym sobie, żeby się wszystko odmieniło na lepsze, ale nie wiem, czy się odmieni. Córeczka administratorów okrutnie się na mnie gniewa, że spłatałem tego figla Włochowi. Ona podobno liczyła na niego, a kiedy pani księżna odprawiła go tak szybko, popsuły się jej wszystkie szyki. Podobno ciągle nastaje na ojca, żeby mnie do dworu nie przyjmował. To jedna niewiasta. Druga to znowu wójtówna Łucja. Chciała, żebym był jej królem na zabawie „długiej nocy“, a ponieważ niesporo mi z tem było, więc wójt będzie na mnie zły, a jak Pan Bóg da doczekać wiosny, to będę sobie śpiewał: — Moja dziewczyno, podaj mi rękę, bo mi kazali iść na wojenkę... — I Kuba zaczął śpiewać, a dziewczęta razem z nim, tylko Krysia się rozpłakała.
— E, nie płacz, dziewczyno — uspakajała ją babunia —, do wiosny jeszcze daleko, kto wie, co jeszcze Pan Bóg nam da.
Krysia oczy otarła, ale się nie rozweseliła.
— Nie myśl o tem — rzekł Kuba, przysiadłszy się do niej —; ojciec jakoś temu zaradzi.
— A czy nie mógłbyś jednak być tym królem bez jakichkolwiek zobowiązań? — pytała babunia.
— Dużoby o tem mówić, babuniu! U nas są tacy chłopcy, co chodzą do dwóch albo i trzech dziewcząt jednocześnie, zanim się zdecydują na jednę, a dziewczęta robią tak samo. Nie byłbym pierwszym kawalerem Łucji i nie musiałbym być też ostatnim. Ale niedobrze jest, gdy chłopak zwodzi dwie dziewczyny, a jak już idzie której za króla, to tak, jakby szedł do ślubu.
— W takim razie dobrze robisz, że z nią nie idziesz — zgodziła się babunia.
— Co też tej Łucce przyszło do głowy, że się akurat na ciebie tak zawzięła? Czy niema dość innych chłopców? — dąsała się Krysia.
— Pan młynarz powiedziałby zaraz, że nic na świecie nie jest takie uparte, jak kochanie — rzekła babunia.
Przed świętami Bożego Narodzenia opowiadano naprzemian baśni i śpiewano pieśni, a prócz tego rozprawiały niewiasty o pieczeniu ciasta, o tem, jaką która ma mąkę, ile weźmie masła do ciasta i t. d. Dziewczęta mówiły też o topieniu ołowiu dla przepowiedzenia sobie przyszłości, dzieci cieszyły się, że niedługo będą się piekły dobre placuszki, że będzie gwiazdka i choinka.




XII.

Był już taki obyczaj, który obowiązywał zarówno w Starym Bielniku, jak i w leśniczówce i w młynie, że ktokolwiek przyszedł do domu w wigilję albo w święta Bożego Narodzenia, to dostawał jeść i pić do sytości, a gdyby nikt nie był przyszedł w takie dni, to babunia byłaby chyba poszła szukać gościa na rozstaje. O ileż większa była radość, gdy tym razem niespodzianie przed samą wilją przyszedł do babuni jej syn Kacper i bratanek z Oleśnicy! Przez całe popołudnie płakała z wielkiej radości, a chociaż przy pieczeniu ciasta było w kuchni bardzo dużo roboty, co chwila przybiegała do pokoju, w którym goście siedzieli z dziećmi, aby spojrzeć na syna albo zapytać bratanka, jak się mają w Oleśnicy ci i owi. A dzieciom powtarzała babunia co chwila: — Jaką tu widzicie twarz stryja, taką też była twarz waszego dziadka, tyle tylko, że stryjek wzrostu po ojcu swoim nie ma. — Dzieci przyglądały się stryjkom ze wszystkich stron; bardzo im się podobali, osobliwie dlatego, że na wszystkie ich pytanie odpowiadali bardzo uprzejmie.
Co roku postanawiały dzieci pościć, żeby zobaczyć złote prosię, ale jakoś nigdy im się z tym postem nie udawało; duch był chętny, ale ciało mdłe. W wigilję panowała wielka szczodrobliwość; nawet drób i bydło obdzielano ciastem, a po wieczerzy zbierała babunia po kawałeczku ze wszystkiego, co pozostało na stole i zanosiła połowę do potoku a połowę zagrzebywała w ogrodzie pod drzewo, aby woda pozostała czystą i zdrową, a ziemia urodzajną; zebrane okruszyny rzucała babunia w ogień, żeby człowiekowi nie szkodził.
Za chlewem trzęsła Bietka krzewem bzu, wołając: — Trzęsę cię z całej siły, powiedz mi bzie, gdzie mój miły? — Zaś w izbie dziewczęta lały na wodę roztopiony ołów i wosk, a dzieci puszczały na misie z wodą świeczuszki w skorupkach od orzechów.
Janek chytrze popychał misę, żeby się poruszyła i żeby skorupki przedstawiające łódki życia, popłynęły od skraju misy ku środkowi. Gdy mu się to udawało, wołał uradowany: — Patrzcie, ja zawędruję w daleki, daleki świat!
— O, mój drogi chłopcze, gdy się dostaniesz na fale życia, między wiry i skały podwodne, gdy wichry będą podrzucały łódkę twego życia na wszystkie strony, tęsknota przypomni ci nieraz tę cichą przystań, z której wypłynąłeś — rzekła matka z westchnieniem, rozkrawając jabłuszko Janka w poprzek, na wróżbę. Ziarna tworzyły gwiazdę: trzy jej promienie były proste i pełne, dwa zaś niepełne, stoczone przez robaki. Odłożywszy je z westchnieniem na stronę, rozkroiła drugie jabłko, dla Basi, a widząc znowuż gwiazdę zamgloną, mówiła do siebie: — Ani jedno, ani drugie nie będzie zupełnie szczęśliwe. — Krajała jeszcze jabłka dla Adelki i Wilusia, a w każdem znalazła równiuteńkie gwiazdeczki o pięciu promieniach. Pomyślała sobie, że może te dzieci będą szczęśliwsze, gdy z zamyślenia wyrwała ją skarga Adelki, że jej łódka nie chce się ruszyć od brzega, a świeczuszka już się dopala.
— Moja także gaśnie, a łódka nie zapłynęła daleko — mówił Wiluś.
Wtem ktoś potrącił misę, woda się w niej zakołysała, a łódki znajdujące się na środku, potonęły.
— Patrzcie, patrzcie, wy umrzecie wcześniej, niż my! — wołała Adelka i Wiluś.
— To nic, ale zajdziemy daleko w świat — odpowiedziała Basia, a Janek jej potakiwał, lecz matka ze smutkiem spoglądała na te zagasłe światełka i serce jej ogarniał niepokój, czy niewinna zabawa dziecięca nie jest aby przepowiednią przyszłości.
— A co nam przyniesie Jezusek? — szeptem pytały dzieci babunię, żeby tego nikt nie zauważył, gdy zaczynało się sprzątanie ze stołu.
— Tego nie wiem; same zobaczycie, gdy zadzwoni — odpowiedziała babunia. Mniejsze dzieci stanęły przy oknie i pilnie się przysłuchiwały, w przekonaniu, że Jezusek musi przechodzić koło okien i że go usłyszą. — Czyż jeszcze nie wiecie, że Jezuska się nie widzi i nie słyszy? — mówiła babunia. — Jezusek siedzi w niebie na jasnym tronie i posyła grzecznym dzieciom podarki przez aniołów, którzy przynoszą je na złotych obłokach. Nic nie słychać, tylko granie dzwonków.
Dzieci uważnie patrzyły w okna i z nabożeństwem słuchały słów babuni. Wtem przed oknami coś zajaśniało i zaraz ozwał się jasny brzęk dzwonków. Dzieci złożyły ręce, a Adelka pytała szeptem: — Babuniu ta jasność, to był Jezusek, prawda? — Babunia przyświadczyła, a w tej samej chwili do pokoju weszła matka z nowiną, że w izdebce babuni Jezusek poskładał podarki dla dzieci. Dopieroż powstał ruch i bieganina, gdy dzieci ujrzały w izdebce babuni pięknie wystrojoną choinkę, a pod nią mnóstwo podarków! Babunia nie znała wprawdzie tego obyczaju, bo w ludzie go nie było, ale jej się podobał; na długo przed wilją sama już pamiętała o choince i pomagała córce stroić ją. — W Nissie i w Kładzku jest ten sam obyczaj — mówiła babunia, zwracając się do syna. — Pamiętasz, Kacprze? Byłeś wtedy już dość dużym chłopcem, kiedyśmy tam mieszkali — zaczęła babunia wspominać i nie zwracając uwagi na dzieci, radujące się z otrzymanych podarków, przysiadła się do syna koło pieca.
— Jakżebym nie pamiętał, kiedy to taki ładny obyczaj! Dobrze robisz, Teresko, że go w swoim domu zaprowadzasz. Dla dzieci będą to kiedyś miłe wspomnienia, gdy zwalą się na nich trudy życia. O wilji wspomina człowiek najchętniej, gdy jest na obczyźnie. Przekonałem się o tem nieraz, gdy jako czeladnik wędrowałem. Prawie zawsze bywało mi bardzo dobrze u majstra, a jednak w każdą wilję musiałem myśleć: Lepiejby mi było teraz u matki; dostałbym kaszy z miodem, placzuszek z makiem i kapusty z grochem. Wszystkie wyszukane potrawy byłbym oddał za te matczyne przysmaki.
— Tak, to były nasze ulubione potrawy — potakiwała babunia —, ale zapomniałeś o mieszance z różnych suszonych owoców.
— Bo ja nigdy za tą mieszanką nie przepadałem. W Dobruszce nazywają takie owoce muzyką. Ale wspominałem o czem innem, co wszyscy bardzo lubiliśmy słuchać.
— Ja wiem, co masz na myśli: pasterską kolendę. Jest ona i tutaj obyczajem; poczekaj chwilkę, to ją zaraz usłyszysz — mówiła babunia, i ledwo to dopowiedziała, ozwała się pod oknami na dziedzińcu trąbka pasterska. Najprzód pasterz zagrał melodję na trąbce, a potem zaśpiewał: — Wstańcie, wstańcie, pastuszkowie, wielka nowina, święta Panna porodziła w Betlejem Syna...
— Masz rację, Kacprze — mówiła babunia dalej —; gdybym tej kolendy nie słyszała, to Boże Narodzenie nie byłoby dla mnie takiem radosnem, jakiem jest. — Słuchała bardzo uważnie, a gdy pasterz skończył śpiewanie, wyszła i obficie go obdarowała.
Na święty Szczepan chodzili chłopcy kolendować do młyna i do leśniczówki. Gdyby nie byli przyszli, to pani matka byłaby myślała, że się na chłopców powała zwaliła i sama byłaby przyleciała na Stary Bielnik. A nawzajem z leśniczówki Bertek i Franek przychodzili na kolendowanie do Starego Bielnika.
Minęło Boże Narodzenie, dzieci opowiadały sobie, że niedługo będzie Trzech Króli i że pan nauczyciel przyjdzie wypisywać na drzwiach ich imiona i kolendować, a dopiero po Trzech Królach będą miały prząśniczki „długą noc“. Oczywiście, że na Starym Bielniku nie bywało tak huczno, jak we wsi, gdzie dużo było młodzieży. Tam w „długą noc“ wybierano sobie królową i króla, była muzyka, strojono prząślicę i warkocz. Na Starym Bielniku była dobra suta kolacja, schodziły się prząśniczki, śpiewało się, jadło i piło, a gdy raptem ozwała się za drzwiami katarynka, zaczęły się w kuchni tańce. Kuchnia miała wprawdzie podłogę z cegieł, ale dziewczęta nic sobie z tego nie robiły, a jeśli która żałowała trzewików, to tańczyła boso. Na tę uciechę przychodzili także pan Tomesz, młynarz i strzelec, i zabawa była jak się patrzy.
— No, jakże tam, babuniu, możebyśmy sobie troszeczkę fałdy przewietrzyli? — uśmiechał się pan młynarz, przechodząc z izby, w której siedzieli starsi, między tańczącą młodzież w kuchni, gdzie i babunia siedziała. Musiała przecie pilnować dziatwę, która kręciła się dokoła stołu razem z Sułtanem i Tyrlem.
— Bywało, bywało, panie ojcze, że przepadałam za tańcem, choć nogi mocno były nieraz zmęczone i obolałe. Lubiłam sobie potańcować! Jak tylko pokazałam się zimą w karczmie albo latem na boisku, zaraz chłopcy wołali: Magdzia przyszła! Dalej, grajcie kołomyjkę, kręcidło! I w tan! Magdzia leciała w kółko, jak na skrzydłach! Ale teraz, miły Boże, jestem przecie jak ta para nad garnkiem.
— Takie tam gadanie! Jesteś, babuniu, jak przepióreczka, moglibyśmy spróbować razem z jeden taneczek — nastawał pan ojciec kręcąc tabakierką między palcami.
— Tu jest tancerka dla was, panie ojcze, ta się umie kręcić, jak wrzeciono — śmiała się babunia, ujmując za rękę młodą Tomszową, która właśnie stała tuż za panem ojcem i przysłuchiwała się rozmowie.
Młoda niewiasta z wesołym uśmiechem ujęła za rękę pana ojca, kataryniarzowi rzekła, żeby zagrał wolnego i puściła się z młynarzem w tan. Kataryniarz, trzymając w jednym ręku jaglańca, którym dla rozmaitości krzepił swoje siły, zagrał sąsiedzkiego, i pan ojciec chcąc-niechcąc musiał tańczyć, a młodzież tak hucznie mu klaskała, aż panie matki z sąsiedniej izby przyszły popatrzeć, co też się przygodziło. Pan Tomesz zaraz z tego skorzystał i poprosił panią młynarkę do tańca, a pan ojciec taki był roztańczony, że zatańczył i z panią gospodynią; tak więc starsi państwo przez chwilę sobie: tańczyli, a babunia się z pana ojca śmiała.
Ledwo że minęła „długa noc”, w młynie była gościna i uciecha. Zabili tam wieprza, smarzyli wątrobiane szyszki, a przy takich okazjach nie mogło braknąć sąsiadów ze Starego Bielnika i rodziny pana strzelca; pan ojciec posyłał po nich sanie. Później powtarzało się to samo w leśniczówce, a na ostatku u Proszków. A tu raptem pewnego dnia przychodzą z Dorotą! Królem Djoklecjanem był kataryniarzów Wacek, Dorotą-panną była jego siostra Lida, dwoma dworzanami, sędzią, katem i jego pachołkami byli chłopcy, pewno z Żernowa. Pachołkowie i dworzanie mieli torby, w które zbierali dary. Przed domem Proszków była długa ślizgawka, a na niej państwo aktorzy zatrzymywali się zazwyczaj i trochę się ślizgali, podczas gdy Dorota-panna spoglądała na nich okiem smętnem, trzęsąc się z zimna. Wołała na nich wprawdzie, żeby już szli, ale jeden głos przeciw tylu głosom nic nie znaczył i biedna Dorota musiała nieraz być świadkiem grubych awantur, gdy na ślizgawce jeden drugiego popchnął. Wkońcu wchodzili do mieszkania; psy witały ich wielkiem szczekaniem, ale dzieci były ogromnie rade. Przy piecu poprawiali sobie szaty i kładli na ziemi torby. Szaty były bardzo proste: Dorota-panna miała na nogach buty swego brata, a na własnej sukienczynie ubranie młynarzówny Marynki, na szyi korale, na głowie papierową koronę a zamiast płaszcza dużą białą chustkę matczyną. Chłopcy mieli na ubraniach białe koszule, poprzepasywane pstremi chustkami i papierowe czapki na głowach. Djoklecjan miał także koronę, a na ramionach płaszcz z matczynego odświętnego fartucha w duże kolorowe kwiaty, który to fartuch został mu przez matkę łaskawie pożyczony. Gdy się trochę rozgrzali, ustawili się na środku pokoju i zaczęli odgrywać swoją sztukę. Dzieci znały ją już bardzo dobrze od paru lat, ale zawsze im się jednakowo podobała. Gdy wreszcie król Djoklecjan, poganin, Dorotę-pannę, chrześcijankę, osądzi, aby umarła z ręki kata, pachołkowie ujmują ją pod ręce i prowadzą na szafot, gdzie czeka na nią kat z podniesionym mieczem, i ze straszliwym patosem woła: — Doroto-panno klękaj, mojego miecza się nie lękaj! Pochyl śmiało czoło smutne, ja ci zręcznie głowę utnę! — Dorota-panna klęka, pochyla głowę, a kat strąca jej z głowy koronę, którą pachołkowie natychmiast podnoszą. Potem wszyscy się kłaniają. Dorota-panna wkłada sobie znowuż koronę na głowę i staje w kącie przy drzwiach.
— Patrzcie, jak ładnie te dzieci wszystko umieją! Aż miło słuchać — powiada Urszula.
Babunia chwali ich także i wreszcie po sutem obdarowaniu, aktorzy jeden za drugim znikają za drzwiami. Za domem przystają i sprawdzają, ile i czego dostali: rzeczy jadalne rozdziela król natychmiast między wszystkich, ale pieniądze chowa do kieszeni, ponieważ on jako kierownik całej sprawy ma wyłączne prawo do tego, jako że sam wszystko organizował, sam ponosił koszta i sam dźwiga za powodzenie imprezy odpowiedzialność. Po takim sprawiedliwym podziale puścili się aktorzy w drogę do Ryzemburga. Dzieci państwa Proszków przez dni kilka powtarzały sobie słowa gry o Dorocie-pannie i odgrywały sztukę po swojemu. Tylko jedna jedyna pani Teresa nie rozumie, że takie głupstwo może się komuś podobać.
Czas leci, nikt się nie spodziewał, a tu już ostatki! A w niedzielę przed ostatkami zajechały z miasta piękne sanie, konie zaprzężone do nich były poowieszane dzwonkami i tak mocno dzwoniły przy każdem poruszeniu głową, że wrona, stały gość podwórka na Starym Bielniku, szybko wzleciała na jarzębinę, a kury i wróble przyglądały się zaprzęgowi z wielkiem zdziwieniem i myślały sobie: Moiściewy! A to co znowu za nowiny! A to zajechały sanie do państwa Proszków, żeby pojechali do kuma Stanickiego w mieście na mięsopust. Ale babunia nigdy nie chciała jeździć do miasteczka i mawiała: — Co tam, dajcie mi spokój! Ja się do pańskiego towarzystwa nie nadaję. — Staniccy byli ludźmi bardzo dobrymi i miłymi, ale że mieli zajazd, więc gości było u nich co niemiara nawet z bardzo daleka, a w takiem wielkiem towarzystwie skromna stara babunia czuła się nieswojo. Wieczorem po powrocie do domu opowiadały dzieci babuni, co dostały dobrego, przyniosły jej gościńca, pochwalali sobie głośną muzykę, którą słyszały, i opowiadały, kto był w gościach. — A zgadnij, babuniu, kogośmy tam jeszcze widzieli? — wołał Janek.
— No, a kogóż na ten przykład? — pytała babunia.
— Naszego włoskiego kupca, co do nas przyjeżdża i zawsze daje nam figi. Ale nie poznałabyś go, babuniu, bo nie był taki brudny, jak na codzień, kiedy do nas przyjeżdża; ubrany był jak jaki książę i miał złoty łańcuch przy zegarku.
— Od przybytku głowa nie boli — rzekła babunia. — Zresztą i wy także nie chodzicie między ludzi w tych ubraniach, w których tarzacie się po domu; przyzwoity człowiek powinien ubrać się czysto, gdy idzie do towarzystwa.
— Ale ten Włoch musi chyba być bogaty? — zgadywały dzieci.
— Nie wiem, bo nie zaglądałam do jego kieszeni, ale może być, że jest bogaty, bo umie dobrze kupczyć.
W ostatni dzień mięsopustu przybiegli jeszcze z ogromnym hałasem „przebierańcy“, a na ich czele sam Mięsopust. Cały był owieszony grochowiną, jak jaki niedźwiedź. W każdym domu uskubnęły gosposie kawałek tej grochowiny i schowały. Ten kawałek uskubniętej grochowiny wkładały gęsiom do gniazd przy nasadzaniu, żeby dobrze siedziały.
Minął Mięsopust, a razem z nim wszystkie uciechy. Babunia śpiewała teraz przy kołowrotku pieśni postne; gdy dzieci przysiadały się do niej, opowiadała im o życiu Chrystusa Pana, a w pierwszą niedzielę postną ubrała się w suknię żałobną. Dni były coraz dłuższe a słońce coraz jaśniejsze; ciepły wiatr pożerał śniegi na zboczach. Kurki znowuż weselej pogdakiwały biegając po podwórku, gospodynie, gdy się spotkały, mówiły o nasadzaniu drobiu, o sianiu lnu, gospodarze przygotowywali pługi i brony. Pan strzelec, gdy wybierał się na Stary Bielnik, nie mógł już chadzać przez rzekę, bo lód pękał i uciekał kawałek po kawałku, jak mawiał pan ojciec, gdy zrana chodził oglądać stawidła i na chwilę zatrzymywał się koło domu Proszków.
Przeszła niedziela Czarna, Drużebna, Kichająca, a w piątą niedzielę, Śmiertelną, dzieci miały wielką uciechę. — Dzisiaj będziemy wynosili śmierć — mówili chłopcy, a dziewczęta dodawały: — Dzisiaj jest dziewczyńska kolenda! — Babunia zrobiła Adelce berełko pięknie przystrojone i poowieszane kolorowemi wstęgami, żeby było wesoło. Dziewczęta chodziły po kolendzie. Po południu wszystkie dziewczynki zebrały się w młynie, gdzie ubierano śmierć. Cylka zrobiła słomianego chochoła, a każda z dziewczynek dawała na ubranie jaką szmatkę albo gałganek. Im piękniejszą była Marzanna, tem większy zaszczyt. Gdy śmierć była już ubrana, dwoje dziewcząt brało ją pod pachy, reszta ustawiała się w rząd po dwie, a potrząsając berełkami, śpiewały: — Śmierć wynosim ze wsi, nowe lato do wsi! — I wyprowadzały śmierć, idąc od młyna ku upustowi. Starsza młodzież szła opodal za dziewczętami, ale chłopcy obskakiwali je z drwinami i zaczepnemi gestami, chcąc Marzannie zerwać czepiec z głowy, do czego dziewczęta nie dopuszczały. Zbliżywszy się do upustu, szybko śmierć rozebrały a chochoł z wielkim jazgotem wrzucały do wody. Potem chłopcy przyłączyli się do dziewcząt i wszyscy razem śpiewali: — Śmierć po wodzie płynie, nowe lato idzie ninie, z malowanemi jajkami, z rumianemi plackami. — Poczem znowu śpiewały dziewczęta: — Lato, lato, lato, gdzieś było tak długo? Przy wodzie, przy studzience, myło nogi i ręce. Róża i fijołek zakwitnąć nie może, aż mu Pan Bóg dopomoże. — A chłopcy znowu: — Święty Pietrze z Rzymu, poślij flaszę wina, żebyśmy się napili, Pana Boga chwalili.
— No, pójdźcie dalej, kolendnicy! — wołała pani Proszkowa, słuchając przed domem śpiewów młodzieży. — Wina wam nie damy, ale jednak coś na rozweselenie dostaniecie.
Młodzież weszła do izby, a Krysia i inne dziewczęta szły za nią, weseląc się i śpiewając razem z innymi.
W niedzielę Palmową wczesnym rankiem biegła Basia ku rzece, aby narwać basiek, które już się pojawiały, jakby wiedziały, że tego dnia będą potrzebne. Potem szła z babunią do kościoła, a każda z nich niosła sobie wiązankę basiek do poświęcenia.
Na środę Ponurą babunia kończyła przędzenie na kołowrocie i wynosiła go znowuż na strych. Adelka wtedy wołała: — O, już kołowrotek jedzie na strych, babunia będzie znowu przędła na wrzecionku!
— Jak Bóg da doczekać do zimy, to go znowuż zniesiemy — mawiała Babunia.
W Wielki czwartek wiedziały dzieci, że na śniadanie nie dostaną nic prócz judaszków z miodem. Na Starym Bielniku nie było wprawdzie pszczół, ale pan ojciec z młyna zawsze już pamiętał i posłał sąsiadom jeden i drugi plaster miodu. Pan młynarz był pszczelarzem i miał sporą pasiekę. Pani Proszkowej obiecał, że jak mu się rój uda, to jej podaruje; słyszał nieraz, jak babunia wyrażała życzenie, aby miała pszczółki koło domu, bo nic tak nie rozwesela serca, jak widok tych skrzydlatych pracownic, gdy przez cały Boży dzień przelatują z ula do ula, a ciągle pracują.
— Basiu, wstawaj, słońce zaraz wzejdzie! — budziła babunia wnuczkę w wielki Piątek, zlekka trącając ją w czoło. Basia miała sen czujny, więc zaraz się zbudziła, a widząc, że babunia stoi obok niej, przypomniała sobie, że ją prosiła, aby została zbudzona na ranne modlitwy. Wyskoczyła z łóżka, rzuciła na siebie sukienkę i chustkę i poszła z babunią. Urszulę i Bietkę też babunia zbudziła. — A dzieci niech sobie jeszcze śpią — mówiła, — bo i tak tego nie rozumieją; pomodlimy się za nie. — Jak tylko drzwi domu skrzypnęły, zaraz odezwał się drób, a psy wyskoczyły z bud. Babunia łagodnie je odepchnęła i mówiła do nich i do drobiu: — Miejcie trochę cierpliwości, dopóki się nie pomodlimy. — Gdy Basia za radą babuni umyła się w strudze, udały się na zbocze, gdzie odmówiły dziewięć „Ojcze nasz“ i dziewięć „Zdrowaś“, żeby im Pan Bóg dał przez cały rok zachować czystość ciała, o co było obyczajem modlić się tego dnia. Stara babunia uklękła, pomarszczone ręce z wielką pobożnością złożyła na piersi, a jej łagodne oko z wielką ufnością zwróciło się ku różowej zorzy, która na wschodzie zwiastowała ukazanie się słońca. Basia klęczała obok niej, świeża, rumiana, jak pączek. I ona przez chwilę modliła się bardzo pobożnie, ale potem jej jasne oczy odwróciły się od wschodu i błądziły po lesie, po łąkach i wzgórzach. Mętne fale rzeki toczyły się wolno, jeszcze ciągle unosząc z sobą kawały lodu i zmarzłego śniegu, ale tu i owdzie zieleniła się już trawa, a z niej wynurzały się wczesne stokrotki; na drzewach i krzakach ukazywały się pąki, cała przyroda budziła się ku radosnemu życiu. Różowa zorza rozbiegała się po niebie, z zagórza ukazywały się złote promienie i sięgając coraz wyżej, ozłacały wierzchołki drzew, aż wkońcu ukazało się słońce w pełni swojej wspaniałości i zalało cały świat jasnemi blaskami. Wzgórze z przeciwka było jeszcze pogrążone w półmroku, za upustem mgła opadała coraz niżej, a ponad nią na wzgórzu widać było klęczące kobiety z tartaka.
— Patrz, babuniu, jak pięknie wschodzi słońce! — mówiła Basia, porwana cudownym widokiem wschodu. — Cóżby to było dopiero, gdybyśmy teraz klęczały na Śnieżce!
— Jeśli chcesz Boga szczerze wzywać, wszędzie na to znajdziesz miejsce. Ziemia Pańska cała jest piękna — rzekła babunia, zrobiła krzyż i wstawała z klęczek. Gdy się obejrzały, spostrzegły na najwyższem miejscu wzgórza Wiktę, opartą plecami o drzewo. Kędzierzawe włosy, zwilżone rosą, spływały jej wdłuż twarzy na ramiona, ubranie miała pomięte, pierś obnażoną, czarne oczy, płonące dzikim ogniem, zwrócone były ku słońcu, a w ręku trzymała rozkwitły już pierwiosnek. Zdawało się, że nikogo nie widzi. — Gdzie też ta biedaczka znowuż chodziła? — pytała babunia ze współczuciem.
— Albo gdzie znalazła już pierwiosnek?
— Gdzieś na samym szczycie wzgórza w głębokim lesie, bo ona poobchodziła tam już wszystkie zakątki.
— Ja ją o ten kwiatek poproszę! — rzekła dziewczyna i pobiegła na wzgórze. Wikta ocknęła się z zamyślenia i szybko się odwróciła, aby odejść, ale Basia zawołała: — Proszę cię, Wikto, daj mi ten kwiatek! — Wikta przystanęła i nie podnosząc oczu od ziemi, podała jej pierwiosnek. Potem poderwała się raptem i szybko jak strzała, zbiegła po zboczu na dół. Basia też zeszła na dół ku babuni.
— Jakoś już dawno nie zachodziła do nas po chleb — rzekła babunia.
— Wczoraj, jak byłaś w kościele, była u nas. Mamusia dała jej bochenek chleba i trochę judaszków — odpowiedziała Basia.
— Teraz ku latu będzie jej znowuż lepiej, biedaczce, ale Bóg ją raczy wiedzieć, wygląda tak, jakby nie miała czucia. Przez całą zimę chodzi w takiej leciutkiej sukienczynie, a na śniegu zostawia krwawe ślady stóp i jakby nic. Pani strzelcowa dałaby jej bardzo chętnie ciepłego jedzenia, żeby się najadła do sytości, ale ona nie przyjmuje nic prócz kawałka pieczywa. Nieszczęśliwa istota!
— Może jej w tej jaskini nie jest wcale zimno, babuniu, bo poszłaby do jakiego domu. Nieraz przecie prosiliśmy ją, żeby do nas przyszła i została.
— Pan strzelec mówił, że w takich jaskiniach podziemnych jest zimą ciepło, a ponieważ Wikta nigdy nie wchodzi do ogrzanego mieszkania, więc chłodu nie odczuwa tak, jak my go odczuwamy. Tak już Pan Bóg wszystko zarządza; posyła anioły stróże, żeby pilnowały dzieci i strzegły je od wszystkiego złego, a Wikta jest także biednem dzieckiem — mówiła babunia, wchodząc do domu.
Z żernowskiego wzgórza zawsze słychać było dzwonienie na Anioł Pański, bo tam jest kaplica z wysoką wieżyczką. Ale tym razem zamiast dzwonka Janek i Wiluś wybiegli do ogrodu z klekotkami i klekotali tak głośno, aż wróble ze strzechy uciekały. Tego dnia po południu chadzała babunia z dziećmi do miasteczka na Pana Jezusa grób, a po drodze wstępowała do młyna po panią młynarkę i Marynię. Pani matka za każdym razem wprowadzała babunię do komory i pokazywała jej pełną koszałkę malowanych jajek dla kolendników, cały rząd placków i placuszków i tłustego baranka. Dawała też dzieciom po wyskrobku, ale babuni nigdy, bo wiedziała bardzo dobrze, że ona od śniadania w Wielki czwartek aż do rezurekcji nic do ust nie weźmie. Pani matka sama w Wielki piątek pościła, ale mawiała, że takiego surowego postu, jak babunia, nie wytrzymałaby. — Każdy według swego sumienia, miła pani matko; ja bo sobie myślę, że jak ma być post, to niechaj będzie post. — Spoglądając zaś na dzieło rąk zręcznej pani młynarki i pochwalając wszystko, dodawała: — My zaczniemy z pieczeniem jutro; przygotowane już jest wszystko, a dzisiejszy dzień niech będzie poświęcony modlitwie. — I taki już był obyczaj w domu państwa Proszków, bo słowo babuni miało wielkie znaczenie.
Ale w Wielką sobotę było w Starym Bielniku od wczesnego ranka jak na praskim moście. W świetlicy, w kuchni, na podwórzu, przy piecu, wszędzie spotykały się z sobą pracowite ręce, a do którejkolwiek z niewiast dzieci zwracały się w swoich sprawach, każda odpowiadała, że sama nie wie, gdzie jej głowa stoi; nawet Basia miała tyle do zrobienia, że dla jednej roboty zapominała o drugiej. Ale pod wieczór wszystkie prace były ukończone, całe mieszkanie znajdowało się w największym porządku, i babunia z Basią i matką wybierały się na rezurekcję. A kiedy w oświetlonym kościele, przepełnionym nabożnymi chrześcijanami, ze wszystkich ust płynęła pieśń: — Powstał z martwych ninie cny Odkupiciel! Alleluja! — doznawała Basia dziwnie radosnych uczuć. Jakaś nieznana siła pociągała ją w dal, w wolne przestwory, gdzie mogłaby dać ujście temu radosnemu weselu, które rozsadzało jej piersi. Przez cały wieczór było jej niewypowiedzianie błogo, a gdy babunia życzyła jej dobrej nocy, objęła ją Basia za szyję i rozpłakała się.
— Co się stało? Czemu płaczesz? — pytała babunia.
— Nic mi się nie stało, babuniu, tylko tyle mam w sobie radości, że aż muszę płakać — odpowiedziała dziewczyna. A staruszka pochyliła się nad nią, pocałowała ją w czoło i nie rzekła ani słowa, tylko ją pogłaskała po twarzy. Dobrze znała swoją Basię!
W pierwsze święto idąc do kościoła, zabierała babunia na święcenie placek, wino i jajka. A gdy wracała z święconem do domu, krajała wszystko na kawałki i każdy z domowników dostał kawałek placka, jajka i trochę wina. Drób i bydło dostawały święconego tak samo, jak na Boże Narodzenie dostawały z potraw wiljowych, a to dlatego, żeby dla domu miały życzliwość i żeby przynosiły duży pożytek, jak mawiała babunia. Ale poniedziałek był dla niewiast złym dniem, bo to była smaganka i kolendowanie. Ledwo że wszyscy powstawali z łóżek, już za drzwiami odzywały się głosy: — Idę do was, kolendniczek mały... — i zaraz ktoś pukał do drzwi. Bietka szła otworzyć, ale bardzo ostrożnie, bo to mogli być znajomi chłopcy, a wiadomo, że żaden ze znajomych chłosty dziewczętom nie darował. Ale to był pan ojciec z młyna, najranniejszy ze wszystkich, przyszedł jak ten baranek, życzył szczęśliwych świąt, ale pod surdutem miał schowany wierzbowy smagusek i dalejże chłostać niewiasty! Dostały wszystkie, nawet pani gospodyni; Adelce też nie darował, a babunię trzepnął przez fałdy, żeby pchły nie gryzły, jak wywodził ze śmiechem. I tak samo, jak każdy inny kolendnik, dostał pan ojciec po jajku, po jabłuszku. Potem roześmiany zwrócił się do Janka i Wilusia, pytając ich: — No, chłopcy, jak tam z kolendowaniem?
— Ładne kolendniki! — skarżyła się Basia. — Kiedyindziej nie można ich z łóżka wypędzić, ale dzisiaj ledwo wstałam, już byli w izbie, żeby mnie osmagać. — Ale pan ojciec i chłopcy śmieli się z niej.
Nawet pan strzelec przyszedł z wierzbowym smagusem na smagankę, potem Kuba i Tomesz, jednem słowem przez cały dzień nie miały niewiasty spokoju, a dziewczęta jak tylko spostrzegły chłopca, zaraz chowały gołe ramiona pod fartuchem.




XIII.

Wiosenne dni biegły jeden za drugim jak na wyścigi. Ludzie już pracowali na polach, na wzgórzu śród kamieni wygrzewały się jaszczurki i węże, a było ich tyle, że dzieci, chodząc na podzamkowe wzgórze zbierać fijołki i konwalje, za każdym razem się wystraszyły. Ale babunia powiedziała im, że nie mają się czego bać, bo do świętego Jerzego żadne zwierzę nie jest jadowite i można je śmiało brać do ręki. Ale potem, gdy słońce już jest wysoko, powstaje w nich jad. Tak mawiała babunia. Na łące za upustem zakwitał kaczeniec i aż złociło się tam od jaskrów, zaś na zboczu niebieściły się podlaszczki i złociście polśniewały prymule. Dzieci zbierały młode płatki tych kwiatków na przyprawę do zupy, a pokrzywy przynosiły gąsiętom, gdy zaś babunia wchodziła do obory, to zawsze obiecywała Srokatej, że rychło patrzeć pójdzie sobie na pastwisko. Na drzewach było coraz więcej liści, komary wesoło w powietrzu pobrzękiwały, skowronek wznosił się wysoko i dzieci go słyszały, ale rzadko kiedy widziały tego małego śpiewaka. Często-gęsto słyszały też kukułkę i wołały w las: — Powiedz nam, zazulo, powiedz nam w tej chwili, jak długo będziemy żyli? — Czasem kukułka zakukała, ale nieraz Adelka gniewała się na nią, że jakby na złość zakukać nie chciała. Chłopcy uczyli Adelkę, jak się z wierzbiny lini piszczałki, a gdy piszczałka nie chciała grać, mówili, że przy linieniu niedobrze powtarzała zamawianie. — Wy, dziewczęta, nie umiecie nawet piszczałki porządnie ulinić — śmiał się z niej Janek.
— Bo my nie jesteśmy od linienia piszczałek — odcinała się Basia, — a ty znowu nie zrobisz takiego kapelusika — i pokazywała im kapelusik z olszowych liści, pospinanych igliwiem i ozdobiony stokrotkami.
— Hm, dopieroż mi to sztuka! — potrząsał chłopiec głową.
— Dla mnie żadna sztuka, ale dla ciebie! — śmiała się Basia, zabierając się jeszcze do zrobienia ubranka do tego kapelusika i laleczki do niego z bzowej duszy.
Ale Janek położył wierzbowy pręt na kolanie i mówił do Adelki:
— Teraz uważaj i słuchaj, jak to się robi! — i zaczynając linić piszczałkę, mówił: — Liń-że mi się, piszczałeczko, grzecznie, liń mi się koniecznie, bo jak nie będziesz słuchała, pójdę na skargę do księcia pana. Książę pan cię zbije, zbije we dwa kije. Już, już, już, wbiję w ciebie nóż! Tnij fujarkę, koziku, żeby było bez krzyku. Stuku-puku, tak, tak, tak, będziesz śpiewać jak ten ptak.
Piszczałka była uliniona, przycięta, i grała aż miło, ale Wiluś twierdził, że ani się umywa, żeby grała tak ładnie, jak fujarka pasterza Wacława. Uprzykrzyło mu się robić fujarki, zrobił z pręcików wózek, zaprzągł się do niego i zaczął latać po łące, a psy za nim.
Basia podawała siostrzyczce zrobioną laleczkę i mówiła: — Masz, ale sama się naucz robić laleczki! Kto się tu z tobą będzie bawił, jak my zaczniemy chodzić do szkoły? Będziesz sama.
— Babunia zostanie ze mną — odpowiedziała Adelka, a było po niej widać, że jej się to wcale nie podoba, iż wszyscy będą chodzili do szkoły; ostatecznie jednak, jeśli babunia z nią zostanie, to wszystko inne można będzie wytrzymać.
Wtem przechodził pan młynarz; podszedł do Basi i podając jej list, mówił: — Leć z nim do mamusi i powiedz, że terminator był w mieście i że mu ten list dali na poczcie.
— To od tatusia! — uradowały się dzieci, biegnąc ku domowi. Pani Proszkowa czytała list z radością w oczach, a przeczytawszy go, rzekła, że tatuś przyjedzie w połowie maja i pani księżna także.
— A wiele razy trzeba będzie jeszcze iść spać? — pytała Adelka.
— Pewno ze czterdzieści razy — odpowiedziała jej Basia.
— O jej, to jeszcze bardzo długo — zżymała się dziewczynka.
— Wiesz co? — wyrwał się Wiluś — ja sobie wypiszę czterdzieści kresek na drzwiach i zawsze rano, jak wstanę, to jednę zmażę.
— Zrób tak, prędzej ci zleci czas — śmiała się matka.
Pan młynarz, wracając od upustu, wstąpił do państwa Proszków. Nie uśmiechał się, nie mrugał oczami jak zwykle, tabakierkę trzymał w ręku, ale nią nie kręcił, tylko czasem dwoma palcami trzepnął w jej wieczko. — Wiecie, ludzie kochani, jaka jest nowina? — ozwał się, wchodząc do świetlicy.
— Co się stało? — zapytała pani Teresa i babunia razem z nią, widząc, że pan ojciec nie jest taki, jak zawsze.
— Górska woda idzie.
— Uchowaj nas, Panie Boże, aby miała być nagła i zła! — rzekła babunia wystraszona.
— Obawiam się, że właśnie taka będzie — rzekł młynarz. — Przez parę dni mieliśmy wiatry południowe, potem przyszły deszcze w górach, jak mi mówią tamtejsi gospodarze. Wszystkie potoki są podobno rozwodnione, a śnieg topnieje bardzo szybko. Myślę, że dobrze latoś nie będzie. Ja idę teraz do domu i sprzątniemy z drogi wszystko, czego ten zły gość nie lubi. Radziłbym wam, żebyście się także przygotowali, bo strzeżonego Pan Bóg strzeże. Po południu przyjdę zobaczyć, jak się rzeczy mają. Uważajcie, państwo, czy woda szybko się podnosi. A ty, mała sikorko, nie zbliżaj się do wody! — rzekł do Adelki, szczypiąc ją w policzek. Potem wyszedł z domu.
Babunia poszła zobaczyć, jak jest koło upustu. Po obu stronach upustu były groble, dobrze umocowane dębowemi belkami. Na zboczach upustu rosła paproć. Zaraz od pierwszego spojrzenia widziała babunia, że wody przybyło, bo najniższe paprocie były już pod wodą. Fala była brudna i niosła z sobą kawałki drzewa, darninę i gałęzie. Do domu powróciła babunia zaniepokojona. Jak płynęła kra, zdarzało się niekiedy, że masy lodu zatorowały upust i woda wylewając się bokiem, zalewała domek. Zawsze powstawała obawa z tego powodu i zawsze, gdy płynęła kra, czeladnicy z młyna chodzili na strażowanie, aby w miarę możności zapobiec niebezpieczeństwu przez rozrywanie kry, gromadzącej się przed upustem. Ale przeciw górskiej wodzie rady żadnej nie było. Taka woda pędziła z gór jak na dzikim koniu, zabierała po drodze wszystko, co przed nią nie uciekło, rozrywała groble i brzegi, wywracała drzewa i domy, a wszystko działo się z taką szybkością, że ludzie tracili głowy. To też babunia, wiedząc o tem, natychmiast po powrocie do domu, radziła, żeby się przygotować do przeniesienia rzeczy z dołu na górę, co też zaraz zostało zrobione.
Tymczasem przyszedł pan strzelec, który idąc z lasu obok tartaka, dowiedział się był, że nadchodzi wielka woda i przyglądał się jej przyborowi w rzece. — Dzieci będą wam w domu niepotrzebnie przeszkadzały, a gdyby się miało stać coś złego, byłby z niemi próżny kłopot. Wezmę je najlepiej z sobą do nas — rzekł do pani Teresy i babuni, a obie chętnie się na to zgodziły. Sprzątano i wynoszono co cenniejsze, drób umieszczono w budynku na wzgórzu, a Srokatą zapędzono do strzelców. — A wy idźcie także do strzelców, żeby pani strzelcowa nie miała za dużo kłopotu z naszemi dziećmi — rzekła babunia do córki i Bietki, gdy już wszystko było uporządkowane i sprzątnięte. — Ja i Urszula zostaniemy tutaj. Gdyby woda dotarła do domu, wejdziemy na strych, a tak źle, da Bóg, nie będzie, aby nas miała zabrać razem z domem. Nie jest tu tak spadzisto, jak koło młyna; tym biedakom młynarzom może być gorzej.
Pani Proszkowa długo się opierała i nie chciała się zgodzić, żeby matka została w domu, ale gdy babunia nie chciała ustąpić, musiała usłuchać. — Żeby się psy nie zabłąkały — rzekła jeszcze na odchodnem.
— Nie troszcz się o to, bo psy wiedzą, gdzie szukać ochrony i nie porzucą nas. — I rzeczywiście, Sułtan i Tyrl chodziły krok w krok za babunią, a gdy z wrzecionkiem siadła przy oknie, z którego widać było rzekę, pokładły się u jej nóg. Urszula przyzwyczajona do bezustannego sprzątania, zamiatania i szorowania, zabrała się do czyszczenia pustej obory i kurników, nawet nie myśląc o tem, że za godzinę wszystko może zostać zamulone bagnem i błotem. Miała wszakże zwyczaj zawsze coś robić, więc robiła.
Zmierzchało się, wody przybywało coraz więcej, omal że się nie wylewała poza groblę. Łąka za upustem była już pod wodą, a gdzie nie było wierzb, zasłaniających widok, widziała babunia wyraźnie, jak się kołysały fale. Położyła wrzecionko, złożyła ręce i zaczęła się modlić. Urszula przyszła za nią do świetlicy. — Woda huczy, aż strach słuchać. Wszystkie stworzenia jakby czuły, że się coś będzie działo i pochowały się; nawet wróbla nie widać — mówiła, okurzając ławę.
Wtem dał się słyszeć tętent kopyt końskich, szosą od upustu pędził jeździec. Przy domku zatrzymał się i krzyknął: — Uciekajcie, ludzie, woda idzie! — Potem wdłuż brzegu pogalopował od młyna ku miasteczku.
— Boże bądź nam miłościw! W górach jest źle, posłali ostrzeżenie — rzekła babunia i przybladła. Pomimo to dodawała Urszuli odwagi, żeby się nie bała. Poszła jeszcze raz zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, i czy się woda nie wylewa poza brzegi. Przy rzece zastała pana ojca. Był w butach wysokich aż za kolana i pokazywał babuni, że woda wylewa się już z rzeki i ze strugi.
Przyszedł także Kuba i kataryniarz, ofiarowując babuni swoje towarzystwo na noc, żeby nie została w domu sama. Ale babunia odesłała kataryniarza do domu. — Wy macie dzieci; gdyby Pan Bóg dopuścił nieszczęście, robiłabym sobie wielkie wyrzuty, żem was zatrzymała. Jeśli ktoś chce z nami zostać, to niech zostanie Jakób; jemu to łatwiej przychodzi, a w gospodzie nie jest potrzebny, bo tam, jeśli do czego dojdzie, to woda dostanie się najwyżej do obory. — Rozeszli się.
Około północy dom już był otoczony wodą. Po zboczu żernowskiem chodzili ludzie z latarniami. Pan strzelec podszedł także ku domowi na zbocze, a wiedząc, że babunia nie śpi, wołał i gwizdał, chcąc się dowiedzieć, co słychać. Jakób mu odpowiedział, że czuwa i żeby się pani Proszkowa o matkę nie martwiła, poczem pan strzelec się oddalił. Dopiero rano było widać, że cała dolina jest jednem wielkiem jeziorem. W izbie musieli już chodzić po deskach poukładanych, a Kuba przedostał się na zbocze do drobiu z wielkim trudem. Przez drogę woda pędziła tak wartko, że omal nóg mu nie poderwała. Gdy nastał dzień, wszyscy z leśniczówki przyszli zobaczyć, co się dzieje. Dzieci, ujrzawszy dom otoczony wodą, a babunię w izbie chodzącą po deskach, zaczęły na zboczu tak głośno płakać i krzyczeć, że ledwo dały się uspokoić. Psy powysuwały łby przez dymnik, a gdy Janek zaczął je wołać, szczekały i wyły, i byłyby powyskakiwały, gdyby ich Kuba nie był trzymał.
Przyszedł kataryniarz i opowiadał, jaki dopust Boży jest dalej, w dole rzeki. W Zliczu woda porwała dwie chaty, a w jednej była stara kobieta, która nie słuchała ostrzeżeń wysłańca i nie chciała się wyprowadzić, aż było za późno. Mówił, że woda zabiera mosty, kładki, drzewa, jednem słowem wszystko, co spotyka na drodze. W młynie przenieśli się już do górnych izb.
Krysia przyszła zapytać, czy powodzianie nie chcieliby, żeby im przyniosła czego ciepłego do zjedzenia, ale było to już niemożliwe, a kiedy odważny Kuba próbował przebrnąć ku niej, sama go prosiła, żeby wrócił.
Przez dwa dni trwała taka trwoga. Dopiero trzeciego dnia zaczęła woda opadać. Jakże dziwiły się dzieci, gdy powróciły z leśniczówki do domu! Ich mały ogródek był zatopiony, w sadzie było mnóstwo namułu, miejscami głębokie doły, wierzby i olchy były do połowy pni oblepione bagnem. Kładka była zerwana, obory podmyte, psie budy woda zabrała. Chłopcy i Adelka poszli popatrzeć za dom. Mieli tam drzewka, które sami sadzili. Przed rokiem przynieśli je sobie z lasu i przy pomocy babuni zasadzili: dziewczęta brzozy, chłopcy jodły. Nic złego im się nie stało. Pod gruszą zbudowały sobie dzieci malutką chatkę z małym ogródkiem, otoczonym płotem; była tam też mała strużka, a przy niej młynki, których koła obracały się, gdy padał deszcz i gdy strużki napełniały się wodą. Nie brakło tam i piecyka, w którym Adelka piekła kołacze i placki, ugniecione z ziemi. Po tem wszystkiem nie zostało ani śladu. — Oj, dzieci, dzieci — mówiła babunia, słysząc że opłakują one stratę swego gospodarstwa, — jakże mogłyby się ostać wasze dziecięce zabawki wobec siły rozszalałej wody, która poobalała stuletnie drzewa i mocne domy!
W krótkim czasie słońce osuszyło pola, łąki i drogi, wiatr poroznosił namuł, trawa zazieleniła się jeszcze bujniej, niż przedtem, szkody zostały ponaprawiane i mało zostało śladów niszczycielskiej powodzi, ale ludzie długo sobie o niej opowiadali. Powróciły jaskółki, dzieci witały je z radością i mówiły sobie, że już niedługutko przyjdzie pan Beyer, a po nim przyjedzie ojciec. Był wieczór Filipa i Jakóba. Poświęcaną kredą powypisywała babunia po trzy krzyżyki na zewnątrz wszystkich drzwi domu, obory i kurnika, a potem poszła z dziećmi na gołe wzgórze zamkowe. Chłopcy nieśli na ramionach stare miotły. Na wzgórzu była już Krysia, był Kuba, wszystka młodzież dworska, czeladnicy z młyna, a także Marynia. Wacek katarzyniarzów razem z braćmi swoimi pomagał Kubie, który nasycał miotły smołą, a inni chłopcy układali drwa, gałęzie i chrust w stosy. Noc była piękna; ciepły wietrzyk kołysał zielone łany i roznosił na wszystkie strony woń kwiatów z parku i z ogrodów. Z lasu odzywało się pohukiwanie sowy, na wysokiej topoli przy szosie szczebiotał kos, a z zarośli w parku dolatywała miła pieśń słowicza aż na wzgórze. Wtem na żlickim pagórku strzelił płomień do góry, za chwilę potem zajaśniało na wzgórzu żernowskiem, a po zboczach zaczęły migotać i poskakiwać płomienie większe i mniejsze. Dalej, na wzgórzach nachodskich, nowomiejskich i indziej zajaśniały ognie i zatańczyły pochodnie. Kuba także zapalił miotłę, nasyconą smołą i rzucił ją na stos, który w jednej chwili się zajął. Młodzież zaczęła pokrzykiwać, każdy chwytał miotłę, zapalał ją i podrzucał jak najwyżej, wołając: — Leć, czarownico, leć! — Potem poustawiali się wszyscy i z płonącemi pochodniami w ręku puścili się w tan, a dziewczęta trzymając się za ręce, kręciły się wkółko dokoła płonącego stosu i śpiewały. Gdy ogień dogasał, rozrzucały go dziewczęta i skakały przez płonące drwa, jak która mogła najdalej.
— Uważajcie teraz! — wołał Kuba, — ta stara czarownica musi dolecieć najdalej — i schwyciwszy płonącą miotłę, podrzucił ją z taką siłą, że aż zaświszczała w powietrzu i wyleciawszy wysoko, upadła w pobliżu zielonego łanu, gdzie stali widzowie.
— Dopieroż parska! — śmiała się młodzież, biegnąc po trzaskającą miotłę. Chłopcy oklaskiwali Kubę. Także ze wzgórz żernowskiego i żlickiego odzywały się radosne okrzyki, śmiech i śpiew. Około czerwonych ogni kręciły się i biegały postaci zgoła fantastyczne. Co chwila z pośród tych rozswawolonych gromadek wylatywała wysoko w powietrze płonąca pochodnia, zatrzęsła płomiennym łbem, aż iskry złotym deszczem rozstrzelały się dokoła i spadała na dół przy głośnych okrzykach uciechy. — Patrzcie, patrzcie, jak wysoko wyleciała! — wołała Marynia, wskazując na wzgórze żernowskie. Ale jedna z kobiet złapała ją za rękę i zgięła szybko na dół, napominając zarazem, aby nie wskazywała czarownicy palcem, bo ta może jej w palec puścić zastrzał.
Późno już było, gdy babunia wracała z dziećmi do domu. — Nie słyszysz nic, babuniu? — pytała Basia, zatrzymując babunię śród kwitnącego sadu, w pobliżu domu. — Jakby coś szumiało.
— To nic takiego, tylko wietrzyk igra z liśćmi — odpowiedziała staruszka i dodała: — Ten wietrzyk dobrze robi.
— Dlaczego dobrze robi?
— Bo pochyla ku sobie drzewa. Powiadają, że jak drzewa w kwiecie ściskają się i całują, to będzie bogaty urodzaj.
— O, babuniu, jaka szkoda! Teraz jak tu będą jagody i czereśnie, będziemy musieli siedzieć całemi dniami w szkole — narzekał sobie Janek.
— Inaczej być nie może, mój chłopcze. Nie możesz wiecznie siedzieć w domu i tylko się bawić. Teraz będziecie mieli inne kłopoty, ale także inne uciechy.
— A ja się bardzo cieszę, że będę chodziła do szkoły — mówiła Basia. — Tylko że będzie mi tęskno za tobą, babuniu, bo przez cały dzień nie będę cię widziała.
— I mnie będzie tęskno za wami, moje dzieci, ale cóż my na to poradzimy? Drzewko kwitnie, dziecko rośnie; odkwitnie drzewko, owoce spadną, odrosną dzieci z domu odbiegną. Tak już Bóg chce. Dopóki drzewko jest zdrowe, przynosi pożytek, a jak uschnie, zostaje ścięte i rzucone na ogień; ogieniek Boży przemieni je w popiół, a popiół użyźni ziemię, z której wyrastają nowe drzewka. Także i wasza babunia doprzędzie swoją przędzę i ułożycie ją na wieczny odpoczynek — szeptem dodała staruszka.
W zaroślach koło ogródka zaczął śpiewać słowik. Dzieci mawiały, że to ich słowiczek, bo co roku powracał do zarośli przy ogródku i wił tam sobie gniazdo. Od upustu dolatywała smutna melodja kołysanki, śpiewanej przez Wiktę. Dzieciom chciało się jeszcze posiedzieć na dworze, ale babunia kazała im iść spać: — Wiecie, że jutro już się zacznie szkoła i będziecie musiały wcześnie wstawać. Chodźmy spać, żeby się matka nie gniewała — mówiła łagodnie, pociągając dzieci do izby.
Rano przy śniadaniu, gdy wszyscy siedzieli przy stole, prócz małej Adelki, która jeszcze spała, matka napominała dzieci, jak się mają uczyć, jak słuchać nauczyciela, jak zachowywać się grzecznie na drodze. Tyle było tych dobrych napomnień, że aż się dzieciom od nich na płacz zbierało.
Babunia szykowała dla nich jedzenie. — Macie tu każde swoją porcję — mówiła, kładąc na stole trzy duże kromki chleba, — a tu jest dla każdego kozik, które wam przechowałam. Widzisz, Janeczku, byłbyś go już dawno zgubił, i nie miałbyś teraz czem chleba ukroić — rzekła babunia, obdzielając dzieci kozikami o czerwonych trzonkach. Potem w każdej kromce zrobiła dziurę, nakładła do niej masła, przykryła je wyjętym ośródkiem i włożyła jednę kromkę do łykowej torebki Basinej, a dwie inne do skórzanych tornistrów obu chłopców. Do chleba dodała dzieciom suszonego owocu. Po śniadaniu wybrały się dzieci do szkoły. — Idźcie tedy w imię Boże i nie zapominajcie, co wam powiedziałam, — napominała ich matka jeszcze na progu. Dzieci całowały matkę w rękę, a oczy zalały im się łzami. Babunia nie żegnała się z niemi, ale odprowadzała je przez ogród, a Sułtan i Tyrl biegły za dziećmi. — Słuchajcie, chłopcy, Basi, gdyby was napominała, bo ona jest starsza od was — nakazywała babunia. — Nie zbytkujcie na drodze, żebyście sobie krzywdy jakiej nie zrobili. W szkole nie siedźcie napróżno, bo musielibyście tego kiedyś żałować. Każdemu się grzecznie ukłońcie, a wozom i koniom schodźcie z drogi! Ty, Wilusiu, nie kumaj się zaraz z każdym napotkanym psem; niektóry jest zły i może cię pogryźć. Nie chodźcie nad wodę i nie pijcie, gdy jesteście zgrzani. Ty, Janku, nie zjedz chleba. przed czasem i nie żądaj potem od Basi i Wilusia. A teraz idźcie z Panem Bogiem. Wieczorem wyjdziemy wam z Adelką na spotkanie.
— Ale, babunia, nie zapomnij zostawić nam obiadu i trochę z wszystkiego, co będziecie mieli — prosił Janek.
— E, idź, głuptasku, jakżebyśmy zapomnieli o was! — śmiała się babunia. Potem poznaczyła dzieci krzyżem, ale kiedy już chciały iść dalej, jeszcze sobie coś przypomniała. — Jakby miała nadciągnąć burza, ale ja myślę, że burzy nie będzie, to się nie bójcie, idźcie spokojnie swoją drogą, módlcie się, ale nie stawajcie pod drzewem, bo w drzewa często piorun uderza.
— Wiemy, babuniu, bo tatuś też nam o tem już mówił.
— No to idźcie z Bogiem i kłaniajcie się panu nauczycielowi!
Potem babunia szybko zawróciła, żeby dzieci nie widziały, że jej się oczy trochę załzawiły. Psy obskakiwały dzieci wysokiemi skokami, ciesząc się, że pewno pójdą z niemi na spacer, ale Janek powiedział im ostro, którędy droga i kazał im wracać do domu. Na zawołanie babuni psy poszły za nią, ale obejrzały się jeszcze parę razy, czy jednak które z dzieci ich nie zawoła. I babunia także się oglądała, aż dopiero widziała, że dzieci zachodzą już za mostek, gdzie czekała na nie Marynia, ruszyła żwawiej ku domowi. Przez cały dzień była niezwykle zamyślona, chodziła po domu, jakby kogoś szukała. Ledwo kukułka na zegarze odkukała godzinę czwartą, babunia odłożyła wrzecionko i rzekła do Adelki: — Pójdź, dziewczynko, wyjdziemy naszym uczniom na spotkanie. Poczekamy na nich koło młyna. — Więc poszły.
Przy posągu pod lipami siedziała pani matka i pan ojciec, a kilku gospodarzy, co przyjechali z mlewem, stało koło nich. — Idziecie dzieciom na spotkanie, prawda, babuniu? — wołała pani matka zdaleka. — My też wypatrujemy naszej Maryni. Siadajcie, babuniu, u nas!
Babunia usiadła. — Co nowego słychać? — pytała pana ojca i innych.
— Właśnie opowiadam, że młodzież musi jeszcze w tym tygodniu stawić się do poboru — ozwał się jeden z gospodarzy.
— Biedni chłopcy! — westchnęła babunia.
— Oj tak, miła babuniu — przyświadczyła pani matka. — Dopieroż to będzie znowuż lamentu! Myślę, że Milowie też w strachu o Kubę.
— Tak to już bywa, gdy człowiek jest urodziwy — uśmiechnął się pan ojciec i zamrugał okiem. — Gdyby Kuba był nieładny, toby do wojska nie poszedł. Ale zazdrość wójtowej Łucki i gniew córeczki pana administratora przysłużyły się chłopakowi.
— Może tam jeszcze jego ojciec jakoś zaradzi — mniemała babunia. — Przynajmniej taką miał Kuba nadzieję i pocieszał się tem, kiedy na Boże Narodzenie pan administrator nie chciał go przyjąć do dworskiej służby.
— No, stary Mila dałby chętnie jednę albo i dwie stówki — rzekł jeden z gospodarzy.
— Dwie stówki, panie bracie, to za mało — rzekł pan ojciec, — a więcej stary Mila nie zdobędzie, bo gospodarka nie duża, a trzeba wyżywić kilkoro dzieci. Najlepiejby było, gdyby się chciał żenić z wójtów Łucką, ale na upór kochania nie ma gadania. Ja wiem, że jeśli Kuba będzie musiał stawać do wojska, to nawet gdyby mu zostawili wybór, to jeszcze wolałby zostać żołnierzem, niż stać się zięciem wójtowym.
— Jedna plaga warta drugiej — wtrącił jeden z gospodarzy. — Kto Łuckę za żonę dostanie, to nie będzie potrzebował szukać pokuty, bo całe życie będzie mu za pokutę.
— Najbardziej mi żal tej poczciwej Krysi — rzekła babunia, — Co ona pocznie?
— Dziewczyna, jak dziewczyna — zamrugał pan ojciec oczami — popłacze sobie, ponarzeka i tyle. Gorzej będzie Kubie.
— Pewno że gorzej, bo kto nie idzie do wojska z upodobania, temu trudno przywyknąć, ale wreszcie przyzwyczaja się każdy, bo mus — mówiła babunia. — Wiem ja dobrze, panie ojcze, jak się rzeczy mają. Nieboszczyk mój Jerzy, Panie świeć nad jego duszą, musiał się przyzwyczajać do gorszych rzeczy, a ja razem z nim, ale nasza sprawa była inna, a z Krysią też inna. Jerzy dostał pozwolenie na żeniaczkę, pobraliśmy się i żyliśmy spokojnie. Ale tutaj mowy o tem niema. I niema się też czemu dziwić, że Kuba idzie do wojska z niechęcią. Łatwo powiedzieć: czternaście lat czekania! No, może jednak zrobi się coś na tę biedę — dodała staruszka i cała twarz jej nagle pojaśniała, bo zdaleka pokazały się nadchodzące dzieci. Te zaś, spostrzegłszy babunię, puściły się w kłusa.
— No, Maryniu, czy nie chce ci się jeść? — pytał pan młynarz córkę, gdy się z nim i obecnymi przywitała.
— Oj, i jak jeszcze, tatusiu! Wszyscy jesteśmy głodni, bo nikt nie jadł obiadu — odpowiedziała Marynia.
— A ta pajda chleba, suszony owoc, kołacze, to była rosa? — mrugnął pan ojciec i zakręcił w palcach tabakierką.
— E, tatusiu, to nie żaden obiad — roześmiała się Marynka.
— I jeszcze po nauce iść taki kawał świata! Dopieroż się później ma zdrowy apetyt! Prawda dzieci? — rzekła babunia i wsuwając sobie wrzecionko pod pachę, dodała ze śmiechem: — Chodźmy więc do domu, żebyście mi przecie z głodu nie poumierały! — Życzyli sobie dobrej nocy. Marynka powiedziała jeszcze Basi, że jutro rano będzie czekała na mostku, a potem pobiegła za matką do młyna. Basia ujęła babunię za rękę i ruszyli w drogę. — No, a teraz opowiadajcie, dzieci, jak wam się w szkole powodziło, czegoście się nauczyli i jak się tam zachowywaliście? — wypytywała babunia po drodze.
— Widzisz, babuniu, ja jestem prymus w ławce! — śpiesznie pochwalił się Janek podskakując z uciechy.
— Cóż to znowu takiego, mój chłopcze? — pytała babunia.
— Widzisz, babuniu, kto siedzi na ławie z brzega, ten pilnuje wszystkich innych, co siedzą koło niego, a jeśli który zachowuje się niedobrze, to go prymus zapisuje — objaśniała ją Basia.
— Mnie się zdaje, że u nas takiego nazywano nadzorcą, ale takim nadzorcą bywał zawsze tylko najgrzeczniejszy i najpilniejszy z całej ławki. Nigdy pan nauczyciel nie zrobił nadzorcą kogoś, kogo jeszcze dobrze nie poznał.
— Toteż nam Tolek Koprzywa wyrzucał po wyjściu ze szkoły, że jakbyśmy nie byli z Proszków, toby się pan nauczyciel z nami tak nie ceregielował — skarżyła się Basia.
— Tego sobie nie myślcie! — rzekła babunia. — Pan nauczyciel nie będzie przecie robił dla was wyjątków. Jeśli na to zasłużycie, to was ukarze tak samo, jakby ukarał Tolka. On to zrobił tylko dlatego, żebyście się tem bardziej starali i żebyście do szkoły chętnie chodzili. Za to musicie być grzeczni. No, a czegoście się w szkole uczyli?
— Mieliśmy dyktando — odpowiedzieli chłopcy i Basia.
— A to co takiego?
— Pan nauczyciel nam odczytuje z książki, my piszemy, a potem musimy napisane przekładać z niemieckiego na czeskie, a z czeskiego na niemieckie.
— A skąd te dzieci mają umieć po niemiecku? — pytała babunia, mająca o wszystkiem swoje własne zdanie i rozpytująca się o wszystko tak szczegółowo, jak to czyniła pani księżna.
— E, babuniu, tam nikt nie umie po niemiecku, tylko my coś niecoś, dlatego żeśmy się w domu uczyli i że tatuś mówił do nas po niemiecku. Ale to nic nie szkodzi, bo choćby po niemiecku nie umieli, jak przyniosą zadania dobrze zrobione, to pan nauczyciel jest zadowolony — objaśniała Basia.
— Moje dziecko, jakże zrobią zadania, kiedy po niemiecku nie rozumieją?
— Jak nie zrobią dobrze, to bywają porządnie karani. Pan nauczyciel daje im kreskę w czarnej księdze, albo stawia ich do kąta, a czasem nawet daje im łapy. Dzisiaj miała też stać koło czarnej tablicy wójtów Andzia, co koło mnie siedzi, bo nigdy nie umie zrobić niemieckiego dyktanda. Ona mi się użalała, gdyśmy wszyscy siedzieli w południe przed szkołą, że nie umie zrobić zadania. Ze strachu nawet nic nie jadła. Więc jej wszystko napisałam i dostałam od niej za to dwie gomółki.
— Tych gomółek nie powinnaś była od niej przyjmować — rzekła babunia.
— Ja ich od niej przyjąć nie chciałam, ale ona powiedziała, że ma jeszcze dwie. Tak bardzo się cieszyła, jak jej te zadania wypisałam, aż mi obiecała, że codzień mi coś przyniesie, bylem jej z tym językiem niemieckim dopomogła. Dlaczego nie miałabym jej pomóc, prawda, babuniu?
Pomóc możesz, ale nie powinnaś tego za nią robić, bo się sama niczego nie nauczy.
— To nic nie szkodzi, babuniu, nie trzeba się nauczyć, bo my to robimy tylko dlatego, że pan nauczyciel chce.
— Pan nauczyciel chce z was coś zrobić, a im więcej umiecie, tem łatwiej dacie sobie w świecie radę. A język niemiecki jest jednak bardzo przydatny. Widzicie, ja na przykład nie mogę sobie porozmawiać z waszym ojcem.
— Ach, tatuś przecie i tak wszystko rozumie, a ty, babuniu, rozumiesz tatusia chociaż nie mówisz po niemiecku. Tam w Zliczu wszyscy mówią tylko po czesku, więc Andzia nie potrzebuje umieć po niemiecku. Mówiła, że gdyby się chciała nauczyć po niemiecku, toby poszła do Niemiec. Ale pan nauczyciel jest już taki uparty. A trzeba ci wiedzieć, babuniu, że nikt nie lubi tego niemieckiego dyktanda, bo to jest ciężkie. Gdyby to było po czesku, toby nam szło jak Ojcze nasz.
— Bo wy tego jeszcze nie rozumiecie, na co nauka jest potrzebna. Ale powinniście słuchać starszych i uczyć się tego, co nauczyciel każe. No, a chłopcy, uważali jak się należy?
— No tak, tylko że Janek zaczął z chłopakami zbytkować jak pan nauczyciel wyszedł z klasy i aż po ławkach skakali. Ale ja mu powiedziałam...
— Tyś mi powiedziała? Ja sam przestałem, jak słyszałem, że idzie pan nauczyciel!
— No, dowiaduję ja się ładnych rzeczy! Masz być nadzorcą nad innymi, a sam zbytkujesz. Jakże to tak? — nastawała babunia.
— E, babuniu, — ozwał się Wiluś, który dotychczas nie brał udziału w rozmowie, bo pokazywał Adelce kawał słodkiego drzewa i parę kartek pozłotka, co sobie był wymienił w szkole za grajcar — tam wszyscy bardzo zbytkują. Żebyś widziała, jak skaczą po ławkach i biją się! Aż strach! A ci, co ich mają pilnować, dokazują razem z nimi.
— Wszyscy święci! A co na to pan nauczyciel?
— To tylko wtedy, jak pan nauczyciel wychodzi ze szkoły. Jak już wraca, to wszyscy prędko siadają na swoich miejscach, kładą ręce na ławkach i jest cicho.
— Ach, psotniki! — oburzała się babunia.
— A znowuż dziewczęta bawią się w szkole lalkami. Bardze dobrze widziałem — skarżył Janek.
— Jesteście wszyscy gagatek w gagatka. Trzeba dla was anielskiej cierpliwości — mówiła babunia. Dzieci opowiadały jej jeszcze dużo rzeczy o szkole i jak im się powodziło w drodze. Była to pierwsza ich wędrówka i tak bardzo się pyszniły tą swoją samodzielnością, jakby z Paryża wracały. — A gdzie masz gomółki? Zjedliście je? — badała babunia, aby się dowiedzieć, co dzieci jadły, bo o ich zdrowie zawsze się troszczyła.
— Jednę zjedliśmy, a drugą chciałam sobie zostawić na drogę, ale kiedym pisała na dużej tablicy, Koprzywa wyciągnął mi ją z torebki. On siedzi tuż za mną. Żebym go była za to skarciła, toby mnie zbił na drodze po wyjściu ze szkoły. To taki gagatek.
Babunia oczywiście nie pochwaliła dzieci, ale w duchu sobie myślała: — I my nie byliśmy lepsi od nich. — Dzieci bardzo dobrze wiedziały, że babunia była bardziej wyrozumiałą od mamusi; na niejedno przymknęła oko i nie brała dzieciom tak bardzo za złe, gdy sobie czasem poswawoliły. Nie gromiła chłopców nadmiernie za ich figle i nie miała nic przeciwko temu, że sobie Basia czasem pozbytkowała. Dlatego też dzieci nie miały przed babunią żadnych sekretów i chętniej opowiedziały jej o wszystkiem, niż matce, która była bardziej surową i wymagającą.




XIV.

Było to w kilka dni po pierwszym maja. Ponieważ to był czwartek, więc dzieci miały dzień wolny i pomagały babuni podlewać w ogrodzie kwiaty i wino, które już się na murze zieleniło. Podlewały także swoje drzewka i wogóle miały tego dnia dużo pracy, bo Basia od trzech dni nie oglądała swoich lalek, chłopcy nie mogli byli przewietrzyć swoich koników, a wozy, strzelby i piłki leżały w kącie. W gołębniku też już dawno nie byli, a króliki musiała karmić Adelka. Teraz, w dzień wolny trzeba było wszystko podoganiać. Babunia, skończywszy podlewanie, pozwoliła dzieciom bawić się, a sama usiadła na darniowej ławie i zabrała się do roboty. Była do pracy tak przyzwyczajona, że ani chwili wytrzymać bez niej nie mogła. Smutna była; nie śpiewała i nie zwracała uwagi na czarną kurkę, która przez uchyloną furtkę weszła do ogródka, a że jej nikt nie wypędzał, więc zaczęła rozgrzebywać zagonek. Szara gęś pasła się przy płocie, żółte gąsięta przesuwały główki między sztachetami, ciekawie zaglądając do ogrodu. Babunia bardzo lubiła te gąsięta, a jednak teraz nawet na nie nie spojrzała. Myśli jej rozbiegały się w różne strony. Przyszła wiadomość z Wiednia od Jana, że nie przyjadą, jak pisał, w połowie maja, bo hrabianka Hortensja ciężko się rozchorowała. Jeśli Bóg pozwoli, to może pani księżna zajrzy na zamek, ale pewności niema. Pani Teresa po przeczytaniu listu płakała, a dzieci, widząc ją płaczącą, płakały także. Wiluś miał już tylko kilka kresek na drzwiach do zmazania, i raptem okazało się, że cała uciecha nadarmo. I ta miła dobra Hortensja, żeby miała umrzeć, to się nikomu jakoś w głowie zmieścić nie mogło. Przy każdym pacierzu nie zapominali ofiarować Ojcze nasz za jej zdrowie. Dzieci uspokoiły się jednak, ale pani Teresa i tak już małomówna, mówiła jeszcze mniej, niż zwykle, a ile razy babunia wchodziła do jej pokoju, widywała ją zapłakaną. Wysyłała ją więc w gości, żeby się trochę rozerwała. Babunia wogóle lubiła, gdy córka wychodziła do znajomych, bo widziała bardzo dobrze, że w opustoszałym domu przykrzy się jej coraz bardziej i że lepiejby się czuła w ludnem mieście, do którego się w ciągu paru lat przyzwyczaiła. Małżeństwo jej było szczęśliwe, ale miało ono tę niedogodność, że większą część roku musiał Jan spędzać w Wiedniu, a ona musiała żyć zdala od niego w tęsknocie i w niepokoju. A teraz składało się oto tak niedobrze, że może przez cały rok nie zobaczy męża, a dzieci ojca. — Za życie trzeba płacić tylu troskami! — mówiła babunia do siebie. Razem z Janem chciała do niej przyjechać jej młodsza córka, Joanna, żeby matkę odwiedzić i naradzić się z nią, bo się miała wydawać za mąż. Babunia ogromnie się z tego cieszyła, a tu raptem po uciesze! Prócz tego martwiła się też, że Kuba ma iść do wojska. Kuba był zdatny, miły chłopak, Krysia zaś była dobrą dziewczyną, babunia kochała jedno i drugie z całego serca i byłaby się cieszyła, gdyby się byli mogli pobrać. — Gdy znajdzie równy równego, to bywa zgoda i Pan Bóg sam się cieszy z takiego małżeństwa — mawiała. A oto i temu małżeństwu zagrażało wielkie niebezpieczeństwo. Tego właśnie dnia Kuba razem z innymi poszedł się stawić do komisji poborowej. To wszystko leżało na babuni kamieniem i martwiło ją.
— Patrz, babuniu, czarnula rozgrzebuje zagonek. Czekajno, ty sowo! Sssio! — wołała Basia. Babunia podniosła głowę i widziała, jak kura ucieka z ogrodu; na zagonku był wygrzebany dołek.
— A to gruba skóra, jak się chytrze zaczaiła! Weź grabie, Basiu, i popraw zagonek. Patrzcie, państwo, gęsi też w ogrodzie! Przychodzą się upominać, bo już drobiowi czas na grzędę, a ja o nim zapomniałam. Trzeba ptaszki nakarmić! — Rzekłszy to, odłożyła babunia robotę i poszła karmić drób. Basia pozostała w ogródku i poprawiała zagonek.
Po chwili przyszła Krysia. — Sama jesteś w ogrodzie? — pytała, zaglądając do ogródka przez płot.
— Chodź, Krysiu, babunia zaraz przyjdzie, poszła nakarmić drób — mówiła Basia.
— A gdzie mamusia?
— Poszła do miasta odwiedzić kumcię. Wiesz przecie, mamusia płacze, bo tatuś może latoś wcale nie przyjedzie. Babunia wysyła mamusię, żeby się poszła trochę rozerwać. Myśmy się wszyscy tak cieszyli, że przyjedzie tatuś i panna hrabianka też, i wszystko na nic. Biedna Hortensja!
Basia, klęcząc przy robocie na jednem kolanie, oparła czoło na dłoni i zamyśliła się. Krysia usiadła pod bzem, złożone ręce oparła na kolanach, a głowę opuściła na pierś. Była przygnębiona, oczy miała zapuchłe od płaczu.
— Musi to być bardzo zła choroba taki tyfus. Co to będzie, jeśli Hortensja umrze! Mój Boże, taka dobra! A ty, Krysiu, nigdy nie chorowałaś na tyfus? — pytała Basia po chwili milczenia.
— Nie, ja jeszcze nigdy nie chorowałam, ale teraz też pewno będzie po mojem zdrowiu — smutnie odpowiedziała Krysia.
Dopiero teraz przyjrzała jej się Basia uważniej i widząc jej zmienioną twarz, podeszła do niej z pytaniem: — Co tobie, Krysiu? Czy wzięli Kubę do wojska? — Krysia zamiast odpowiedzi rozpłakała się.
Wtem powróciła babunia. — Już wrócili? — pytała śpiesznie.
— Jeszcze nie wrócili — potrząsnęła Krysia głową. — Ale nie można sobie robić żadnej nadziei. Łucka miała przysiąc, że jeśli ona Kuby nie dostanie, to i ja mam go nie dostać. Co ona chce, to wójt zrobi, a znowuż pan administrator dużo zrobi gwoli wójtowi. Córeczka pana administratora nie może zapomnieć, że Kuba spłatał temu jej Włochowi takiego figla, więc dolewa oliwy do ognia, a to wszystko razem odbiera mi resztę nadziei.
— Ale słyszałam, że przecie ojciec Kuby był w kancelarji i że niósł tam z sobą ładnych parę złotych. Więc nie jest chyba jeszcze tak źle.
— Tak, to jest jedyna nasza nadzieja, że może ojca wysłuchają i poradzą, ale stawało się też nieraz, że wysłuchali, a jednak nie poradzili. Powiedzieli potem, że się zrobić nie dało, i trzeba było siedzieć cicho.
— Chyba się taka rzecz Kuby ojcu nie stanie. A gdyby się jednak coś takiego stało, to byłoby dobrze, żeby ojciec Kuby wziął te pieniądze, co je przeznacza na podpłacenie, twój ojciec dołożyłby resztę i wypłaciliby Kubę podług prawa. Byłoby po kłopocie.
— Żeby nie te „żeby“, kochana babuniu. Po pierwsze pieniądze, co je wydał Kuby ojciec, już przepadły, po drugie ojciec mój nie ma więcej gotówki, prócz tego, co potrzebuje do swoich spraw gospodarskich. Chociaż on Kubę bardzo lubi i nie broniłby mi wyjść za niego, to jednak wolałby, żeby mu przyszły zięć coś przyniósł, nie zaś, żeby ojciec jeszcze miał do niego sam dopłacać. A wreszcie przypuśćmy, że zechciałby się ojciec o te pieniądze postarać; Kuba jest taki hardy, że nigdy ode mnie nic przyjąć nie chce, więc nie zgodziłby się na to, żeby go mój ojciec miał z wojska wypłacać.
— Bo on sobie pewno myśli, że jak duże wiano wniesie żona, to ci będzie jak pani przełożona, a tego się boi każdy prawdziwy mężczyzna. Ale w tym wypadku, moja kochana, rzeczy mają się zgoła inaczej i Kuba nie miałby z tego żadnej ujmy na honorze. Na co wszakże zdało się gadanie o rzeczach, których może nie trzeba będzie robić, a gdyby trzeba było, to zrobićby się nie dały?
— Bardzo źle się stało wtedy z tym Włochem! Ja się z tego wtedy śmiałam, ale teraz muszę płakać — mówiła Krysia —; gdyby się to nie było stało, byłby Kuba poszedł na robotę do dworu i byłby wolny od służby w wojsku. To mnie najwięcej martwi, że ja sama jestem temu winna.
— Ach, ty niemądra, czemu miałabyś sobie winę przypisywać! Byłoby tak samo, jakbyśmy sięgły razem po ten kwiatek stokrotki i pokłóciły się oń, a onby się potem martwił, że jest winien naszej kłótni. To i ja musiałabym sobie przypisywać winę, że nieboszczyka swego męża doprowadziłam do podobnego kłopotu. Było to bardzo podobne do twojej sprawy. Moja droga, jak człowieka opanuje zawiść, gniew, zazdrość, miłość, czy jaka inna namiętność, to mu nie zostawi czasu, żeby się mógł naradzić z rozsądkiem. Żeby miał zginąć tej samej chwili, to się nad tem nie zastanowi. Szkoda mówić, bo nawet najdoskonalszy człowiek podlega różnym słabościom.
— Już przeszłego roku wspomniałaś, babuniu, w dniu imienin pana Proszka, że twój nieboszczyk mąż także coś takiego zrobił i musiał potem pokutować, a teraz znowuż o tem mówisz. Zapomniałam zupełnie, żeby cię o to zapytać. Opowiedz mi teraz. I czas szybciej zleci i myśli może przyjdą inne do głowy, a pod tym bzem siedzi się tak miło — rzekła Krysia.
— Mogę ci opowiedzieć — zgodziła się babunia. — Ty, Basiu, idź i popatrz za dziećmi, żeby mi za blisko wody nie chodziły.
Basia oddaliła się, a babunia zaczęła mówić. — Byłam już dużą dziewczyną, kiedy Marja Teresa rozpoczęła wojnę z Prusakiem. O coś im tam poszło. Cesarz Józef przybył z wojskiem pod Jaromierz, a Prusak stanął przy granicy. Po całej okolicy było po wsiach pełno wojska. W naszem gospodarstwie stało kilku prostych żołnierzy i jeden oficer. Był to człowiek lekkiej myśli, z takich, co to im się zdaje, że zaraz każda dziewczyna za nimi poleci, jak tylko na nią spojrzą. Odpaliłam go dość szorstko, ale on sobie z moich słów nie nie robił; spłynęły po nim, jak po gęsiu woda. Gdy słowami nie zdołałam nic zrobić, urządziłam się tak, żeby się z tym oficerem nigdzie nie spotykać w pojedynkę. Sama wiesz, jak to bywa, że dziewczyna w ciągu dnia musi parę razy polecieć to na pole, to na łąkę po trawę, czasem znowu zdarzy się, że sobie pójdą domownicy i zostawią ją w domu samą. Niema u nas zwyczaju, żeby dziewczęta były strzeżone, muszą się strzec same, więc dla złego człowieka nadarza się dużo sposobności do zastawiania sideł na dziewczynę. Ale Bóg mnie strzegł. Po trawę chodziłam wczesnym rankiem, kiedy jeszcze wszystko spało. Matka moja zawsze mawiała, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Miała rację, bo gdyby z rannego wstawania nie było żadnego innego użytku, to ma się z niego wielką uciechę. Gdy zrana wychodziłam do ogrodu, albo w pole i patrzyłam na trawę, jasno-zieloną, obficie zlaną rosą, to aż mi się do niej serce śmiało. Każdy kwiatek stał prościutko, jak panna, z główką zadartą do góry, z oczkami wyspanemi. Zewsząd płynął zapach, z każdego listka, z każdej trawki. Ptaszkowie, biedactwa małe, polatywali sobie nade mną i śpiewaniem chwalili Pana Boga, a poza tem święta cichość dokoła. A gdy za górami zaczęło wschodzić słońce, bywało mi zawsze tak, jakbym stała w kościele; przyśpiewywałam sobie i robota szła mi od ręki, jakby grał.
Pewnego tedy ranka koszę trawę w ogrodzie i raptem słyszę za sobą: — Szczęść ci Boże, Magdziu! — Oglądam się za siebie i chcę powiedzieć: Bóg zapłać, ale tak się przelękłam, że mało sierpa z ręki nie wypuściłam.
— Pewno ten oficer, prawda? — przerwała babuni Krysia.
— Poczekaj, nie śpiesz się tak — odpowiedziała babunia. — Nie był to oficer, bo jego widokiem nie byłabym się tak bardzo wystraszyła. Ogarnął mnie ten strach z wielkiej uciechy, bo to był Jerzy. Muszę ci powiedzieć, że go trzy lata nie widziałam. Wiesz już, że Jerzy był synem naszej sąsiadki Nowotnej, właśnie tej, co to z nią szłam do miasta, jak spotkałyśmy cesarza Józefa.
— Wiem, i wiem też, że zamiast księdza stał się z niego tkacz.
— No tak, ale temu był winien jego stryj. Chłopiec uczył się bardzo dobrze. Ile razy nasz ojciec pojechał po niego do Rychnowa, zawsze słyszał tylko słowa pochwały dla niego. W niedzielę, jak bywał na wakacjach, czytywał sąsiadom Pismo święte zamiast mego ojca, który był wybornym czytelnikiem. Jerzemu szło czytanie tak ładnie, że wszyscy z radością słuchali. Nowotna mawiała: Jakbym go już widziała na kazalnicy. Myśmy się wszyscy wobec niego tak zachowywali, jakby już był po święceniach; która sąsiadka miała co dobrego, to mu przy sposobności posyłała. Czasem Nowotna mawiała: Miły Boże, czem my się wam odwdzięczymy? A gospodynie zawsze odpowiadały tylko to jedno: Jak Jerzy będzie księdzem, to nam udzieli błogosławieństwa.
Chowaliśmy się razem, byliśmy z sobą jak rodzeństwo, ale jak przyszedł poraz drugi i trzeci na wakacje, to już nie miałam do niego dawnej śmiałości. Wstydziłam się go, a jeśli się trafiło, że przyszedł za mną do ogrodu i pomagał mi nieść trawę choć mu tego broniłam, to sobie to poczytałam za grzech i mawiałam mu, że ojcu duchownemu nie wypada nieść trawę, a on się ze mnie śmiał, że dużo jeszcze wody upłynie, zanim on będzie ojcem duchownym. Bywa tak, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Gdy Jerzy przyjechał na trzecie wakacje, jego stryj Jerzy, co mieszkał w Kładzku, posłał niespodzianie polecenie, żeby przyjechał do niego. A ten stary był wybornym tkaczem i tkał same ładne rzeczy, na których zarobił sobie dobrych parę złotych, a ponieważ sam dzieci nie miał, więc wspomniał o Jerzym. Kuma nie chciała go tam posyłać, ale mój ojciec sam ją namawiał, żeby chłopca do stryja posłała, bo to może być szczęściem dla niego, a w dodatku brat jego ojca ma przecie jakie takie prawo do opieki. Więc Jerzy poszedł do swego stryja, a mój ojciec go odprowadził, bo się akurat wybrał na odpust do Wamberzyc. Z odpustu wrócili, a Jerzy został u stryjka. Wszyscy za nim tęsknili, ale ja i kuma najbardziej, tylko że ona o tem mówiła, a ja nikomu ani słowa powiedzieć nie śmiałam. Stryjek zapewnił, że się Jerzym zaopiekuje jak własnym synem. Kuma myślała, że Jerzy chodzi w Kładzku do szkół i cieszyła się, że rychło patrzeć chłopiec otrzyma pierwsze święcenie, a tymczasem Jerzy przyszedł po roku do domu jako wyterminowany tkacz. Kuma płakała aż strach, ale co było robić? Jerzy prosił ją, żeby się uspokoiła i przyznał się jej, że nie miał najmniejszego powołania na księdza, aczkolwiek chętnie byłby dalej studjował. Ale stryjek wszystko mu wyperswadował, malując mu całą nędzę studjów i długiego dobijania się karjery, zanim po latach doszedłby wreszcie do kawałka chleba. Namawiał go, żeby się wziął za rzemiosło, które zaraz daje porządny kawałek chleba, mówił mu, że rzemieślnik to pan i że tem większym panem będzie on, gdy chodził przecie do szkół i jest w naukach ćwiczony. Jednem słowem Jerzy dał się chętnie namówić, zabrał się do rzemiosła, a ponieważ do wszystkiego brał się z zapałem, więc w krótkim czasie wyuczył się wszystkiego. Stryjek wyzwolił go już po roku, a potem wysłał go na wędrówkę, w daleki świat, najpierw zaś do Berlina do swego znajomego, gdzie chłopiec miał się jeszcze przyuczyć. Ale Jerzy zatrzymał się najpierw u nas, w Czechach. Wtedy przyniósł mi z Wamberzyc ten różaniec, co go jeszcze mam.
Babunia wyjęła z zanadrza kłokocinowy różaniec, z którym się nigdy nie rozstawała, popatrzyła nań ze wzruszeniem, a pocałowawszy go, schowała i mówiła dalej: — Mój ojciec nie miał Jerzemu bynajmniej za złe, że wziął się do rzemiosła i przekonywał Nowotną, żeby sobie z tego nic nie robiła, bo nigdy nie wiadomo, co komu na dobre wyjdzie. Zresztą, każdy tak się wyśpi, jak sobie pościele. Choćby miał najskromniejsze zajęcie, aby tylko znał się na niem dobrze i pozostał uczciwym człowiekiem, to godzien jest takiego szacunku, jak największy pan. Jerzy rad był, że kum się na niego nie gniewał, bo ojca mego szanował jak własnego. I Nowotna dała się ostatecznie przekonać, tembardziej, że swojego chłopca serdecznie kochała i pragnęła, aby był szczęśliwy. Nawet myśleć nie chciała o jakimś stanie dla niego, w którym czułby się nieszczęśliwym. Pobył u nas Jerzy ze trzy dni, a potem poszedł w świat i przez trzy lata go nie widziałam a nawet nie wiele o nim słyszałam, aż się owego ranka raptem pojawił. Możesz sobie wyobrazić, co to była za uciecha. Poznałam go odrazu, chociaż bardzo się zmienił. Był wzrostu wysokiego, a przytem taki był smukły, że trudno byłoby znaleźć podobnego młodzieńca. Pochylił się nade mną, wziął mnie za rękę i pyta, czem się tak wystraszyłam. — Jakże miałam się nie wystraszyć — mówię — przecie spadłeś jak z nieba. Skąd przybywasz i kiedy przyszedłeś?
— Idę prosto z Kładzka; teraz wszędzie werbują do wojska, więc stryj się boi, żeby mnie werbownicy gdzie nie złapali. Ledwo że powróciłem z wędrowania, wysłał mnie do Czech, bo sądzi, że tu się łatwiej ukryję. Szczęśliwie przebiłem się przez góry i jestem.
— Ale na miłość boską — mówię do niego —, żeby cię tylko tutaj nie załapali! Co mówi twoja matka?
— Jeszcze jej nie widziałem. O drugiej po północy dotarłem na miejsce. Nie chciałem matkę budzić. Powiedziałem sobie, że się położę na trawie pod Magdzi oknem; ona jest ranny ptaszek, poczekam, aż wstanie, to sobie z nią pogadam. No i położyłem się na trawce. Prawdę mówią o tobie we wsi, że zanim skowronek zacznie śpiewać, Magdzia już trawę do domu niesie. Dopiero świta, a ty już kosisz. Patrzyłem, jak się przy studni myłaś i czesałaś i ledwo się powstrzymałem, żeby do ciebie nie pobiec, ale widziałem, że odmawiasz pacierze, więc nie chciałem ci przeszkadzać. A teraz powiedz mi, czy mnie jeszcze kochasz?
— Tak do mnie obces zagadał. Cóż mu miałam powiedzieć? Powiedziałam, że tak, bośmy się kochali jeszcze jako dzieci i nigdy o innym nawet nie pomyślałam. Trochę gawędziliśmy, a potem Jerzy wśliznął się do matczynej chałupy, a ja poszłam ojcu powiedzieć, że przyszedł. Ojciec mój był to mądry człowiek; nie podobało mu się, że Jerzy przyszedł do domu w taki niebezpieczny czas.
— Nie wiem, czy się tu wykręci od żołnierskiego munduru — powiedział. — Co będzie w naszej mocy, to zrobimy, żeby go ukryć. Tylko nikomu nie mówcie, że tu jest.
— Nowotna, chociaż bardzo się cieszyła z przybycia syna, to jednak jeszcze bardziej się bała o niego, bo Jerzy był zapisany jako rekrut i tylko tem się od wojska ratował, że nikt nie wiedział, gdzie się znajduje. Przez trzy dni siedział na górze w sianie. Za dnia zachodziła do niego matka, wieczorem wpadłam czasem i ja do niego i gawędziliśmy o tem i owem. Tak bardzo bałam się o niego, że całemi dniami chodziłam jak oszołomiona i zapomniałam nawet o unikaniu tego napastliwego oficera; parę razy się z nim spotkałam. On zaś, myśląc zapewne, że się z nim chcę przeprosić, zaczął zaraz śpiewać na starą nutę. Pozwoliłam mu gadać, co mu się podobało, bo się bałam o Jerzego. Jak się rzekło, Jerzy był ukryty: prócz mnie, matki i moich rodziców, nikt o nim nie wiedział. Trzeciego dnia wracam od kumy; trochę się u Jerzego zasiedziałam, wszędzie już było całkiem cicho, a tu raptem w drogę wchodzi mi oficer. Wyszpiegował mnie, że chodzę wieczorami do kumy i czekał na mnie w ogrodzie. Co było robić? Dość było krzyknąć, Jerzy byłby usłyszał na górze każde głośniejsze słowo, ale bałam się wzywać jego pomocy. Zaufałam swojej własnej sile, a gdy oficer nie dał sobie wyperswadować po dobremu, poszło na pięści. Nie śmiej się, Krysiu, że jestem takie chuchro. Za młodu byłam wprawdzie też nieduża, ale krzepka. Ręce moje przyzwyczajone do ciężkiej pracy, były twarde. Byłabym mu dała radę, gdyby przez wściekłość nie był zaczął wyzywać mnie i pokrzykiwać. To go zdradziło. Raptem, jak piorun z jasnego nieba, stanął między nami mój Jerzy i łap pana oficerka za kark. Usłyszał te pokrzykiwania, wyjrzał przez dymnik i tak, jak stał, zeskoczył na dół, dobrze, że karku nie skręcił. Ale czy w takiej chwili młody chłopak o czem pomyśli? Nawet, żeby ogień pod nim gorzał, to i w ogień skoczy.
— A to co za obyczaj, żeby się z porządną dziewczyną w nocy bić? — krzyknął Jerzy.
Uspakajałam go, jak mogłam, prosiłam, żeby przecie pamiętał o swojem położeniu, ale on trzymał pana oficera jak w kleszczach i trząsł się ze złości. Wreszcie dał mi się uspokoić.
— W innym czasie i na innem miejscu inaczejbym z tobą zagadał, paniczu, ale nie pora na to, więc tylko tyle sobie zauważ i zapamiętaj: ta dziewczyna jest moją narzeczoną. Jeśli jej nie dasz spokoju, to zagadam inaczej. A teraz won!
Po tych słowach przerzucił panka przez furtkę, jak ulęgałkę, złapał mnie za szyję i powiada: — Magdziu, pamiętaj o mnie, pozdrów matkę i bywajcie mi zdrowi. Ja w te pędy muszę uciekać, bo mnie złapią. Nie bójcie się o mnie; znam tu każdą ścieżkę i znajdę drogę do Kładzka. Tam się ukryję. Proszę cię, przyjdź do Wamberzyc na odpust, to się spotkamy.
Zanim zdołałam coś odpowiedzieć, już go nie było. Pobiegłam natychmiast do Nowotnej, żeby jej powiedzieć, co i jak; poszłyśmy z nią zaraz do naszych i byliśmy wszyscy jak w zapamiętaniu. Każdy szelest nas przerażał. Oficer porozsyłał żołnierzy na wszystkie strony; nie znał przecie Jerzego, więc myślał, że jest on z innej wsi i że go gdzieś złapią, ale Jerzy uciekł szczęśliwie. Unikałam oficera, jak tylko mogłam, ale on nie mogąc zemścić się inaczej, obgadywał mnie i czernił, jakobym była niedobrego prowadzenia. Znali mnie wszyscy bardzo dobrze, nie udało mu się. Na szczęście przyszedł rozkaz, że wojsko ma iść precz. Prusak przekroczył granicę. Z całej tej wojny wogóle nic nie było, a gospodarze nazywali ją kołaczową, bo jak żołnierze na kwaterach powyjadali kołacze, to wrócili do domu.
— A co było dalej z Jerzym? — pytała Krysia, słuchając z wielką uwagą.
— Nie wiedzieliśmy o nim nic aż do wiosny, ponieważ w tych niepokojach ludzie mało podróżowali. Byliśmy jak na torturach. Przyszła wiosna i jeszcze żadnej nie było wiadomości. Wybrałam się na odpust, jakem to Jerzemu przyrzekła. Szło kilku znajomych i nasi pozwolili mi zabrać się razem z nimi. Nasz przewodnik bywał już w Kładzku, a ojciec polecił mu, żeby mnie tam doprowadził, ile że znał tam każdy zakątek.
— Zatrzymamy się u pani Liduszki, żeby się trochę oporządzić — rzekł przewodnik, gdy przybyliśmy do miasta.
Weszliśmy do małej gospody na przedmieściu. Do pani Liduszki chodzili wszyscy przybywający z Czech; pochodziła z naszej okolicy. W owych czasach w całym Kładzku mówiono jeszcze po czesku, ale i tak ludzie pochodzący z jednych stron lubili się ze sobą spotkać. Pani Liduszka przywitała nas z wielką radością, poprowadziła do swego pokoiku.
— Siadajcie moi drodzy, za chwileczkę wrócę i przyniosę wam winnej polewki — mówiła z wielką życzliwością i wybiegła z pokoiku.
Serce mi się ściskało, jak w kleszczach z wielkiej radości, że się z Jerzym niedługo zobaczę, i ze strachu, czy mu się aby nie stało nic złego, o czem mogliśmy przecie nie słyszeć. Nagle słyszę za drzwiami znany mi głos, witający się z panią Liduszką, a ona znowu na ten głos odpowiada: — Dalej, Jerzy, dalej, przyszli pątnicy z Czech.
Drzwi się otworzyły, a w nich ukazał się Jerzy, ale gdy na niego okiem rzuciłam, byłam jak zdrętwiała. Jerzy był w mundurze wojskowym. Zakręciło mi się w głowie, a on wyciągnął do mnie rękę, objął mnie i mówił niemal z płaczem: — Nieszczęsny ja człowiek! Ledwo że zabrałem się do rzemiosła i strząsnąłem z siebie to, do czego nie miałem pociągu, już mam nowe jarzmo na karku. Z deszczu uciekałem, pod rynnę wpadłem. Gdybym był pozostał w Czechach, byłbym żołnierzował przynajmniej śród swoich, a tak muszę służyć obcemu.
— Na Boga! — wołam — coś ty zrobił takiego, że cię wzięli?
— Ech, moja kochana, młodość, głupota! Nie wierzyłem ludziom doświadczonym, a kiedym od was uciekł, wszędzie mi się przykrzyło i było mi tęskno. Pewnej niedzieli poszedłem z kilku kolegami do gospody, nie dając się nikomu ostrzec. Piliśmy aż się popiliśmy, a wtem przyszli do gospody werbownicy.
— Ach te łotry! — wtrąciła pani Liduszka, przynosząca akurat winną polewkę. — Gdyby Jerzy był u mnie, nie byłoby się stało nic złego. Ja te wszystkie obiecanki-cacanki werbowników dobrze znam i nie puszczam ich tutaj. Stryj Jerzy nigdzie indziej nie chodzi, tylko do mnie. Człowiek musi mieć serce dla tych młodych ludzi, ale cóż robić, kiedy sami nie mają rozumu! Już sobie teraz nic z tego nie rób, panie Jerzy. Jesteś chłopak jak ulał, nasz król lubi rosłych żołnierzy, ani się opatrzysz i dostaniesz awans.
— Niech już będzie, jak chce — zaczął Jerzy —, co się stało, to się stało. Byliśmy tu obcy, werbownicy zawrócili nam głowy, a jak wytrzeźwieliśmy, to ja i Lhotsky, mój najmilszy towarzysz, byliśmy żołnierzami. Zdawało mi się, że sobie głowę urwę, ale cóż było robić? I stryjek dość się nanarzekał, ale potem zaczął rozmyślać nad tem, w jakiby sposób naprawić to zło i złagodzić je trochę. Poszedł do generała i uprosił tyle przynajmniej, że wolno mi było zostać na miejscu. Obiecano mu, że niebawem będę kapralem i — zobaczymy, jak tam będzie dalej. A teraz już mi, Magdziu, nie czyń wyrzutów i nie psuj radości, że cię widzę.
Musieliśmy się pocieszyć, jak się dało. Potem zaprowadził mnie Jerzy do swego stryja, który mile nas przywitał. Wieczorem przyszedł także jego kolega Lhotsky, człowiek bardzo dobry. Dotrzymali też sobie z Jerzym przyjaźni aż do śmierci. I Lhotsky już nie żyje, a ja jeszcze ciągle na świecie.
— A tyś, babuniu, już do domu nie wróciła i tam wyszłaś za dziadzia, prawda? — wyrwała się Basia, która już dawno była wróciła i bardzo uważnie przysłuchiwała się opowieści babuni. Głos Basi wyrwał babunię z zadumy, w której się pogrążyła przy wspominaniu tych dawnych miłych czasów.
— Inaczej nie było można. Stryj już dawniej wystarał się Jerzemu o pozwolenie na ożenek. Czekali jedynie aż przyjdę na odpust. Jerzy poszedł na noc na służbę, a ja zostałam u stryja, który mnie nocował. Dobry był staruszek, Panie świeć nad jego duszą! Nazajutrz wczesnym rankiem Jerzy przyleciał i długo się ze stryjem nad czemś naradzał. Potem przyszedł do mnie i powiada: — Magdziu, powiedz mi szczerze i sumiennie, czy kochasz mnie tak, że zgodziłabyś się dzielić ze mną złą i dobrą dolę, opuścić matkę i ojca? — Odpowiedziałam, że tak.
— Jeśli tak, to zostań tutaj i bądź moją żoną — rzekł, objął mnie za szyję i całował.
— Nigdy mnie nie całował, bo niema tego zwyczaju między nami, ale z samej uciechy nie wiedział, biedak, co robi. — Ale co powie matka, co powiedzą nasi? — pytam, a serce trzęsie mi się z radości i żałości.
— Cóżby mieli mówić? Przecież nas kochają i dobrze nam życzą. Nie będą przecie chcieli, żebym się na śmierć zamartwił.
— Ależ, mój Boże, zapominasz, Jerzy, że rodzice muszą nam udzielić błogosławieństwa! — zawołałam.
— Jerzy nie odpowiedział na to, ale stryj podszedł do mnie, Jerzemu kazał wyjść i powiada: — Moja Magdziu, jesteś dziewczyną pobożną, podobasz mi się i widzę, że Jerzy będzie z tobą szczęśliwy i że nie nadarmo za tobą tęsknił. Gdyby to był inny człowiek, tobym mu odradzał, ale on jest uparty. Żeby nie ja, to byłby się poddał rozpaczy, jak się wtedy dostał do wojska. Niczem nie dał się pocieszyć, tylko tem, że mu wymogłem zezwolenie na ożenek i że liczył na twoje kochanie. Nie mogę mu przecie sprawić zawodu. Do Czech wracać nie może, a gdybyś ty wróciła teraz do domu, to kto wie, coby wasi uradzili i czy nie odradziliby ci Jerzego. Jak już będzie po ślubie, to pojedziemy razem do Oleśnicy, a rodzice ci błogosławieństwa nie odmówią. Przez pątników wyślemy list do waszych. Pojutrze będzie ślub w kaplicy wojskowej, ja będę zastępował waszych rodziców i za wszystko biorę odpowiedzialność na swoje sumienie. Popatrz na mnie, Magdziu, głowę mam siwą, jak śnieg, czy sądzisz, że zrobiłbym coś takiego, za co nie mógłbym odpowiedzieć przed Bogiem? — Tak mówił do mnie stryj, a łzy płynęły mu po twarzy. Na wszystko się zgodziłam. Jerzy mało nie oszalał z radości. Z ubrania miałam tylko tyle, ile na sobie. Jerzy kupił mi zaraz suknię i stanik, a na szyję granaty do ślubu, resztę dostarczył mi stryj. Są to te same granaty, co je jeszcze mam, sukienka barwy zimokwitu i stanik blado-niebieski. Gdy pątnicy odchodzili do domu, stryj dał im list dla naszych, że niby przez parę dni zostanę u niego. Więcej nie pisał nic. — Lepiej będzie, jak to sobie ustnie powiemy — rzekł do mnie. Na trzeci dzień rano mieliśmy ślub. Pani Liduszka była naszą swachą, Lhotsky służył nam za drużbę, stryj i jeszcze jeden mieszczanin byli świadkami. Prócz tego nikt nie był obecny przy naszym ślubie. Pani Liduszka przygotowała dla nas dobre śniadanie i tak spędziliśmy ten dzień w bojaźni Bożej, wspominając jedynie naszych krewnych w Oleśnicy. Pani Liduszka dokuczała Jerzemu przy stole i powtarzała mu bezustannie: — Ej, panie młodożeńcze, nawet cię poznać nie mogę. To już nie ten zaboczony i mrukliwy Jerzy. Ale nic dziwnego, że ci się czoło wypogodziło! — Mówiliśmy o tem i owem, jak to już bywa. Jerzy chciał, żebym natychmiast zamieszkała u niego, ale stryj nie zgodził się na to i mówił, że dość będzie czasu, jak wrócimy z Czech i z wamberzyckiego odpustu. Po kilku dniach ja i stryj pojechaliśmy do Oleśnicy. Co to było za zdziwienie, że jestem żoną Jerzego! A jak płakała jego matka, że Jerzy jest żołnierzem! Trudno byłoby to opowiedzieć! Moja matka załamywała ręce i bezustannie powtarzała narzekając, że ją chcę opuścić i iść na obczyznę za żołnierzem, aż mi od tego narzekania włosy na głowie stawały. Ale ojciec, zawsze rozsądny i mądry, zadecydował: — Stało się i basta! Jak sobie posłali, tak się wyśpią. Kochają się, więc niech razem znoszą dole i niedole życia! Ty, żono wiesz, że dla mnie opuściłaś ojca i matkę, a takiem już jest przeznaczenie każdej dziewczyny. Kto temu winien, że Jerzego spotkała taka niedola? Zresztą służba wojskowa nie jest tam zbyt długa, jak ją skończy, może przybyć tutaj. A wy, kumo, uspokójcie się! — mówił do Nowotnej. Jerzy jest mądry chłop i źle mu na świecie nie będzie, bo się już zabezpieczył. Ty, Magdziu, nie płacz, niech ci Pan Bóg szczęści, i pamiętaj, że z kim poszłaś do ołtarza, z tym masz iść też do grobu! Z temi słowy dał mi błogosławieństwo rodzicielskie i twarz zalała mu się łzami. Matki także płakały. Moja matka zawsze o wszystko nad miarę zatroskana, ciągle się biedziła: — Jaka ty niemądra! Bez kawałka pierzyny, ubrania i sprzętu, i wyda się za mąż! Odkąd żyję nigdy jeszcze nic podobnego nie słyszałam. Co za świat wywrócony do góry nogami! — No, dostałam porządną wyprawę, a gdy miałam wszystko w porządku, powróciłam do Jerzego i nie opuściłam go aż do śmierci. Ta nieszczęśliwa wojna! Gdyby nie ona, byłby mógł żyć jeszcze dzisiaj! Widzisz, moja kochana, że i ja wiem, co to jest młodość i płochość — dokończyła babunia, kładąc swoją chudą dłoń na krągłem ramieniu Krysi.
— Dużo musiałaś znieść, babuniu, ale byłaś jednak szczęśliwą, bo dostałaś tego, którego serce twoje kochało. Gdybym wiedziała, że i ja będę jeszcze szczęśliwa, to znosiłabym spokojnie wszystkie udręki, choćbym musiała czekać na Kubę czternaście lat — mówiła Krysia.
— Przyszłość nasza jest w ręku Boga. Co będzie to będzie i tego, moja kochana, nie unikniesz, a najlepiej zrobisz, gdy z całą ufnością oddasz się woli Bożej.
— Cóż innego można zrobić! Ale czasem traci człowiek głowę i jeśli mi Jakóba zabiorą, to będę narzekała. Z nim odejdzie wszystka radość mego życia, w nim utracę podporę mojej siły.
— Co ty mówisz, Krysiu! Przecież masz ojca!
— Ojciec jest dobry. Niech mi go Bóg zachowa jak najdłużej, ale już jest stary i gderliwy. Już latoś bezustannie na mnie nalegał, żebym się wydała za mąż, bo mu potrzeba wyręki. Cóż ja pocznę, jak Jakóba wezmą do wojska? A jednak ja za żadnego innego nie wyjdę, gdyby nawet wszyscy nalegali. Będę pracowała, choćbym sobie ręce po łokcie urobiła, żeby ojciec nie miał powodu do narzekania na mnie, ale nigdy i nigdy za innego nie wyjdę! Ach, babuniu, ty nawet pojęcia nie masz, jakie zgryzoty miewam przy pracy w gospodzie! Nie dlatego, że pracy jest dużo. Boże uchowaj! Ja się pracy nigdy nie boję, ale nieraz muszę się nasłuchać takich rzeczy, których wolałabym nie słyszeć.
— I nie ma na to rady?
— Skąd tu wziąć radę? Już nieraz mówiłam do ojca: — Tak i tak, ojczulku. Nie cierp w gospodzie takich ludzi. — Ale on nie lubi nikomu powiedzieć przykre słowo i nie chce sobie zrażać gości. Więc zawsze mówi do mnie: — Moja kochana, powiedz im co chcesz, tylko delikatnie, żeby ludzi nie zrażać, bo wiesz, że z tego żyjemy. — Mam być jeszcze delikatną i grzeczną! Jak bywam grzeczna, to niejeden zaraz zaczyna się poufalić. Taką wesołą i rozśpiewaną, jak bywałam dawniej, pewno już nigdy nie będę. Co ja sobie biedna pocznę? Gdyby to jeszcze byli pierwsi z brzega, to łatwo dałabym sobie z nimi radę, ale z takim panem administratorem i pisarzem z zamku, to rzeczy trudne. Aż mi się życie nieraz przykrzy od tego ich gadania! Wstyd mi też powiedzieć, jak mnie ten stary kozieł napastuje, a ja wiem, że on zrobi wszystko, co tylko będzie mógł, żeby Kubę koniecznie wzięli do wojska, bo wie, że to jest mój obrońca. Pewno się boi Kuby, żeby mu nie zrobił czego takiego, jak temu Włochowi wtedy. Udaje on, że chce się przypodobać wójtowi, czy też, że mści się za córkę, ale ten filut myśli przedewszystkiem o sobie. Ojciec się go boi, matka, biedaczka, jakby jej już na świecie nie było, więcej przeleży, niż przechodzi, więc jej takiemi sprawami martwić nie mogę. Gdybym była zamężną, wszystko byłoby inne. Jak mi czasem kto dokuczył, dość było powiedzieć Kubie, a ten, jeśli takiego gościa nie mógł wyprosić, to sobie go miał na oku; każdy z tych natrętów tak się go bał, że nawet krzywo na mnie nie spojrzał. Ach, babuniu, ja ci nawet powiedzieć nie umiem, jak ja go kocham, a on mnie! — Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach, oparła łokcie na kolanach i zadumała się.
Wtem krokiem cichym wszedł do ogródka Kuba, przez nikogo nie zauważony. Jego piękną twarz wykrzywiła boleść, jasne oczy były zamglone. Ciemno-kasztanowate włosy, które w kędziorach spadały mu zawsze na czoło, kazano mu ostrzyc przy samej skórze, a zamiast zawadjackiej wydrówki miał na głowie czapkę żołnierską z gałązką jedliny na niej. Basia wystraszyła się jego widokiem, babuni opadły ręce, a twarz jej pobladła: — Niech cię Bóg pocieszy, mój chłopcze! — szepnęła. Gdy Krysia podniosła głowę, Kuba podał jej rękę i głosem bezdźwięcznym rzekł: — Jestem żołnierzem. Po trzech dniach muszę się stawić w Hradcu! — Krysia nie odpowiedziała mu na to nic; jak nieżywa padła w jego objęcia.




XV.

Nazajutrz, gdy babunia wyszła, jak zwykle, dzieciom na spotkanie, pierwszem jej słowem było: — Zgadnijcie, dzieci, kto u nas jest?
Dzieci zaczęły się zastanawiać, bo im nie przyszło na myśl, ktoby to mógł być, aż Basia zawołała: — Pan Beyer, prawda, babuniu?
— Zgadłaś, Basiu. Ale pan Beyer nie jest sam; przyprowadził z sobą swojego synka.
— O, jak to dobrze —, zawołał Janek — lećmy do niego! — I zaraz puścił się w kłusa, a za nim biegł Wiluś, aż na nich tornistry podskakiwały.
Babunia wołała za nimi, żeby przecie szli jak ludzie, a nie jak jakie dzikusy, ale chłopcy byli już daleko. Niemal bez tchu wpadli do izby. Matka chciała ich strofować, ale pan Beyer wyciągnął do nich swoje długie ręce, jednego po drugim podniósł do góry, a uściskawszy ich i ucałowawszy, pytał: — Cóż porabialiście przez cały rok i jak się mieliście? — Głos miał taki mocny i głęboki, że aż dygotała od niego nieduża izba. Janek i Wiluś nie odrazu odpowiedzieli, bo oczy ich spoczęły na chłopcu w wieku Basi, stojącym obok pana Beyera. Był to ładny chłopak, bardzo do ojca podobny, tylko że postawa jego nie była taka kanciasta, jak postawa jego ojca; twarzyczkę miał różową, a w oczach żarzyła mu się dziecięca radość. — Aha, przyglądacie się mojemu synowi. No, przypatrzcie mu się dobrze i podajcie sobie ręce, żebyście byli dobrymi przyjaciółmi. To jest ten mój Orlik, o którym wam już mówiłem. — Popchnął swego syna naprzód, a ten bez wielkich korowodów podał swoim nowym znajomym rękę. Wtem przyszła Basia z babunią i z Adelką, więc przywitał się i z niemi. — No, patrz — mówił pan Beyer —, to jest ta Basia, o której wam w domu opowiadałem, że zawsze najpierwsza przychodzi mi powiedzieć dzień dobry, jak tu nocuję. Ale latoś, jak widzę, sprawy się zmieniły. Chodzicie już do szkoły i chłopcy muszą wstawać razem z Basią. A jak też wam się podoba w szkole? Czy nie wolałbyś, Janku, iść raczej do lasu? Widzisz, mój Orlik musi chadzać ze mną na czaty, w góry, a niedługo będzie umiał strzelać tak dobrze, jak ja. — Pan Beyer zadawał jednocześnie pytania i sam opowiadał o sobie. Dzieci otoczyły go i bardzo uważnie słuchały wszystkiego, co mówił.
— O, nawet im tego nie mówcie, panie strzelcze! — mówiła babunia. — Janek się zaraz rozciekawi i będzie chciał widzieć strzelbę Orlika.
— Nic w tem niema złego, niech ją sobie obejrzy. Idź, Orliku, i przynieś ją. Przecie nie jest nabita.
— Nie, nie jest nabita — potwierdził Orlik. — Ostatnio strzeliłem w tę młodą kanię i strzelby po tem nie nabiłem.
— I możesz się zaraz pochwalić, żeś kanię zastrzelił. Idź, i pokaż ją chłopcom. — Chłopcy wybiegli z ogromną uciechą za Orlikiem, ale babunia zaniepokoiła się, a chociaż pan Beyer zapewniał ją, że Orlik jest rozważny, wyszła za chłopcami.
— Ale ty masz takie imię, jak ptak — mówiła Adelka, gdy wszyscy znaleźli się na dworze, a Janek i Wiluś przyglądali się zastrzelonej kani.
— Właściwie na imię mi Aureljusz — roześmiał się młody strzelec do Adelki —, ale mówią na mnie Aurel, a ojcu podoba się lepiej Orlik, i mnie też, bo orlik to ładny ptak. Nasz tatuś zastrzelił już orła.
— No pewno — rzekł Jan, nie widząc w tem nic osobliwego. — Ja ci pokażę orła i dużo różnych zwierząt; mam je wymalowane w książce, com ją dostał przeszłego roku na wiązanie. Pójdź ze mną! — ciągnął Orlika do pokoju, gdzie mu natychmiast książkę z obrazkami pokazywał.
Orlikowi podobały się obrazki nadzwyczajnie, a pan Beyer przyglądał im się także z dużem upodobaniem. — Tej książki przeszłego roku jeszcze nie miałeś? — pytał Janka.
— Dostałem ją na wiązanie od hrabianki, a prócz tego dostałem parę gołębi od Krysi i króliki od pana strzelca, a od babuni dwudziestówkę, a od rodziców na ubranie — chwalił się Janek.
— Szczęśliwy z ciebie chłopiec — zaczął pan Beyer, patrząc w książkę, a widząc akurat lisa, roześmiał się: — Jak żywy! Czekaj, gałganie, dam ja ci! — Wiluś myśląc, że pan strzelec odgraża się lisowi malowanemu, spojrzał na niego ze zdumieniem, ale pan Beyer roześmiał się i rzekł: — Nie bój się, temu lisowi nic złego nie zrobię, ale mam takiego jednego w górach, który robi bardzo dużo szkody i temu trzeba będzie przyciąć ogona.
— Może go Pietrek złapie, bośmy razem z nim zakładali żelaza, zanim ruszyłem z tobą w drogę — rzekł Orlik.
— E, mój chłopcze, lis jest dziesięć razy sprytniejszy od Pietrka. Ma on takie wybiegi i wykręty, że człowiekowi uwierzyć trudno. A szczególniej ostrożny jest taki lisek, co jak ten nasz, już raz był złapany. Gałgan taki! Zastawiliśmy na niego żelaza, a na przynętę położyliśmy kawałek pieczeni. Był głodny i dał się złapać, ale odgryzł sobie raczej nogę i uciekł o trzech, niżby się był dał wziąć. Teraz już się tak łatwo złapać nie da, bo po szkodzie człowiek mądry, a lis ma tyle sprytu, że i niejeden człowiek mógłby się od niego uczyć — opowiadał pan strzelec odwracając kartki książki.
— Nie na darmo się mówi: sprytny jak lis — rzekła babunia.
— Mamy orła, o tu! — wołali chłopcy, przyglądając się pięknemu ptakowi z rozpostartemi skrzydłami; orzeł przedstawiony był w chwili, gdy rzuca się na zdobycz.
— Takiego samego zastrzeliłem. Piękny był ptak. Było mi go nawet żal, ale cóż robić, kiedy sposobność była osobliwa. Trafiłem go bardzo dobrze, a to rzecz najważniejsza, żeby się zwierzę nie męczyło.
— Ja też tak zawsze mawiam — ozwała się babunia.
— Ale że też panu strzelcowi nie żal tych wszystkich zwierząt — mówiła Basia — jabym nie mogła żadnego zwierzęcia zastrzelić.
— U was znowuż zwierzęta zarzynają — odpowiedział pan Beyer. — A lepiej, gdy zwierzę niespodzianie padnie od jednego strzału, niż gdy je napędzaniem wystraszą, przygotowaniami przerażą i dopiero potem zarżną. Przecież zdarza się, że takie niedorżnięte stworzenie wyrywa się z rąk niezręcznej kucharki i ucieka.
— My drobiu nie zarzynamy; to robi Urszula — upierała się Basia przy swojem — ona nie lituje się nad zwierzętami, więc zaraz jest po nich i nie męczą się.
Jeszcze przez chwilę rozmawiały dzieci o zwierzętach, oglądając obrazki, a potem wołała je matka na kolację.
Dawniej rozpytywały dzieci pana Beyera o góry, chciały słyszeć, czy nie zabłądził do ogrodu Krakonosza i dowiadywały się o wielu innych rzeczach. Tym razem rozmawiały wyłącznie z Orlikiem, przysłuchując się z wielkim podziwem, gdy młody chłopiec opowiadał im o licznych niebezpieczeństwach, jakie przeżył razem z ojcem, o zwierzętach, które zastrzelił, o olbrzymich gromadach śniegu, leżących w górach i zwalających się niekiedy na całe wsi, tak, że ich mieszkańcy są jakby pogrzebani i muszą się odkopywać, żeby się z pod śniegu wydostać.
Ale wszystkie te niebezpieczeństwa nie odstraszyły Janka od zamiaru zostania strzelcem u pana Beyera. Gdyby był mógł, to najchętniej byłby z nim poszedł natychmiast.
— Jak ty będziesz u nas, to ojciec odda mnie na wymianę do ryzemburskiego strzelca, żebym poznał i lżejsze strzelectwo.
— No to byłoby szkoda, jakby cię nie było w domu — zatroskał się Janek.
— Nie będzie ci się przykrzyło, bo ojciec ma dwóch pomocników, mój brat Czeniek jest już taki duży, jak ty, a siostra Marzenka będzie cię lubiła — mówił Orlik.
Podczas gdy dzieci siedząc na podwórzu słuchały Orlikowych opowiadań, a przez kryształy, które przyniósł był z sobą, rozglądały się po świecie, słuchał pan Beyer opowiadań babuni o powodzi i o tem wszystkiem, co się w ciągu roku przytrafiło.
— A rodzina mego pana kolegi ryzemburskiego czy zdrowa — pytał strzelec.
— Zdrowa, chwała Bogu — odpowiedziała pani Proszkowa. — Anula szybko rośnie, chłopcy chodzą do Czerwonej Góry do szkoły, bo im tam bliżej, niż do miasta. Aż mi dziwno, że pan strzelec jeszcze do nas nie zajrzał, bo mówił, że wstąpi przywitać się z wami, jak pójdzie na czaty. Był tu dzisiaj rano i powiedział mi, że na zamku dostali z Wiednia list. Poszłam zaraz na zamek i dowiedziałam się, że hrabianka ma się lepiej, że księżna może przyjedzie tu na dożynki, zabawi ze dwa tygodnie, a potem pojedzie do Florencji. Mam więc nadzieję, że nasz ojciec zostanie tu z nami przez zimę, bo księżna nie zabierze z sobą zwykłej świty. Po paru latach spędzilibyśmy znowuż jakiś czas razem.
Już dawno pani Proszkowa nie była taka wielomówna i taka zadowolona, jak obecnie, gdy dowiedziała się, że mąż jednak przyjedzie.
— Chwała Bogu, że ta panienka wyszła ze swojej choroby! Byłoby ogromnie żal takiego dobrego, młodego stworzenia. Wszyscy prosiliśmy Boga, żeby ją uzdrowił. Jeszcze wczoraj Cylka kataryniarzów płakała ze strachu o nią — rzekła babunia.
— O takie zacne serce można się zaniepokoić aż do płaczu — rzekła pani Proszkowa.
Pan Beyer zaciekawił się panną hrabianką, a babunia opowiedziała mu o odwiedzinach na zamku, przyczem hrabiance przypisała zasługę, że rodzina kataryniarza żyje teraz w lepszych warunkach.
— Słyszałem coś, że hrabianka jest córką...
Wtem zapukał ktoś do okna.
— To pan kum idzie, znam go po pukaniu. Prosimy dalej! — głośno zawołała pani Proszkowa.
— Ludzie mają złe języki — odpowiedziała babunia na napomknięcie strzelca. — Kto w słońcu chodzi, za tym się cienie włóczą. Co nam do tego, niech sobie będzie czyjąkolwiek.
Pan strzelec ryzemburski wszedł do izby i obaj koledzy serdecznie się witali.
— Gdzieście bawili, panie kumie, że tak długo każecie czekać na siebie? — pytała babunia, rzuciwszy niespokojnem okiem na strzelbę, którą pan strzelec zawieszał na gwoździu.
— Miałem miłego gościa, pana administratora. Przyszedł po drzewo. Sprzedał swój przydział, a teraz chciałby dostać drzewo przed kolejką i namawia człeka na nieakuratne praktyki. Jeszcze czego! Ja zaraz wiedziałem, że idzie do mnie z czemś takiem, bo był słodki jak cukierek. Ale powiedziałem mu, co myślę. Dostał za Kubę, jak się patrzy. Bardzo mi tego chłopaka żal i Krysi też. Dziś rano wstąpiłem do nich na kufelek piwa, ale uciekłem zaraz, bo aż przykro patrzeć na dziewczynę. Na sumieniu ma ją ten dja--sek — pan strzelec złagodził szybko wyraz, przypomniawszy sobie, że babunia nie lubi jego sposobu mówienia.
— Co się stało takiego? — pytał pan Beyer, a babunia chętnie mu opowiedziała o żołnierce Kuby i jej przyczynach.
— Tak już jest na tym świecie, że gdzie się człowiek obróci, wszędzie znajdzie zgryzoty i zmartwienia między małymi i wielkimi, a jak kto zgryzoty nie ma, zaraz jej szuka — rzekł pan Beyer.
— Niedole i cierpienia oczyszczają człowieka od wszelkich złych naleciałości, jak ogień oczyszcza złoto — wywodziła babunia. — Bez boleści niema radości. Gdybym wiedziała, jak to zrobić, to bardzo chętnie dopomogłabym tej dziewczynie, ale nie wiem jak. Musi cierpieć do jakiego czasu. Najgorzej będzie jutro, gdy Kuba odejdzie.
— Więc już jutro odchodzi? — dziwił się strzelec. — No, to im jakoś wyjątkowo pilno. A do którego miasta ma iść?
— Do Hradca.
— Idziemy więc do tego samego miasta. Tylko że ja z flisakami na tratwach i wodą, a on lądem i piechotą.
Chłopcy wpadli do izby, a Janek i Wiluś pokazywali panu strzelcowi młodą kanię, zastrzeloną przez Orlika. Zaś Orlik opowiadał swemu ojcu, że byli przy upuście i że tam widzieli zwarjowaną Wiktę.
— Żyje jeszcze ta biedaczka? — dziwił się pan Beyer.
— Rzeczywiście, biedaczka. Lepiejby jej było w ziemi, niż na ziemi — odpowiedziała babunia. — Ale już mizernieje i starzeje się. Nie śpiewa też już tak często jak dawniej, i tylko podczas księżycowych nocy.
— Ale przy upuście wysiaduje starym zwyczajem i wpatruje się w wodę nieraz długo po północy — mówił strzelec. — Wczoraj przechodziłem koło niej, widziałem, jak obrywała gałązki wierzbiny i rzucała je do wody. Godzina była już późna. „Co tu robisz?“ pytam. Ona nic; pytam drugi raz, ona obraca się ku mnie, a w oczach ma płomienie. Myślałem, że się na mnie rzuci, ale widać, że mnie poznała, czy też odmieniło się jej w myślach, dość, że znowu odrywała gałązki i rzucała je do wody. Trudna z nią sprawa. Żal mi jej i życzyłbym jej zakończenia tego smutnego istnienia, ale jak się czasem zdarzy, że stoję na czatach, a nie słyszę jej albo nie widzę siedzącej przy upuście, to mi czegoś brak — mówił strzelec, trzymając zastrzeloną kanię w ręku.
— Jak się człowiek do czego przyzwyczai, to trudno się odzwyczajać — rzucił pan Beyer, wkładając rozżarzoną hubkę do krótkiej odrutowanej fajeczki, a gdy parę razy porządnie pociągnął dymu, dodał: — Przyzwyczaja się człowiek do człowieka, do zwierzęcia, do różnych rzeczy. Ja na przykład przyzwyczajony jestem do tej glinianej fajeczki; moja matka paliła taką samą. Jakbym ją widział siedzącą na zaprożu.
— Jakto, pana strzelca matka paliła fajkę? — dziwiła się Basia.
— W górach dużo kobiet pali, szczególniej starsze niewiasty, tylko że zamiast tytoniu używają kartoflanej naci, albo wiśniowych liści, jeśli o nie nietrudno.
— Nie sądzę, żeby to było dobre palenie — rzekł strzelec ryzemburski, zapalając sobie także, ale fajkę porcelanową, ładnie malowaną.
— Lubię też niektóre miejsca w lesie — zaczął znowu pan Beyer — i zawsze się na nich zatrzymuję, bo mi są osobliwie miłemi; przypominają mi albo pewnych ludzi, albo też miłe lub niemiłe okoliczności życia. Gdyby na tych miejscach zabrakło jedynego krzaczka, musiałbym to odczuć. W jednem miejscu koło stromego wysokiego zbocza stoi samotny świerk, drzewo stare, z obwisłemi gałęziami, które z jednej strony zwieszają się nad głęboką przepaścią, osłaniając nieliczne tam kępki jałowca albo krzaczki paproci; w głębi pod tem drzewem pędzi potok po złomach skał i tworzy liczne wodospady. Sam nie wiem, jak to było, ale ku temu świerkowi zawsze mnie coś pociągnęło, gdy miałem jakie zgryzoty albo gdy mnie spotkało jakie nieszczęście. Bywało tak, kiedy się starałem o swoją żonę i zdawało mi się, że jej nie dostanę, bo jej rodzice długo się opierali, zanim wreszcie się zgodzili. To samo, kiedy mi umarł najstarszy synek i gdy pochowałem starą matkę. Wychodząc z domu, szedłem bez określonego celu, nie patrzyłem ani w lewo, ani w prawo, a nogi bez mojej wiedzy zanosiły mnie nad dziką przepaść ku samotnemu świerkowi; gdy stanąłem obok niego, gdy z nad głębokiej przepaści widziałem przed sobą wierzchołki gór, wtedy jakby mi z serca spadał jakiś ciężar i nie wstyd mi było płakać. Obejmowałem twarde ciało drzewa i zdawało mi się, że w niem jest życie, że rozumie ono moje skargi, a jego gałęzie zaszumiały nade mną nieraz tak wymownie, jakby razem ze mną wzdychały i chciały mi opowiadać o własnych swoich bólach.
Beyer zamilkł, jego duże oczy były zwrócone ku światłu płonącemu na stole, z ust zamiast słów płynęły mu lekkie obłoczki dymu i unosiły się pod powałę, wyprzedzając jego myśli.
— Prawda, człowiekowi nieraz wydaje się, jakby te drzewa były istotami żywemi — przyświadczył strzelec ryzemburski. — Znam to z doświadczenia. Pewnego razu — będzie temu już parę lat — kazałem wycinać drzewa. Gajowy był zajęty, więc musiałem sam dozorować wyrębu. Drwale nadchodzą i zabierają się powalić najpierw piękną brzozę; ani plamki by na niej nie znalazł, stała piękna jak panna. Popatrzyłem na nią i wydało mi się — śmieszne to, ale takiego doznałem wrażenia jakby mi się do nóg chyliła i obejmowała mnie konarami, a w uszach brzmiał mi cichy szept: „Czemu chcesz uśmiercić moje młode życie, co ci złego zrobiłam?“ W tej chwili zgrzytnęło ostrze piły po korze i wgryzło się w ciało brzozy. Nie pamiętam już, czy krzyknąłem, ale chciałem powstrzymać drwali, żeby dali spokój; gdy na mnie ze zdziwieniem spojrzeli, odwróciłem się szybko i uciekłem do lasu. Przez całą godzinę się błąkałem i ciągle prześladowała mnie ta jedna myśl, że mnie brzoza prosiła, abym jej życie uratował. Kiedym się wreszcie przezwyciężył i poszedł ku porębie, była już powalona. Ani listeczek się na niej nie poruszył, leżała jak martwe ciało. Taka mnie żałość ogarnęła, jakbym się był dopuścił zbrodni. Przez parę dni byłem jak struty, ale nikomu nic nie powiedziałem, a gdyby się dzisiaj nie było akurat zgadało, to jeszcze nie byłbym o tem nic powiedział.
— I mnie zdarzyło się kiedyś coś podobnego — zaczął swoim głębokim głosem Beyer. — Miałem dostarczyć zwierzyny do zarządu. Idę na łów. Wtem nawija mi się pod strzał sarna. Zwierzątko ładne, jakby wyrzeźbione. Wesoło rozglądała się po lesie i szczypała trawkę. Ogarnął mnie żal, ale zaraz pomyślałem: Nie bądź-że głupi; na co ci się zdał żal? Strzeliłem, ale ręka mi drżała, trafiłem sarnę w nogę. Upadła i nie mogła uciekać. Pies pędził do niej, ale go zawołałem, bo coś mi szeptało, żeby nie dać zwierzęciu zrobić krzywdy. Podszedłem ku niej i nie potrafię powiedzieć, jak boleśnie to zwierzątko na mnie spojrzało i ile błagania było w jego spojrzeniu. Wyrwałem nóż i wbiłem jej go w serce; zadrżała i było po niej. Ale ja się rozpłakałem i od tego czasu... no, czemu miałbym się wstydzić...
— Tatuś nie chce strzelać do sarny — szybko wyrwał się Orlik.
— Dobrześ powiedział. Ile razy złożę się do strzału, widzę przed sobą tamtę ranioną sarnę, boję się, że chybię i zwierzę zranię, więc daję spokój.
— Żeby pan strzelec tylko do złych zwierząt strzelał, a dobre zostawiał, bo ich szkoda — ozwał się Wiluś, którego głos trząsł się od łez.
— Żadne zwierzę nie jest takie dobre, żeby nie było złem, a żadne nie jest znowu tak złem, żeby nie było dobrem; akurat jak między ludźmi. Mylimy się, gdy sądzimy, że to zwierzę, które ma ładną i łagodną twarz, musi być koniecznie dobre, a to, które nam się nie podoba, że jest złe. Bardzo często twarz kłamie. Każdy z nas jakoś łatwiej odżałuje tego, co mu jest wstrętnem i nie wzrusza go, a natomiast lituje się nad tem, co mu się podoba. Z tego powodu bywa człowiek bardzo często niesprawiedliwy. Byłem raz w Hradcu, jak mieli tracić dwóch złoczyńców. Jeden był człowiekiem pięknym, a drugi był ponury i brzydki. Pierwszy zabił swego kolegę, podejrzewając go, że mu odbił narzeczoną. Drugi pochodził z naszych stron. Udałem się do niego już po wyroku, żeby się go zapytać, czy sobie czego nie życzy i czy nie każe zanieść pozdrowienie swoim krewnym. Spojrzał na mnie dzikiemi oczyma, roześmiał się, a potem potrząsł głową i powiada: „Ja miałbym posyłać komuś pozdrowienie? Nikogo nie znam!“ Odwrócił się ode mnie, ukrył twarz w dłoniach i trwał przez chwilę bez ruchu, ale potem zerwał się, stanął przede mną z założonemi rękoma i zapytał: „Powiedz, człowiecze, uczynisz dla mnie, o co cię poproszę?“ Odpowiedziałem mu, że uczynię to bardzo chętnie i podałem mu rękę. W tej chwili na twarzy jego zjawił się taki wielki ból, że wszystko byłbym zrobił dla niego. Zniknęła z jego twarzy brzydota i zaciekłość i pozostało na niej tylko to, co budzi współczucie. Dobrze snać zajrzał mi w serce, bo schwycił mnie za rękę, ścisnął ją mocno i drżącym głosem rzekł: „Gdybyście przed trzema laty byli mogli podać mi rękę, jak w tej chwili, nie byłbym dzisiaj w tem miejscu. Czemu się nie spotkaliśmy? Czemu spotykali mnie tylko ludzie, którzy wdeptywali mnie w błoto, drwili sobie z mojej brzydoty i poili mnie jadem i piołunem. Matka mnie nie kochała, brat mnie wygnał, siostra odwracała się ode mnie, a ta, o której myślałem, że mnie kocha, dla której życie narażałem, żałując, że dla niej nie mogę umrzeć dziesięć razy za jej miłość, podrwiwała sobie ze mnie, a kiedy razu pewnego chciałem z jej ust usłyszeć to, co wszyscy mi mówili, wyszczuła mnie psem.“ I dziki ten człowiek płakał jak dziecko. Po chwili osuszył łzy, ujął mnie za rękę i szeptem dodał: „Jak będziecie, panie strzelcze, w rewirze marszowskim, idźcie nad dziką przełęcz, gdzie nad przepaścią stoi samotny świerk i pozdrówcie go ode mnie, i zanieście pozdrowienie tym dzikim ptakom, co nad nim polatują, i tym wysokim górom! Pod jego konarami sypiałem długie lata i powiedziałem mu wszystko, o czem nikt nie wie; pod tem dobrem drzewem nie byłem takim nędznym Łazarzem, jakim jestem tutaj.“ Zamilkł, usiadł na ławie i już się do mnie ani słowem nie odezwał i nawet nie spojrzał na mnie. Oddaliłem się ze współczuciem dla niego. Ludzie przeklinali i wyzywali tego brzydkiego, że zasłużył sobie na największą karę, że mu łotrostwo z oczu patrzy, że nie chce ani księdza, ani z kim porozmawiać, że sobie z ludzi podrwiwa i idzie na stracenie, jakby szedł na zabawę. Tego ładnego żałowali, wyrywali sobie z rąk piosenkę, którą ułożył w więzieniu i każdy pragnął, żeby został ułaskawiony, bo tylko zabił kolegę i to w przystępie zazdrości, ale, ten drugi miał pono zabić dziewczynę z samej tylko złej woli oraz mordował ludzi. Tak sądzi każdy podług swego uczucia, a ile głów, tyle rozumów. Każdemu oku rzeczy wydają się innemi i dlatego nie trzeba twierdzić, że to a to jest takiem i już innem być nie może. Bóg jeden zna świat i sam jeden zagląda w serce człowieka, on też tylko sądzić może nieomylnie. On zna mowę zwierząt, jemu otwiera się kwiatek każdej rośliny, on zna ścieżynki każdego robaczka, szum wiatru idzie, gdzie on go posyła, a wody płyną, gdzie on im drogę pokazuje.
Strzelec znowuż zamilkł, fajka mu zagasła. Jego piękne oczy błyszczały, twarz podobna była do górskiej dolinki, oświetlonej łagodnemi blaskami jesiennego słońca, gdy na wysokich górach już leżą śniegi, ale u ich stóp jest jeszcze dużo zieleni i kwiatów. Wszyscy spoglądali na pana Beyera w milczeniu, aż ozwała się babunia:
— Macie rację, panie strzelcze. Tak miło was słuchać, jakby się słuchało jakiego świętego kazania. Ale dzieciom pora spać. Wasz synek jest pewno zmęczony daleką drogą, a i wy też. Jutro powiemy sobie resztę.
— Te młodą kanię daj mi, Orliku, dla mojej sowy, bo co z nią będziesz robił? — rzekł strzelec ryzemburski, biorąc strzelbę na ramię.
— Ależ bardzo proszę!
— My wam tę kanię jutro wczesnym rankiem zaniesiemy! — wołali chłopcy.
— Ale musicie przecież iść do szkoły.
— Na jutro pozwoliłam im zostać w domu, żeby się nacieszyli gościem — rzekła matka.
— No to ja swoich urwisów też na jutro od szkoły uwolnię, żeby mieli uciechę. Przyjdźcie więc do nas! Bywajcie zdrowi i dobrej nocy!
Uprzejmy pan brat z doliny, jak pan Beyer nazywał swego kolegę ryzemburskiego, podał wszystkim rękę, zawołał Hektora, który się Orlikowi bardzo podobał i wyszedł z domu. Rano, zanim dzieci się ubrały, Orlik stał już na tratwie, jednej z tych, którym razem z ojcem towarzyszyli. Po śniadaniu pan Beyer udał się z chłopcami do leśniczówki w Ryzemburgu, a babunia z Adelką i Basią poszły do gospody, żeby się pożegnać z Kubą. Świetlica w gospodzie była przepełniona. Matki i ojcowie żegnających się żołnierzy, koledzy, siostry i znajomi byli tu zgromadzeni. Chociaż jedni drugim dodawali otuchy, chociaż i Krysia i gospodarz nie nadążyli gościom nalewać, aż nawet Kuba musiał pomagać, chociaż młodzież wyśpiewywała wesołe pieśni żołnierskie i inne, żeby sobie serca dodać, wszystko nie zdało się na nic; nawet się nikt nie upił, jak to dawniej bywało, gdy młodzież odchodziła do wojska. Na czapkach mieli młodzi gałązki jedliny, swawolili, śpiewali, ale nie z nadmiaru szczerej wesołości, tylko żeby zagłuszyć tęsknotę i niepokój. W sercu nawet najdzielniejszego chłopaka była jakaś iskierka nadziei, że może się jeszcze coś odmieni. Cieszyli się też chłopcy, że dziewczęta ich żałują, radzi byli miłości rodzicielskiej, która potężną falą przelewała się przez brzegi serc i ust, jak wody podziemne wytryskują na powierzchnię źródłami. Choć tam ojcowie byli smutni, to jednak miło im było słyszeć, gdy znajomi mówili o ich synach: — O, ten nie wróci! Chłopak jak sosna, jakby ulany, takich tam lubią i nie puszczają do domu. — Takiemi słodkiemi kropelkami łagodzili sobie ludzie gorycz, którą los poił nieszczęsnych rodziców. Takie i podobne uwagi osładzały gorycz rozstania zdrowym, krzepkim chłopakom, a zasmucały tych, którzy świadomi sobie byli jakich braków cielesnych i martwili się, że zostaną odesłani do domu, jako niezdatni. Niejeden byłby wolał zostać żołnierzem, niż słuchać zjadliwych uwag: — O ciebie matka płakać nie potrzebuje, bo ty, bracie, na bęben przysięgać nie będziesz. Zdatnyś, ale psu na podwiązki. — Albo: — Przystań, chłopcze, do huzarów, bo masz nogi jak wół rogi. — Dużo było takich przypowiastek.
Babunia weszła do izby mniejszej, ale do świetlicy wejść nie chciała. Nie dlatego, że tam było powietrze duszne, ale dlatego, że nad wszystkimi wisiała ciężka chmura bólu, ściskała serca i zasępiała twarze. To babunię odstraszało. Czuła dobrze, jak jest tym zasmuconym matkom, z których niejedna załamywała ręce w niemym bólu, druga zcicha popłakiwała, inna znowu głośno narzekała. Wiedziała babunia, co się dzieje w sercach dziewcząt, które nawet nie śmieją smutku swego okazać, a jednak bez łez spojrzeć nie mogą na tych przybladłych chłopaków, których wódka nie rozwesela, ale raczej zasępia, tak, że gdy chcą śpiewać, to głosu z piersi wydobyć nie mogą. Rozumiała babunia, jak jest tym ojcom, siedzącym przy stole w ponurej zadumie; żaden z nich o niczem innem nie myśli i nie mówi, tylko o tem, skąd wziąć teraz zastępcę za dobrego pracowitego chłopaka, który był ojcu prawą ręką, a którego teraz zabierają — łatwo powiedzieć — na czternaście lat! Babunia wyszła na dwór i usiadła w ogrodzie.
Po chwili wyszła do ogrodu Krysia umęczona, upłakana, blada jak chusta. Chciała mówić, ale na piersi miała jakby kamień a gardło tak się jej zaciskało, że słowa wydobyć nie mogła. Oparła się o pień kwitnącej jabłoni. Była to ta sama jabłoń, przez którą rzucała wianuszek, żeby sobie wywróżyć bliskie szczęście z Kubą. Wróżba wypadła dobrze, a teraz oto, gdy się miała wypełnić, trzeba było rozstać się z miłym. Zakryła twarz fartuszkiem i rozpłakała się na cały głos. Babunia nie broniła jej płakać.
Przyszedł Kuba. Gdzież się podziały rumieńce jego twarzy i żywość jego oczu! Cała twarz była jakby z marmuru wykuta. Bez słowa podał rękę babuni, bez słowa objął kochaną dziewczynę i wyjąwszy z napierśnej kieszeni wyszywaną chusteczkę, jaką każdy chłopiec dostaje od dziewczęcia na dowód miłości, ocierał sobie nią oczy. Nie mówili ani słówka o tem, jak głębokim jest ich smutek, ale gdy z gospody doleciała zwrotka piosnki:

A jak my się rozstaniemy,
Dwa serduszka zasmucimy;
Dwa serduszka cztery oczy
Będą płakać we dnie w nocy...

Krysia szybkim ruchem objęła za szyję swego chłopca i łkając, ukryła twarz na jego piersi. Piosenka ta była echem smutku, który przepełniał ich serca.
Babunia wstała. Po twarzy spływała jej łza; Basia też płakała.. Staruszka położyła rękę na ramieniu Kuby i rzekła drżącym głosem: — Idź z Bogiem, Jakóbie, i niech cię Bóg pocieszy! Co czynisz z musu, czyń z radością, a będzie ci lżej. Jeśli Bóg pobłogosławi zamysłom moim, to rozstanie wasze nie będzie zbyt długiem. Ufajcie tedy! A ty, dziewczyno, jeśli go kochasz, nie dodawaj mu żałości swojem narzekaniem. Zostajcie z Bogiem! — Rzekłszy to, babunia zrobiła krzyżyk na czole Kuby, ścisnęła go za rękę i ująwszy dziewczynki za ręce, odwróciła się i szybko szła ku domowi z błogą w sercu świadomością, że pocieszyła zasmuconych.
Słowa babuni padły na serca Krysi i Kuby jak pada ożywcza rosa na więdnący kwiat, budząc go ku nowemu życiu. Stali pod kwitnącą jabłonią, tuląc się do siebie, a wietrzyk obsypywał ich białem kwieciem. Przed gospodą zaturkotał drabiniasty wóz, zajeżdżający po żołnierzy. Z dziedzińca ozwał się głos: — Kubo! Krysiu! — Ale oni nie słyszeli. Zapomnieli o całym świecie, trzymając się w objęciach, jakby w ich ramionach spoczywały wszystkie dostatki i radości świata.
Po południu rozstał się i pan Beyer z uprzejmymi swoimi gospodarzami. Pani Proszkowa, jak zwykle, tak i tym razem, nakładła ojcu i synowi pełne torby pożywienia na drogę. Każdy z chłopców dał Orlikowi coś na pamiątkę, Basia wstążkę na kapelusz, a Adelce, pytającej się babuni, co ma chłopcu dać, poradziła babunia, aby mu dała sztuczną różyczkę, którą dostała od hrabianki.
— A mówiłaś, babuniu, że ją będę nosiła za pasem, jak będę duża, bo jest taka ładna — mówiła dziewczynka.
— To, co sama cenisz i co ci jest miłem, musisz dać miłemu gościowi, gdy go uczcić pragniesz. Daj mu różyczkę, bo dziewczętom najlepiej wypada podarować gościowi kwiatek.
Adelka wsunęła Orlikowi za wstążkę od kapelusza swoją piękną różę.
— Nie wiem, kochana Adelo — rzekł pan Beyer —, jak długo ta różyczka zachowa swoją piękność. Orlik, to dziki ptak, przez cały dzień lata po skałach i górach, po deszczu i po wietrze.
Adelka spojrzała na Orlika pytającemi oczyma.
— Nie bój się, tatusiu — rzekł chłopiec, spoglądając z zadowoleniem na kwiatek. — Jak w powszednie dni będę chodził po górach, to ją dobrze schowam, a nosić ją będę tylko w święto, więc zostanie zawsze ładną.
Adelka była zadowolona. Nikt nie przypuszczał, że ona sama jest tą różyczką, po którą kiedyś Orlik wyciągnie rękę i którą zabierze z sobą w góry pokryte śniegiem, aby ją w zaciszu leśnem pielęgnować i chronić jako szczęście i radość swego życia.




XVI.

Było już po Zielonych Świątkach, które babunia lubiła osobliwie i podczas których zdobiła zielenią całe mieszkanie, tak że w każdej izbie, przy stole, czy w łóżku wszyscy byli bezustannie pod zielenią. Było też już po pięknem święcie Bożego Ciała i po Janie Chrzcicielu. Słowiczek przestał był śpiewać w zaroślach ogrodu, jaskółki wywodziły już swoje młode z pod strzech, a na piecu koło kotki leżało majowe kocię, z którem Adelka lubiła się bawić. Jej czarna kurka prowadzała już spore kurczęta, a Sułtan i Tyrl co noc skakali do strugi za myszami, co starym prządkom dało powód do opowiadania, że koło kładki przy Starym Bielniku straszy topielec.
Adelka z Urszulą wyprowadzały Srokatą na pastwisko, razem z babunią zbierała czasem zioła, albo też siadywała z nią na podwórku pod lipą, której kwiat babunia też już suszyła. Siedząc z babunią na podwórku, Adelka uczyła się na książce. A przed wieczorem, gdy babunia szła z nią dzieciom na spotkanie, to zbaczały na pole, bo staruszka lubiła popatrzeć na swój len, a jeszcze bardziej na rozległe dworskie pola, na których kłosy żółkły bardzo szybko. Gdy pod wiewem wiatru łan falował, to babunia oczu od niego oderwać nie mogła. Do polowego, dawnego kataryniarza, mawiała przy spotkaniu: — Aż miło patrzeć na to Boże błogosławieństwo, aby tylko Bóg ustrzegł plon od gradu i wody.
— Mamy wielką spiekotę — odpowiedział polowy, spoglądając przytem po niebie.
Gdy przechodziły koło grochu, to nigdy nie zapomniał narwać Adelce do fartuszka młodych strączków, a sumienie uspakajał sobie zawsze tem, że nawet pani księżna nie miałaby nic przeciwko temu, bo lubi babunię i dzieci. Basia nie przynosiła już Adelce słodkiego drzewa albo lukrecji, otrzymanej od koleżanek za pomoc w języku niemieckim, czy też kupionej w kramiku. Jak tylko przekupka z czereśniami zaczęła wystawać w pobliżu szkoły, dzieci wydawały swoje grosze wyłącznie za ten owoc. Idąc ze szkoły do domu, zbierały dzieci jagody i przynosiły młodszej siostrzyczce pełne torebki, a gdy przychodziła pora na jerzyny i orzechy laskowe, była uciecha nie mniejsza. Babunia zaś przynosiła z lasu grzyby i uczyła dzieci odróżniać złe od dobrych. Mijał lipiec, a na początku sierpnia miała przyjechać pani księżna i ojciec, a prócz tego cieszyły się dzieci, że nastaną wakacje. Pani Proszkowa już znowu całemi dniami dozorowała prac na zamku, bacząc, aby wszystko od wielkiego do najmniejszego było należycie oczyszczone, a pan ogrodnik omal że sobie nóg nie ubiegał po ogrodzie, nie omijając najmniejszego zagonka, pilnując, żeby najdrobniejszy kwiatek rósł jak się należy i starając się, żeby trawka była bujna i równiutko przycięta; gdy zaś zaglądał pod krzaczki i znajdował pod nimi pokrzywy, przeoczone przez robotnice, to je sam wyrywał i za płot wyrzucał. Wszędzie były gorączkowe przygotowania na przyjazd pani księżnej. Ci, dla których przyjazd księżnej połączony był z pożytkiem, cieszyli się, że ją niedługo zobaczą, ale byli i tacy, co temu przyjazdowi wcale radzi nie byli, a administratorzy nosili głowy codzień niżej; gdy zaś wkońcu zaczęto sobie szeptać, że „jutro już tu będą,“ to pan administrator tak się zniżył w swej uprzejmości, że nawet na ukłon karbowego odpowiadał, czego naogół nigdy nie czynił, gdy był pierwszą osobą na zamku. Babunia życzyła pani księżnej wszystkiego najlepszego i codziennie się za nią modliła, ale gdyby z jej przyjazdem nie łączył się zawsze przyjazd zięcia, nie byłaby tego uważała za tak ważne, czy pani księżna przyjedzie, czy nie przyjedzie. Tym razem wszakże i ona nie mogła się doczekać przyjazdu pani księżnej; miała jakieś swoje zamiary, o których nikomu ani słowa nie pisnęła.
Na początku sierpnia rozpoczynały się już tu i owdzie żniwa, a pani księżna zjechała z całą świtą właśnie na ten czas. Córeczka administratora wypatrywała swego Włocha, ale dowiedziała się niebawem, że pani księżna pozostawiła go w Wiedniu. Pani Proszkowa promieniała z radości, dzieci miały znowuż miłego tatusia w pobliżu, tylko babunia trochę się zasępiła, że nie przyjechała wyczekiwana Joasia. Nadszedł wszakże list od niej, że ciotka Dorota serdecznie babunię pozdrawia i stryj także; donosiła też Joasia, że z powodu choroby stryja przyjechać nie może, bo byłoby niegrzecznie i nieżyczliwie, zostawić ciocię samą, aby i nad gospodarstwem czuwała i chorego pielęgnowała. Pisała, że jej narzeczony jest człowiekiem bardzo dobrym, że ciocia zgadza się, żeby ona za niego wyszła i że na świętą Katarzynę chce jej wyprawić wesele. Czekają już tylko na zgodę i przyzwolenie babuni. — Jak się pobierzemy, to w czasie najbliższym przyjedziemy do Czech, żebyś nam, mamusiu, pobłogosławiła i żebyś poznała mojego Jerzego, którego nazywam Jurem. On także nie jest Czech, lecz pochodzi skądś z nad tureckiej granicy, ale dobrze się z nim rozmówisz, bo go nauczyłam po czesku prędzej, niż Tereska swego Jana. Byłabym wolała wyjść za Czecha, bo wiem, że byłby ci milszym zięciem, ale cóż zrobić, mamuniu, kiedy serce nie sługa, a mnie się ten mój Krobot bardzo podoba. — Tak kończył się list.
Tereska czytała go na głos, a jej mąż słuchał uważnie i mówił:
— Jakbym ją słyszał, tę wesołą Joaśkę. Wesoła z niej dziewczyna i porządna, a Jur także dobry człowiek, znam go; jest to pierwszy czeladnik stryja i chłop jak góra, że trudno byłoby znaleźć takiego drugiego. I rzemieślnik doskonały.
— Ale było tam takie jedno słowo, którego nie zrozumiałam, Tereniu; przeczytaj mi je jeszcze raz — prosiła babunia, wskazując palcem na zakończenie listu.
— To jest słowo o tym Krobocie, prawda?
— Proszę cię, Teresko, co to znaczy Krobot?
— Krobotami przezywają w Wiedniu Chorwatów.
— Ach, tak. No to szczęść jej Panie Boże! Ktoby też sobie kiedy pomyślał, że ludzie z dwóch końców świata i zejdą się z sobą! I Jerzy mu na imię, jak jej nieboszczykowi ojcu.
Z temi słowy złożyła babunia list, otarła łzę z oka i poszła do skrzyni, żeby go tam schować.
Dzieci były niewypowiedzianie szczęśliwe, że miały miłego tatusia w domu. Nie mogły się na niego napatrzeć i wszystkie naraz zaczynały opowiadać, co się w ciągu roku stało, chociaż ojciec wiedział już o wszystkiem, bo mu matka pisywała częste listy.
— Ale teraz zostaniesz u nas przez całą zimę, prawda, tatusiu? — dopytywała się Adelka i przypochlebiała się ojcu, głaszcząc go po brodzie, co zawsze czyniła z wielkiem upodobaniem.
— I prawda, tatusiu, że jak będzie sanna, to nas przewieziesz na tych ładnych sankach i każesz koniom zawiesić dzwonki? Pan kum z miasta posłał po nas pewnego razu sanki i pojechaliśmy z mamusią, bo babunia nie chciała. Jechało się bardzo dobrze; dzwonki tak ładnie dzwoniły, a wszyscy w miasteczku wyglądali oknami, kto to też jedzie — opowiadał Wiluś. Ale ojciec nie mógł dać dzieciom odpowiedzi, bo zaraz Janek zaczynał: — A czy ty wiesz, tatusiu, że będę strzelcem? Jak tylko ukończę szkołę, pójdę do pana Beyera w góry, a Orlik pójdzie do Ryzemburga.
— Dobrze, tylko się naprzód pilnie ucz w szkole — uśmiechnął się ojciec, pozostawiając chłopcu wolność słowa.
Przyszli i przyjaciele w odwiedziny, pan strzelec i pan młynarz, żeby się przywitać z miłym gościem. Domek ożywił się i poweselał. Nawet Sułtan i Tyrl pędziły z jakąś bujną niecierpliwością na spotkanie Hektora, jakby mu chciały opowiedzieć wesołą nowinę. Wiedziały, że pan ich lubił, a na karę nie zasłużyły od owego dnia, kiedy to pozagryzały tyle kacząt. Biegły tedy swemu panu na spotkanie i cieszyły się, gdy ich głaskał po głowach. Babunia, widząc uciechę psów, mówiła, że zwierzę bardzo dobrze wie, kto je lubi i dobrze to sobie pamięta.
— A jakże tam hrabianka? Czy wyzdrowiała już zupełnie? — pytała pani strzelcowa, która też przyszła, aby przywitać się z panem kumem.
— Mówią, że już jest zupełnie zdrowa, ale mnie się zdaje, że nie. Ma jakieś zgryzoty. Była zawsze bardzo delikatna, ale teraz jest już podobna do ducha; a jej oczy spoglądają, jakby już z nieba patrzyły. Aż się na płacz zbiera, gdy się ją widzi, bo jest dobra jak anioł. To też pani księżna jest ogromnie zmartwiona i od czasu, jak się hrabianka rozchorowała, skończyły się u niej wszystkie przyjęcia i zabawy. Przed samą chorobą miała się zaręczyć z pewnym hrabią, bogatym i bliskim pani księżnej, która przyjaźni się z jego rodzicami. Chciałaby, żeby ślub był niedługo... Nie wiem, jak będzie — rzekł pan Proszek, potrząsając głową z niedowierzaniem.
— A co na to wszystko mówi hrabia? — pytały kobiety.
— Cóżby miał mówić? Nic mu przecie nie pozostaje, jak tylko czekać, aż panienka zupełnie wyzdrowieje. A jeśli hrabianka umrze, to będzie nosił żałobę, bo zdaje się, kocha ją szczerze. Podobno chce jechać za księżną do Włoch.
— A czy panienka kocha hrabiego? — spytała babunia.
— Któż to może wiedzieć! Jeśli nie myśli o kim innym, to mógłby się jej podobać, bo jest człowiekiem urodziwym — odpowiedział pan Proszek.
— A właśnie, jeśli o kim innym nie myśli — rzekł pan młynarz, podając panu Proszkowi otwartą tabakierkę. — Na uparte kochanie lekarstwa nie dostanie. — Takie uwagi zwykł był pan młynarz robić przy każdej nadarzonej sposobności. — Na ten przykład, nasza karczmarka byłaby już dawno za mężem i nie chodziłaby jak topielica, gdyby jej nie byli zabrali chłopca, którego kocha — mówił młynarz, zażywając tabaki, gdy był już wszystkich obczęstował. Rzucił okiem w stronę Krysi, która także była w gościach u państwa Proszków.
— Było mi was obojga szczerze żal, gdy mi żona pisała, że Kuba musiał iść do wojska — rzekł pan Proszek, spoglądając na bladą dziewczynę. — Czy aby Kuba przyzwyczaił się już trochę do nowego życia?
— Co ma biedak robić? Musi się przyzwyczajać, chociaż to rzecz niełatwa — odpowiedziała Krysia, odwracając się ku oknu, żeby nikt nie widział łez w jej oczach.
— To już tak jest — ozwał się strzelec; — choćbyście ptaka zamknęli w złotej klatce, on zawsze tęskni za wolnością.
— Osobliwie, jak na wolności jest jego najmilejsza — dodał pan młynarz.
— Ja także byłem żołnierzem — wtrącił pan Proszek. Uśmiech zagrał mu na ustach, a jego niebieskie oczy zwróciły się po tych słowach w stronę żony.
Uśmiechnęła się także i zawołała: — Wielki z ciebie był bohater!
— No, nie śmiej się, Tereniu, bo jakeś z ciotką chodziła na wały, żeby się przyglądać, jak nas tam ćwiczyli, toście obie płakały.
— A ty razem z nami — roześmiała się pani Teresa. — Ale wtedy nikomu z nas śmiać się nie chciało, chyba tym, co na nas patrzyli.
— Muszę wam powiedzieć — przyznał się otwarcie gospodarz, — że mi to było całkiem obojętne, czy mnie miano za babę, czy za bohatera, bo mi się takie bohaterstwo wcale nie uśmiechało. Całe te dwa tygodnie mojej żołnierki to było takie wzdychanie i płakanie, że nawet na jedzenie i spanie czasu mi niewiele zostawało. Wyglądałem też jak cień, kiedy zostałem uwolniony.
— Ach więc tylko dwa tygodnie byliście żołnierzem, panie kumie — uśmiechnął się pan młynarz. — Sądzę, że i Kuba nie miałby nic przeciwko temu, żeby służył akurat tyle dni, ile ma służyć lat.
— Żebym ja był wiedział, że dobry przyjaciel stara się o wypłacenie mnie, i że brat chce służyć za mnie, to nie byłbym się martwił. Przyszło to do mnie zgoła niespodziewanie. Mojemu bratu wojaczka się podoba i nadaje się też do niej daleko lepiej ode mnie. Nie myślcie wszakże, moi państwo, że jestem tchórz! Gdyby trzeba było bronić rodziny i ojczyzny, to pierwszy stanę w szeregu. Ale nie jesteśmy wszyscy jednakiego usposobienia i jeden nadaje się lepiej do tego, a drugi do tamtego. Prawda, Tereniu?
Pan Proszek położył rękę na ramieniu pani Teresy i serdecznie spojrzał jej w oczy.
— Tak jest, mój Janie — przyświadczyła babunia, odpowiadając zamiast córki —, ty nadajesz się najlepiej do życia rodzinnego i między nas. — Wszyscy w duchu zgodzili się ze słowami babuni, bo znali delikatne usposobienie gospodarza.
Kiedy przyjaciele zaczynali się rozchodzić, Krysia wsunęła się do pokoju babuni i z zanadrza wyjęła liścik, na którego pieczęci był odcisk guzika wojskowego: — Od Jakóba — szepnęła.
— No, bardzo ładnie, że pisze do ciebie. Co słychać u niego? — pytała babunia, ciesząc się z listu razem z Krysią.
Krysia otworzyła list i wolno czytała: — Moja droga Krysiu! Po stokroć cię pozdrawiam i całuję! Ale co to za pozdrowienia i pocałunki, mój Boże! Wolałbym cię w rzeczywistości jedyny raz do serca przytulić, niż sto razy na papierze; jesteśmy wszakże oddaleni o trzy mile drogi, a przyjść do ciebie nie mogę. Wiem ja, że nieraz sobie pomyślisz: — Co też Kuba porabia? Jak mu się powodzi? — Zajęcia mam dużo, ale jeszcze go i tak niedość, bo myśl bezustannie gdzieindziej. Gdybym był wolny, jak niektórzy koledzy, to możeby mi się żołnierka nawet podobała. Ci koledzy przyzwyczajają się do służby i niedługo będą się czuli tak dobrze, jakby nigdy nic innego nie robili, tylko w wojsku służyli. I ja też przyuczam się do wszystkiego i nie narzekam sobie, ale nic mnie tu nie cieszy, a zamiast przyzwyczajenia, przykrzy mi się coraz bardziej. Od świtu do nocy myślę tylko o tobie, moja gołąbko miła, i gdybym tylko wiedział, żeś zdrowa i gdybym dostał od ciebie pozdrowienie, toby mi na razie wystarczyło. Gdy stoję czasem na warcie i widzę ptaki lecące w waszą stronę, to myślę, że szkoda, iż nie umieją mówić, żeby ci zaniosły moje pozdrowienie, albo czemu sam nie jestem ptakiem, abym mógł polecieć do ciebie. — Czy babunia nic ci nie mówiła? Co też to mogło znaczyć, gdy mówiła, że rozstanie nasze nie będzie długiem? Czy wiesz coś o tem? Jak mi bywa najgorzej, to sobie o tych jej słowach przypominam i wtedy bywa mi tak błogo, jakbym miał pewność, że ona coś dla nas robi i zrobi. Bo ona nigdy nie mówi na wiatr. Tylko poślij mi parę słów, żebym się uspokoił. Myślę, że list chętnie ci ktoś napisze. Ale napisz mi wszystko, dobrze? A jak tam żniwa? Tutaj zaczynają już sprzątać. Gdy widzę żniwiarzy idących w pole, to najchętniej rzuciłbym wszystko i uciekłbym. I proszę cię, nie chodź sama na pańskie, bo cię będą przepytywali i będą w tobie budzili żal. Więc lepiej nie chodź. A ten gaduła pisarek ze dwora...
— Ach ten głupi Kuba! — zawołała Krysia. — Zdaje mu się, że jabym mogła... — Podąsała się chwilę, a potem czytała dalej: — łaziłby za tobą. Trzymaj się Tomsza, bo ja go prosiłem, żeby ci w razie potrzeby był pomocny. Pozdrów jego i jego żonę. Zajdź też do moich i pozdrów ich bardzo serdecznie, a nie zapomnij pozdrowić swoich, i babunię, i dzieci, i wszystkich miłych przyjaciół. Miałbym jeszcze tyle do pisania, że i na wołowej skórze by się nie zmieściło, ale już mi czas iść na wartę. Jak mi czasem wypadnie strażowanie w nocy, to sobie powtarzam piosenkę, którą przed rozstaniem śpiewaliśmy razem: Ach wy złote gwiazdki małe! — Tyś wtedy płakała. Miły Boże, tak dobrze bywało na świecie, tak wiele rzeczy nas cieszyło i radowało, a teraz Bogu jednemu wiadomo, jak to będzie dalej. Zostaj z Bogiem!
Krysia złożyła list w kilkoro i pytającem okiem spoglądała na babunię.
— Możesz być rada, bo to zacny chłopak. Pozdrów go ode mnie i napisz mu, żeby ufał Bogu, bo jeszcze nigdy nie było tak źle, żeby nie mogło być lepiej. I dla niego zabłyśnie słonko. Żebym ci zaś mogła powiedzieć wyraźnie: tak i tak, tego uczynić nie mogę, dopóki nie mam pewności. Ale na pańskie chodź, gdy będzie trzeba. Chciałabym, żebyś podczas uroczystości dożynkowych podawała pani księżnej wieniec. Jeśli będziesz chodziła na pańskie, to żadna inna prócz ciebie nie zostanie na to wybrana.
Słowa te pocieszyły Krysię niemało, obiecała więc babuni, że we wszystkiem zastosuje się do jej rady. Od czasu, gdy zięć Jan przyjechał, babunia pytała go nieraz, kiedy księżna bywa w domu i gdzie wychodzi, aż się pan Proszek dziwił. — Babunia nigdy nie była ciekawa dowiedzieć się, co dzieje się na zamku, jakby go wcale na świecie nie było, a teraz ciągle się o księżnę dopytuje. Co to ma znaczyć? — Ale babunia nic nikomu nie powiedziała, więc jej pytania zostały przypisane prostej ciekawości.
Po kilku dniach pan Proszek z żoną i wszystkiemi dziećmi wyjechał do miasteczka, żeby rodzinie zrobić przyjemność. Bietka i Urszula poszły na pole, babunia pilnowała domu. Usiadła z wrzecionkiem pod lipą na podwórzu, jak to bywało jej zwyczajem. Rozmyślała nad czemś i nawet nie śpiewała; czasem głową zakręciła, czasem znowu kiwnęła jakby potakiwała, aż wreszcie widać doszła z sobą do ładu, bo rzekła: — Tak też zrobimy. — W tej właśnie chwili ujrzała hrabiankę, idącą po zboczu ku kładce; ubrana była w białą sukienkę, na głowie miała okrągły słomkowy kapelusz; posuwała się naprzód krokiem tak lekkim, iż zdawało się, że stopami w białych atłasowych pantofelkach wcale nie dotykała ziemi. Babunia wstała z ławy i z wielką radością ją witała, ale serce się jej ścisnęło, gdy spojrzała na twarzyczkę dziewczęcia, tak bladą, że niemal przezroczystą. Na tej dobrotliwej twarzyczce malował się taki głęboki ból, że babunia bez współczucia patrzeć na nią nie mogła.
— Babunia sama? Czemu tak cicho dokoła? — zapytała Hortensja po serdecznem przywitaniu.
— Sama jestem w domu, bo wszyscy pojechali do miasteczka. Dzieci nie mogą nacieszyć się ojcem, że go tak dawno nie widziały — odpowiedziała babunia, ocierając fartuchem czystą ławeczkę, zanim poprosiła panienkę, aby usiadła.
— Rzeczywiście, dzieci dawno już ojca nie widziały. To moja wina.
— E, co też panienka mówi! Gdy Bóg ześle na człowieka chorobę, to cóż można zrobić przeciwko temu? Wszyscyśmy panienkę bardzo żałowali i modliliśmy się, żeby Bóg panience zdrowie wrócił. Bo zdrowie to największy skarb, a człowiek uczy się je cenić dopiero wówczas, gdy je stracił. Byłoby panienki szkoda, takiej młodej jeszcze, a pani księżna byłaby bardzo smutna.
— Ja wiem — odpowiedziała hrabianka i położywszy na kolanach album w pięknej oprawie, oparła na niem złożone ręce.
— Bardzo panienka blada, co panience jest? — z serdecznem zainteresowaniem pytała babunia dziewczęcia, które siedziało obok niej jak wcielony smutek.
— Nic, babuniu — odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu, który jeszcze wyraźniej zdradzał ból serca. Babunia nie śmiała pytać o więcej, ale że panienka jest chora nietylko na ciele, to widziała od pierwszego spojrzenia.
Po chwili zaczęła się hrabianka dopytywać o wszystkich domowników, jak się im powodzi i czy dzieci jeszcze o niej nie zapomniały, a babunia bardzo chętnie na wszystkie pytania odpowiadała, pytając nawzajem, jak się miewa pani księżna i co porabia.
— Pani księżna pojechała do leśniczówki — odpowiedziała hrabianka — ja zaś poprosiłam ją, żeby mi pozwoliła zostać tutaj, bo chciałam odwiedzić babunię i narysować sobie tę dolinkę. Pani księżna wstąpi tu po mnie.
— Jakby ją sam Pan Bóg posłał! — zawołała babunia z wielką radością. — Muszę pójść i przypasać nowy fartuch, bo od paździorów cała jestem zakurzona. Niech panienka wybaczy na chwileczkę, ja zaraz wrócę.
Po tych słowach babunia weszła do mieszkania i po chwili wyszła na dwór w czystym fartuchu i w czystej chustce na głowie i szyi. Przyniosła biały chleb, miód, masło i śmietankę. — Możeby panienka miała apetyt na kawałek chleba? Jest świeży, wczoraj pieczony. Ale przejdźmy lepiej do ogrodu, tam więcej zieleni. Pod lipą też jest ładnie, ale ja siaduję pod nią głównie dlatego, że mam na oku wszystek drób, a lubię patrzeć, jak biega i drepce po podwórzu.
— Zostańmy więc pod lipą, bo mi się tu dobrze siedzi — odpowiedziała hrabianka, przyjmując przyniesiony chleb. Nie certowała się wcale, ukrajała sobie kawałek chleba, jadła i piła. Wiedziała już, że babuni byłoby przykro, gdyby nie przyjęła ugoszczenia. Zarazem jednak otworzyła album i pokazywała najnowszy rysunek.
— Ach mój Boże! — zawołała babunia z zachwytem — toć tutaj cała dolinka z upustem. O, nawet i Wikta!
— Wikta lubi to pustkowie. Spotkałam ją na zboczu; jest strasznie mizerna. Czyż niema dla niej żadnej rady? — pytała hrabianka ze współczuciem.
— Dla ciała możeby się rada znalazła, ale na co to się zdało, kiedy brak rzeczy najważniejszej — rozumu. Jej dusza jest obłąkana; wszystko, co robi, to jakby robiła we śnie. Może to jest łaska Boża, że nie pamięta swego własnego bólu, który musi być straszliwy. Gdyby oprzytomniała, toby może i duszę zagubiła w rozpaczy. No, Bóg jej nie opuści. Jeśli zgrzeszyła, to winę swoją odcierpiała — rzekła babunia odwracając kartki albumu. — Moi drodzy! — wołała z coraz większym zachwytem — przecież tu jest Stary Bielnik, podwórze, lipa, dzieci, psy, wszyściutko, nawet ja! Czegom ja się doczekała! No, żeby to nasi widzieli!
— Nie zapominam nigdy o ludziach, którzy są dla mnie dobrzy, ale żeby sobie ich obraz tem lepiej w pamięci utrwalić, rysuję ich podobizny. Tak samo okolice, w których spędziłam miłe dni, przenoszę sobie na papier, żeby mieć pamiątkę. A ta dolinka tutejsza jest rozkoszna. Gdybyś, babuniu, pozwoliła, to chętnie namalowałabym twój obraz, żeby i dzieci miały pamiątkę po tobie.
Babunia się zaczerwieniła i zakręciła głową, certując się: — Mnie malować, taką starą kobietę! Nawetby proszę panienki nie pasowało.
— Nic nie mów, babuniu, jak znowuż będziesz w domu sama, przyjdę do ciebie i odmaluję cię. Zrób to dla wnucząt, żeby miały twoją podobiznę.
— Jeśli panienka chce koniecznie, to niech tam będzie — zdecydowała się babunia —, ale proszę, żeby o tem nikt nie wiedział, bo powiedzieliby, że babunia zaczyna być próżna. Dopóki żyję, obrazu mego nie potrzebują, a jak mnie nie będzie, to już niech się dzieje, co chce.
Panienka zgodziła się na ten warunek.
— Ale gdzie też panienka nauczyła się tego malowania? Nigdy dotychczas nie słyszałam, żeby kobieta umiała malować — mówiła babunia, oglądając kartę za kartą.
— U nas już tak jest, że trzeba się dużo rzeczy uczyć, żeby jakoś przepędzić czas. Mnie podobało się osobliwie malarstwo — odpowiedziała panienka.
— Bardzo ładna rzecz — rzekła babunia, przyglądając się malowanemu obrazkowi, który do albumu był tylko włożony. Obrazek ten przedstawiał skalistą górę porosłą drzewami i odbitą w falach morza. Na zboczu góry stał młodzieniec i spoglądał na morze, upstrzone żaglami łodzi.
— To także panienka malowała? — pytała babunia.
— Nie, to malował malarz, który uczył mnie malarstwa; dał mi ten obrazek na pamiątkę — odpowiedziała hrabianka półgłosem.
— Może to on sam na obrazku?
Hrabianka nie odpowiedziała, a jej twarz oblał rumieniec. Wstała i rzekła: — Zdaje się, że pani księżna jedzie.
Babuni nie trzeba było więcej mówić. Wiedziała już, czego panience brak. Pani księżna była jeszcze daleko, więc hrabianka znowuż usiadła, a babunia bardzo okolicznie zaczęła mówić o Krysi i Kubie. Przyznała się panience, że pragnęłaby pomówić o tem z panią księżną. Hrabianka pochwaliła jej zamiar i obiecała wstawić się u księżnej za Kubą.
Księżna przyszła pieszo, a swój powóz zostawiła na szosie. Bardzo serdecznie przywitała się z babunią. Hortensji podała parę kwiatków: — Lubisz dzikie gwoździki, więc po drodze narwałam ich dla ciebie.
Hrabianka skłoniła się, pocałowała księżnę w rękę, a gwoździki wetknęła za pasek.
— Te kwiatki my nazywamy łezkami — rzekła babunia patrząc na bukiecik.
— Łezki? — zapytały ze zdziwieniem obie panie.
— Tak, to są łezki Matki Boskiej. O tych kwiatkach jest taka opowieść: Kiedy Żydzi wiedli Pana Jezusa na Kalwarję, Marja Panna szła za nim, chociaż jej serce z bólu pękało. Widząc po drodze krwawe ślady ran Chrystusowych, gorzko zapłakała, a z tych tez Matki Boskiej i z krwi jej Syna wyrastały na drodze ku Kalwarji takie oto kwiatki — opowiadała babunia.
— Jest to więc kwiat miłości i bólu — rzekła księżna.
— Kochankowie nie podają sobie tych kwiatów, bo jest taki przesąd, że musieliby płakać — zaczęła znowuż babunia i podała pani księżnej szklankę śmietanki, prosząc, aby raczyła przyjąć ugoszczenie. Pani księżna chętnie przyjęła. — Ach mój Boże — nawiązywała babunia do słów poprzednich — nigdy nie braknie powodów do płaczu, choćby ludzie łezek nie zrywali. Miłość niesie z sobą radości i gorycze, a gdy kochankowie są szczęśliwi, to im zawistni ludzie szczęście zniszczą.
— Droga księżno, babunia chce się wstawić do ciebie za parą nieszczęśliwych narzeczonych, wysłuchaj ją, moja miła, i dopomóż jej! — Hrabianka złożyła ręce i błagalnie spoglądała na księżnę.
— Mów, babuniu. Już ci powiedziałam, żebyś się do mnie w potrzebie zwracała, bo chętnie wysłucham twoją prośbę. Znam cię i wiem, że nie wstawiałabyś się za niegodnymi — rzekła księżna głaszcząc bogate włosy swojej wychowanki i uprzejmie spoglądając na babunię.
— Nie pozwoliłabym sobie trudzić panią księżnę, gdybym wiedziała, że na to Krysia i Kuba nie zasługują. — I babunia zaczęła opowiadać, w jaki sposób Kuba dostał się do wojska, tylko o tem zamilczała, że administrator bezustannie dokucza Krysi swojemi zalecankami. Nie chciała mu szkodzić więcej, niż trzeba było koniecznie.
— To ta dziewczyna i ten chłopak, co mieli spór z moim Włochem?
— Tak, to oni, pani księżno.
— Czy jest aż taka ładna, że się o nią chłopcy biją?
— Dziewczyna jak malina, pani księżno. W dożynki będzie niosła wieniec, to ją pani księżna zobaczy. Oczywiście, że smutek i żałość piękności nie przydadzą! Gdy smutek nieszczęśliwego kochania gnębi serce, to dziewczyna staje się podobna podciętemu kwiatowi. Z Krysi został teraz tylko cień tego, co było dawniej, ale jedyne słówko pani księżnej może jej przywrócić radość i szczęście, i stałaby się znowuż taką, jaką bywała. Panna hrabianka jest też taka bledziutka, ale da Bóg, że jak zobaczy swoje strony, i co sercu miłe, to jej twarzyczka zakwitnie jak róża — dodała babunia z rozmyślnym naciskiem wymawiając słowa „co sercu miłe“, że aż się hrabianka zaczerwieniła. Księżna bystrem okiem spojrzała na hrabiankę a potem na babunię, ale babunia zachowała się jakby nigdy nic. Chciała jedynie zwrócić uwagę księżnej; o nic więcej jej nie chodziło. — Jeśli jej na szczęściu tego dziewczęcia zależy, to sama postara się dowiedzieć reszty — myślała sobie.
Po chwili milczenia księżna wstała, położyła rękę na ramieniu babuni i rzekła swoim miłym głosem: — O obojgu narzeczonych pomyślimy. — Zaś szeptem dodała: — Jutro o tej porze przyjdź, babuniu, do mnie!
— Moja droga księżno — mówiła hrabianka zabierając album —, babunia zgodziła się, abym ją sportretowała, ale chce, żeby to pozostało sekretem, dopóki żyje. Jak to zrobić?
— Przyjdź, babuniu, na zamek, Hortensja cię sportretuje, a obraz zostanie u mnie do końca twego życia. Odmaluje ci także wnuczęta, a ich obraz zabierzesz sobie, żebyś miała po nich pamiątkę, gdy podorastają i porozchodzą się po świecie.
Tak zadecydowała księżna, skłoniła się uprzejmie i poszła z Hortensją ku powozowi.
Babunia rozradowana weszła do izby.




XVII.

Ranek był skwarny. Młodzi i starzy pracowali w polu, żeby można było zwieźć przynajmniej to, co już było zżęte. Gospodarze musieli pracować nieraz do późnej nocy, żeby obrobić wszystko na swojem i na pańskiem. Słońce piekło jak żywy ogień, a pod jego gorącemi promieniami ziemia aż pękała. Powietrze było duszne i gorące, kwiaty więdły, ptaki latały przy samej ziemi, zwierzęta szukały cienia. Od samego ranka pokazywały się na niebie obłoczki, zrazu niewielkie, szare i białe, porozrzucane tu i owdzie, ale im dalej ku południowi, tem więcej ich było, gromadziły się w duże chmury i smugi coraz ciemniejsze. W południe całe niebo na zachodzie było zakryte ciężkiemi czarnemi chmurami, zbliżającemi się coraz bardziej ku słońcu. Żeńcy ze strachem spoglądali ku niebu. Chociaż padali ze zmęczenia, każdy robił co mógł, nie oglądając się, czy pisarz pilnuje, czy nie. Miał on w zwyczaju wymyślać i krzyczeć, często bez potrzeby, żeby ludziom pokazać swoją władzę i nakazać szacunek dla swej osóbki.
Babunia siedziała na zaprożu. Z niepokojem spoglądała na chmury, które stały już nad samym domem. Chłopcy z Adelką bawili się za domem, ale było im tak gorąco, że najchętniej byliby się porozbierali i powskakiwali do strugi, gdyby im babunia na to była pozwoliła. Adelka, zawsze wesoła, szczebiotliwa i ruchliwa jak sikorka, poziewała i nie miała ochoty do zabawy, aż wreszcie przykucnęła pod drzewem i zasnęła. Babunia także czuła ciężar na powiekach. Jaskółki latały nisko, nawet chowały się po gniazdach; pająk, na którego babunia rano patrzyła, jak omotywał i dusił muchy, schował się w pajęczynie; drób wystawał po podwórzu gromadkami, psy leżały u nóg babuni i wywieszając języki oddychały szybko, jakby były zziajane po długim biegu. Drzewa stały nieruchome i ani jeden listek nie poruszył się na nich.
Pan Proszek z żoną wrócili z zamku. — Ludzie kochani, nadciąga straszna burza; czy wszyscy w domu? — pytała pani Teresa już zdaleka. Sprzątano płótno z bielnika, drób, dzieci, wszystko spędzano i zbierano pod strzechę, i zabezpieczano przed deszczem, co trzeba było zabezpieczyć. Babunia położyła na stole chleb, przygotowała gromnicę, okna pozamykała. Świat struchlał, słońce zniknęło za chmurami. Pan Proszek stał na szosie i rozglądał się dokoła. W lesie pod drzewem ujrzał stojącą Wiktę. Wtem zawiał ostry wiatr, ozwał się głęboki grzmot i po czarnych chmurach przeleciała błyskawica. — Mój Boże — przestraszył się pan Proszek —, ta biedaczka stoi pod drzewem! — Zaczął jej dawać znaki i wołać, żeby się od drzewa oddaliła. Ale Wikta przy każdej błyskawicy klaskała w dłonie i śmiejąc się, nawet na pana Proszka nie spojrzała. Zaczynały padać grube krople deszczu, błyskawica za błyskawicą zjeżdżała po czarnych chmurach, pioruny huczały groźnie, burza rozszalała się z całą wściekłością. Pan Proszek wszedł do mieszkania. Babunia zapaliła była gromnicę i odmawiała pacierze razem z dziećmi, które bladły przy każdej błyskawicy i huku pioruna. Pan Proszek chodził od okna do okna wyglądając na świat. Lało się jak z cebra, niebo zdawało się być ustawicznie otwartem, błyskawica leciała za błyskawicą, piorun bił za piorunem, jakby się w powietrzu rozpętały wszystkie furje. Przez chwilę było cicho, ale nagle sino-żółty blask zamigotał przed oknami, błyskawica skrzyżowała się na niebie wdłuż i w poprzek i buch-buch! — uderzył piorun tuż-tuż nad domem. Babunia chciała rzec: — A słowo ciałem się stało! — ale nie wydobyła głosu; pani Proszkowa oparła się o stół, pan Proszek zbladł, Urzula i Bietka padły na kolana, dzieci się rozpłakały. Burza ochłonęła nagle, jakby tem uderzeniem pioruna była wyrzuciła z siebie resztę wściekłości. Coraz słabiej odzywał się łoskot grzmotu, chmury się rozchodziły, przejaśniało się, a miejscami ukazywało się błękitne niebo. Błyskawice były coraz niklejsze, deszcz malał, burza mijała.
Jakże się wszystko zmieniło na świecie! Ziemia jakby jeszcze omdlała, odpoczywa i zdaje się drżeć, ale słońce już na nią spogląda okiem jasnem, chociaż jeszcze wilgotnem! Tu i owdzie widać jeszcze chmurkę, ostatni ślad burzliwego zamętu. Trawa, kwiecie, wszystko jest takie, jakby było do ziemi przybite, na drogach płyną strużki wody albo stoją kałuże, w potoku woda jest mętna, drzewa strząsają z siebie tysiące kropel, błyszczących na ich zielonem listowiu. Ptaszkowie już znowu polatują wesoło, gęsi i kaczki cieszą się z wielkiego mnóstwa kałuż i strużek, kurki uganiają się za owadami, których po burzy wyroiło się mnóstwo, pająk wylazł z ukrycia, wszystkie istoty żywe zaczynają oddawać się nowym radościom życia, zmagać się z sobą, pokonywać się wzajemnie.
Pan Proszek wyszedł na dwór, obszedł dom dookoła i nagle stanął zaskoczony niespodziewanym widokiem. Stara grusza, która konarami swemi od niepamiętnych lat osłaniała strzechę domu, została piorunem rozdarta! Połowa jej leżała na strzesze, połowa bezwładnie zwisała ku ziemi. Już od wielu lat nie rodziła ta stara dzika grusza, a i dawniej owoc jej nie bywał nigdy osobliwy, ale wszyscy ją lubili, bo od wiosny do jesieni stroiła strzechę zielenią.
Na polach ulewa narobiła także dużo szkody, ale i tak ludzie byli radzi, że nie jest tak źle, bo więcej szkody byłby narobił grad. Po południu już znowu ścieżki były suche, pan młynarz szedł ku stawidłom, jak zwykle w pantoflach; babunia spotkała go, gdy szła na zamek. Mówił, że ulewa wyrządziła mu trochę szkody w owocu, poczęstował babunię tabaką, zapytał, dokąd idzie, a gdy mu odpowiedziała, że do księżnej, poszedł w swoją stronę, a babunia w swoją.
Pan Leupold musiał niezawodnie dostać rozkaz, żeby babunię i zaraz zaprowadził do księżnej, bo bez jakichkolwiek rozmyślań i ociągań otworzył przed nią drzwi salonu, jak tylko się pokazała w przedsionku. W salonie siedziała księżna, a prócz niej nie było tam nikogo. Na zaproszenie księżnej babunia usiadła koło niej.
— Twoja serdeczna szczerość i otwartość jest mi bardzo miłą i mam nadzieję, babuniu, że odpowiesz mi z całem zaufaniem na pytania, które ci zadam — zaczęła pani księżna.
— Jakżeby mogło być inaczej! — odpowiedziała babunia nie domyślając się nawet, o co księżnej chodzi. — Niech pani księżna pyta, chętnie odpowiem.
— Powiedziałaś wczoraj, że jak hrabianka przybędzie do rodzinnego swego kraju i ujrzy to, co jej sercu miłe, to twarz jej znowuż się zarumieni. Powiedziałaś to z takim naciskiem, aż się nad tem zastanowiłam. Czy mi się tylko zdawało, czy też powiedziałaś to rozmyślnie.
Mówiąc to, księżna spoglądała na staruszkę bardzo uważnie, ale babunia nie zmieszała się bynajmniej. Przez chwilę namyślała się, jak odpowiedzieć, a potem rzekła szczerze:
— Powiedziałam to rozmyślnie; co było na sercu, to i na języku. Chciałam pani księżnej coś podpowiedzieć, bo czasem słowo powiedziane w porę bywa bardzo szczęśliwe i przynosi korzyść.
— Czy hrabianka powiedziała ci coś takiego?
— Uchowaj Boże! Panienka nie należy do tych, co to łzy mają na pokaz, ale kto sam wiele zaznał, ten wiele rozumie. Niezawsze udaje się ukryć, co jest na dnie serca. Sama się wszystkiego domyśliłam.
— Czegóż się domyśliłaś, coś słyszała? Powiedz mi o tem, bo pytam nie przez ciekawość, ale przez troskę o swoje dziecię, które kocham jak własne. Muszę więc wiedzieć o niej wszystko — mówiła księżna z rosnącym niepokojem.
— Mogę śmiało powiedzieć, com słyszała, bo w tem niema nic złego, anim się nikomu zawierzyć nie musiała na milczenie — rzekła staruszka i opowiedziała, co słyszała o zaręczynach i chorobie hrabianki. — Za jedną myślą idzie druga, a na co człowiek spojrzy zbliska, to wydaje się innem, niżby się widziało zdaleka. Tak więc, pani księżno, i to mi przyszło do głowy, że panienka niechętnie wyszłaby za tego pana hrabiego, a jeśli może nic nie mówiła, to tylko przez wzgląd na panią księżnę. Wczoraj spoglądałam na hrabiankę i byłabym nad nią płakała, tak mi jej było żal. Oglądałyśmy te ładne obrazki, co je malowała — aż dziwno jakie ładne! — i wpadł mi do ręki obrazek, który, jak mi panienka powiedziała, namalował jej nauczyciel i ofiarował go jej. Pytałam się — stary człowiek wszystkiego ciekawy — czy ten ładny pan na obrazku jest właśnie tym nauczycielem, nie odpowiedziała mi nic, tylko się zaczerwieniła jak róża i zaraz wstała, ale oczy jej zwilgły. Nie trzeba mi było o nic pytać, a pani księżna sama najlepiej będzie wiedziała, czy stara babka ma rację.
Księżna wstała, przechadzała się po pokoju i mówiła jakby do samej siebie: — Nic nigdy nie zauważyłam. Zawsze taka wesoła, powolna. I nigdy o nim nie mówiła.
— Bo to, proszę pani — ozwała się babunia na to głośne myślenie, — nie wszyscy ludzie są jednacy. Niektóry człowiek czułby się nieszczęśliwy, gdyby każdej radości i każdej żałości nie mógł natychmiast opowiedzieć całemu światu; inny znowuż przez całe życie chowa wszystkie swoje tajemnice w głębi serca i zabiera je z sobą do grobu. Takich ludzi trudno jest skłonić do zwierzeń, ale z miłości rodzi się miłość. Czasem zdaje mi się, że z ludźmi jest tak, jak z roślinkami. Niektórą znajdę wszędzie, przy każdej miedzy, na każdej łące, daleko jej szukać nie trzeba. Po inną trzeba chodzić do cienistego boru, doszukiwać się jej między listkami innych roślin, a nieraz trzeba wdrapywać się na wzgórza, zaglądać między kamienie, nie lękać się cierni i głogów, które drogę do niej zagradzają. Ale zato roślinka wynagradza stokrotnie. Ziolarka, co nam zioła górskie przynosi, powiada zawsze, jak nam daje pachnący mech: „Dużo zachodu, zanim się go znajdzie, ale jest wdzięczny.“ Bo ten mech pachnie jak fijołki, a ten zapach przypomina człowiekowi wiosnę w zimie. Przepraszam, pani księżno, że ja zawsze zbijam się z drogi. Chciałam tylko jeszcze powiedzieć, że panienka dawniej była może wesoła, bo miała nadzieję, a dopiero teraz, kiedy nadzieję straciła, w całej pełni poznaje swoją miłość. Bywa tak, że nawet nie wiemy, co posiadamy, i oczy otwierają się nam dopiero wówczas, gdy posiadane tracimy.
— Dziękuję ci za szczerość, babuniu — rzekła księżna. — Czy ja na niej zyskam, tego nie wiem, ale chodzi mi jedynie o to, żeby ona była szczęśliwa. Tobie będzie miała do zawdzięczenia swoje szczęście, bo ja sama nie byłabym się niczego domyśliła. Nie będę cię dłużej zatrzymywała. Jutro chce hrabianka zacząć malowanie twego portretu, przyjdź więc na zamek razem z wnuczkami.
Księżna pożegnała się z babunią, która wracała do domu z błogą świadomością, że życzliwem słowem przyczyniła się do uszczęśliwienia człowieka.
Zbliżając się ku domowi, spotkała się babunia ze strzelcem. Był wzburzony i szedł szybkim krokiem. — Wiecie, babuniu, co się stało? — pytał głosem wzruszonym.
— Nie straszcie mnie, panie strzelcze, i mówcie prędzej.
— Wiktę zabił piorun!
Babunia złożyła ręce i przez chwilę nie mogła nawet przemówić, a z oczu spłynęły jej dwie łzy, duże jak groch. — Bóg ją kochał, niechaj odpoczywa w pokoju! — rzekła szeptem.
— Miała lekką śmierć — rzekł strzelec.
Wtem wyszedł na dwór pan Proszek z żoną i dziećmi, a słysząc od strzelca co się stało, byli wszyscy przez długą chwilę jak zdrętwiali. — Już przed burzą ogarniał mnie niepokój o nią, kiedy ją widziałem pod drzewem. Wołałem, dawałem znaki, ale tylko się śmiała. Widziałem ją więc po raz ostatni — westchnął pan Proszek — niech odpoczywa w pokoju!
— A kto ją znalazł? — pytano.
— Wyszedłem — mówił strzelec, — po burzy, żeby zobaczyć, czy burza zrobiła dużo szkody. Zaszedłem na wzgórze aż do tych zrosłych jodeł, co stoją przed jaskińką Wikty, patrzę, a tam leży coś pod gałęziami. Wołam — nic. Spoglądam w górę, skąd się mogły wziąć te gałęzie i widzę, że obie jodły jakby ścięło. Odgarnąłem gałęzie, a pod niemi leżała Wikta. Poruszyłem ją, ale była już zimna. Od ramienia aż do nogi po lewej stronie ubranie spalone. Najwidoczniej cieszyła się z burzy jak zawsze, bo śmiała się do każdej błyskawicy, wbiegła na wierzchołek wzgórza, skąd zpod jodeł roztacza się ładny widok, i tam zaskoczyła ją śmierć.
— Tak jak naszą gruszę — westchnęła babunia. — A gdzie jej zwłoki?
— Kazałem je zanieść do leśniczówki, bo to najbliżej. Pogrzebem zajmę się sam, chociaż krewni jej sprzeciwiają się temu. Byłem w Żernowie i zawiadomiłem o wypadku. Nawet nie myślałem, że ją tak rychło stracimy. Będzie mi po niej tęskno — rzekł strzelec.
Wtem z Żernowa ozwał się głos dzwonu. Przeżegnali się i odmawiali pacierz. Było to podzwonne dla Wikty.
— Pójdziemy ją zobaczyć — prosiły dzieci babunię i rodziców.
— Przyjdźcie dopiero jutro, gdy będzie ubrana i ułożona w trumnie — rzekł strzelec, pożegnał się i odszedł smutny.
— Już Wikta nie będzie do nas przychodziła i nie będzie śpiewała nad upustem, bo już jest w niebie — mówiły dzieci, rozchodząc się za swojemi sprawami. Tak były przejęte otrzymaną wiadomością, że nawet nie zapytały babunię o hrabiankę.
— Zaiste, że jest w niebie — przyświadczyła babunia, — bo na ziemi nacierpiała się, biedaczka, dość.
Wiadomość o śmierci Wikty rozniosła się po całej dolince w okamgnieniu. Wszyscy Wiktę znali i wszyscy jej współczuli, więc z duszy życzyli jej wiecznego odpocznienia. Mówili sobie też o tem, że miała śmierć lekką i taką, jaką Bóg mało komu posyła. Dawniej mówiono o Wikcie ze współczuciem, teraz mówiono o niej z uczuciem szacunku.
Gdy nazajutrz poszła babunia na zamek, gdzie miała ją hrabianka portretować, pani księżna sama zaczęła mówić o Wikcie. Hrabianka słysząc, że bardzo ją kochano w leśniczówce i w Starym Bielniku, obiecała, że przerysuje ten obrazek, na którym Wikta stoi pod drzewem, jeden dla strzelców a jeden dla państwa Proszków.
— Wszystkich was chciałaby rozradować, zanim odjedzie, a najchętniej zabrałaby was wszystkich z sobą — śmiała się pani księżna.
— Bo i gdzież lepiej, jak nie między ludźmi, którzy nas kochają? I któraż radość jest większa, jeśli nie radość czynienia innym dobrze — pytała babunia.
Dzieci cieszyły się ogromnie, że będą przez hrabiankę odmalowane — o tem, że Hortensja będzie malowała babunię, nikt nie wiedział — cieszyły się też, że im panienka obiecała ładne podarki, jeśli będą grzeczne, i siedziały jak trusie. Babunia przypatrywała się z zaciekawieniem, jak z pod zręcznego pendzla hrabianki wyłaniały się rysy jej miłych wnucząt, i sama napominała dzieci, aby siedziały spokojnie, gdy zaczynały wiercić się i odwracać. — Siedź, Janku, spokojnie i nie bujaj nogami, żeby panienka trafiła w sam raz! A ty, Basiu, nie ruszaj nosem jak królik, bo wyglądałabyś okropnie! Wilusiu, siedź cicho i nie podnoś ciągle ramion, jak gęś skrzydła, gdy jej wyleci pióro! — Kiedy zaś Adelka zapomniała się tak dalece, że nawet paluszek do ust wetknęła, babunia przywstydziła ją i napomniała: — Wstydź się, Adelko, taka już duża panna jesteś, że mogłabyś sobie chleba sama ukrajać, a takie rzeczy robisz! Muszę ja ci kiedy na ten paluszek pieprzu nasypać.
Hrabianka miała dużo uciechy przy tem malowaniu i nieraz się musiała pośmiać z dzieci. Z dnia na dzień była weselsza i coraz różowiejszą miała cerę. Babunia mówiła, że panienka jest podobna nie do różyczki, ale do różowawego kwiatu jabłoni. Była też żwawszą, a oko jej nabierało blasku; do każdego się uśmiechała i z każdym starała się rozmawiać tylko o tem, co mu sprawiało przyjemność. Czasem zapatrzyła się w babunię, oko jej wilgło, a wtedy odkładała pendzel, obejmowała babunię za głowę, całowała ją w pomarszczone czoło i głaskała jej siwe włosy. Razu pewnego pochyliła się do ręki babuni i pocałowała ją.
Babunia została tem zaskoczona tak znienacka, że nie wiedziała, co ma powiedzieć. — Co też panienka wyrabia! — rzekła po chwili. — To nie pasuje.
— Już ja wiem, co robię, babuniu, i wiem, za co ci muszę być wdzięczną. Jesteś dla mnie aniołem opiekuńczym! — zawołała Hortensja i uklękła u nóg babuni.
— No to niech Bóg panience błogosławi i da jej szczęście, jakiego sobie panienka życzy! — rzekła babunia, kładąc na białem liljowem czole dziewczęcia swoje stare ręce.
— Będę się modliła za ciebie, babuniu, i za panią księżnę. Nie mam słów dla jej dobroci.
Pan strzelec przyszedł nazajutrz po burzy do Starego Bielnika, aby powiedzieć jego mieszkańcom, że mogą przyjść pożegnać się z Wiktą. Pani Proszkowa, która nie znosiła widoku ludzi umarłych, pozostała w domu; pani młynarka też się wymawiała, a pan młynarz wydał ją z sekretu, że bała się pójść popatrzeć na Wiktę, żeby się jej w nocy nie pokazała. Krysia pracowała na pańskiem, więc z babunią i z dziećmi szła tylko Marynia młynarzówna. Po drodze rwały dzieci kwiaty, a z ogródka przy domu wzięły rozkwitłą rezedę; chłopcy zabrali z sobą obrazki, które im babunia przyniosła z odpustu w Swatoniowicach, babunia różaniec, a Marynia młynarzówna niosła także obrazki.
— Ktoby to był powiedział, że będziemy wyprawiali pogrzeb, prawda babuniu? — rzekła pani strzelcowa, witając gości u proga.
— Wszyscy zawsze jesteśmy z brzega; wiemy, że rano wstajemy, ale nie wiemy, czy się wieczorem kłaść będziemy — odpowiedziała babunia. Sarna podbiegła do Adelki i łasiła się do niej, chłopcy strzelcostwa razem z psami burzliwie witali przybyłych.
— A gdzie nieboszczka? — zapytała babunia, wchodząc do sieni.
— W domku ogrodowym — odpowiedziała pani strzelcowa, ujęła Anusię za rękę i poprowadziła gości do domku, stojącego w ogrodzie.
Domek ogrodowy, składający się tylko z jednej dużej izby, był cały ozdobiony gałęziami choiny i świerczyny, a pośrodku na nieciosanych marach brzozowych stała prosta trumna otwarta, w której spoczywała Wikta. Pani strzelcowa ubrała ją w białą sukienkę, na czoło włożyła jej wianek z łez Matki Boskiej, a pod głowę nakładła jej zielonego mchu. Ręce złożyła jej na piersiach jak je Wikta za życia miała zwyczaj składać. Trumna i wieko otoczone były gałęziami choiny, w głowach płonął kaganek, w nogach stało naczynie ze święconą wodą i kropidło, zrobione z żytnich kłosów. Pani strzelcowa zrobiła wszystko sama, a ponieważ parę razy dziennie do domku w ogrodzie zachodziła, więc widok trumny z nieboszczką nie wywierał na niej wrażenia, ale babunia wszedłszy do domku, zrobiła krzyż nad umarłą, uklękła i odmawiała pacierze. Dzieci poszły za jej przykładem.
— Niech mi babunia powie, czy jej się to podoba i czy zrobiliśmy wszystko dobrze? — pytała pani strzelcowa, gdy babunia po odmówieniu pacierzy powstała z klęczek. — Nie włożyliśmy do trumny więcej kwiecia i obrazków, bo sądziliśmy, że i wy będziecie chcieli ofiarować jej coś do grobu.
— Bardzo ładnie wszystko zrobione, i dobrze, pani kumo — pochwaliła babunia panią strzelcową.
Pani gospodyni przyjęła od dzieci kwiaty i obrazki i poukładała je przy zwłokach nieboszczki. Babunia owinęła różaniec dokoła zimnych rąk umarłej i długo spoglądała w jej twarz. Nie była to już twarz dzika! Czarne, płomienne oczy były zamknięte, ich blask zgasł na zawsze. Krucze włosy, zawsze takie splątane, były teraz ładnie zaczesane, a wokół czoła zimnego jak marmur, owija się czerwony wianuszek, jak znamię miłości. Na twarzy nieboszczki nie było już ani śladu tych drgań i wykrzywień, które ją tak często szpeciły, gdy wybuchała gniewem, ale na ustach spoczywała ostatnia jej myśl, cierpkawy uśmiech, jakby wyraz zdumienia czy przestrachu.
— Co też cię bolało, ty serce nieszczęsne? Co złego zrobili ci ludzie? — mówiła babunia szeptem. — Nikt już nie zdoła ci wynagrodzić tego, coś wycierpiała, a kto wszystkiemu winien, tego będzie sądził Bóg. Ty zaś odpoczywasz w światłości Bożej i pokoju.
— Kowalka mówiła, żeby jej podłożyć pod głowę wiorów, ale mój mąż wolał użyć za poduszkę mchu. Boję się tylko, żeby nas ludzie nie obmawiali, osobliwie zaś jej krewni, że sami wzięliśmy się za jej pochówek i że wypadł on tak skromnie — mówiła pani strzelcowa.
— Nic nie pomoże malowane łoże. O nic się nie martwcie, droga pani strzelcowo, i niech sobie ludzie mówią, co im się podoba. Po śmierci owinęliby w złotogłów, a za życia nawet nie zapytają: Co ci jest, człowiecze? — Zostawcie jej, pani kumo, tę zieloną poduszkę, przecież przez piętnaście lat tylko na takiej sypiała — rzekła babunia, poczem wzięła w rękę kropidło, pokropiła nieboszczkę trzy razy święconą wodą od stóp do głów, zrobiła nad nią krzyż, kazała dzieciom uczynić to samo, i wszyscy cicho wyszli z domku w ogródku.
Za Ryzemburgiem, w zacisznej dolince koło bousińskiego kościołka, który został niegdyś zbudowany przez pana Turyńskiego na podziękowanie Bogu za uzdrowienie jego niemej córeczki, jest cmentarz, i tam została pochowana Wikta. Na jej grobie pan strzelec zasadził jodłę. — Jodła jest w zimie i w lecie zielona, a Wikta jodły lubiła — rzekł do babuni, gdy się zgadało o grobie Wikty.
Chociaż nad upustem nie słychać już było śpiewania kołysanki, chociaż jaskinia w lesie opustoszała, a jodły koło niej były ścięte piorunem, nikt o Wikcie nie zapomniał, a pamięć jej nieszczęsnego losu żyła po okolicy przez długie lata w smutnej piosence, którą ułożyła o niej Bara z Żernowa.




XVIII.

Hrabianka zatrzymała obraz babuni u siebie, a jej oddała obrazy wnucząt. Z obrazków tych byli rodzice bardzo ucieszeni, ale jeszcze bardziej babunia. Hrabianka potrafiła włożyć duszę w swoje malowanie i prawdą było, co babunia mawiała, gdy obrazki pokazywała wszystkim znajomym: — Mało że nie przemówią! — Zaś po latach, kiedy wnuki były już poza domem, mawiała nieraz: — Nie jest to obyczajem między prostym ludem, żeby się ludzie kazali malować, ale dobrą jest rzeczą malowanie. Ja wprawdzie dobrze pamiętam, jak które z wnuków wygląda, ale lata mijają, pamięć blednie i rysy podobieństwa się rozwiewają. Cóż to za radość, gdy można sobie popatrzeć na taki oto obrazek!
Z dworskiego zwożono ostatnie mendle pszenicy. Ponieważ było wiadomo, że pani księżna gwoli hrabiance śpieszy z wyjazdem do Włoch i długo na zamku nie zabawi, pan administrator postanowił obchodzić uroczystość dożynek przy końcu żniw pszenicy.
Krysia była najładniejszą dziewczyną w całej okolicy, zręczną i żwawą. Babunia dobrze przepowiedziała, że ona zostanie wybrana, aby pani księżnej podała wieniec.
Za dworem była duża łąka a na niej wznosiły się wysokie stogi słomy. Tam tedy, na murawie, chłopcy ustawili bardzo wysoką tykę, przybraną zielenią i wstęgami a także mnóstwem czerwonych chusteczek, które powiewały na wietrze jak małe chorągiewki. Między zielenią, zdobiącą tykę, było dużo polnego kwiecia i kłosów zbożowych. Pod stogami zostały poustawiane zbite naprędce ławki, z choiny zbudowano kilka altanek, a dokoła wysokiej tyki ubito ziemię, żeby można było tańczyć.
— Babuniu, babuniu — mówiła Krysia, — pocieszałaś mnie przez cały czas, a ja żyłam tylko wiarą w twoje słowo. Kubie posłałam pełną naręcz nadziei, a tymczasem nadeszły już dożynki, a my dotąd nie wiemy, co będzie dalej. Powiedz, babuniu, czy słowa twoje nie były może tylko pociechą, żebyśmy się tem łatwiej przyzwyczaili do swego smutnego losu?
— Byłoby to niemądrze z mojej strony, gdybym was chciała pocieszać w taki sposób, moja miła dziewczyno. Co powiedziałam, tego się trzymam. Na jutro ładnie się ubierz, jak pani księżna lubi. Jeśli w zdrowiu dożyję, to sama przyjdę popatrzeć na uciechy dożynkowe, a potem, jak się zapytasz, to ci będę mogła powiedzieć całą prawdę — odpowiedziała babunia Krysi i uśmiechnęła się.
Wiedziała ona bardzo dobrze, jakie postanowienie zapadło co do Kuby i gdyby nie była księżnej obiecała, że nikomu nic nie powie, to byłaby Krysi wszystko powiedziała, żeby zrobić koniec jej zmartwieniu.
Wszyscy, co chodzili do roboty na pańskie i czeladź z dworu, zgromadzili się dnia następnego w odświętnych strojach na zielonym trawniku. Na wóz włożono kilkanaście snopów, zaprzężono konie przystrojone barwnemi wstęgami, jeden z chłopców dosiadł konia, na najwyższym snopie usiadła Krysia razem z kilku dziewczętami, reszta młodzieży ustawiła się parami dokoła wozu, a starsi za nią. Żniwiarze nieśli sierpy i kosy, żniwiarki sierpy i grabie, a każda miała za sznurówką wiązankę z kłosów, chabrów i innego kwiecia polnego, chłopcy przystroili kwiatami kapelusze i czapki. Parobek strzelił z bicza, cmoknął na konie, żeńcy zaczęli śpiewać i przy odgłosie pieśni ruszyli ku zamkowi. Przed zamkiem wóz się zatrzymał, dziewczęta pozeskakiwały na ziemię, Krysia wzięła do rąk wieniec uwity z kłosów i ułożony na czerwonej chustce, młodzież ustawiła się za nią parami i przy śpiewie dożynkowej piosenki weszli wszyscy do przedsionka zamku, gdzie wyszła do nich pani księżna. Krysia aż drżała z zakłopotania i zawstydzenia; z okiem spuszczonem, niepewnym głosem wypowiedziała pani księżnej życzenia z powodu bogatych żniw i szczęśliwych zbiorów, życząc jej zarazem bogatego żniwa na rok przyszły, i z ukłonem składając przyniesiony wieniec u stóp pani zamku. Żniwiarze, podnosząc kapelusze wysoko nad głowami, głośnemi okrzykami życzyli pani księżnej długiego życia i zdrowia. Pani księżna uprzejmie im podziękowała i wezwała administratora, aby żniwiarzy obficie ugościł. — Ale tobie, miłe dziewczę, jestem za wieniec i dobre życzenia osobliwie zobowiązana — rzekła księżna do Krysi, zawieszając sobie wieniec na ramieniu. — Widzę, że wszyscy mają parę, a ty jesteś sama, więc może ci się przysłużę, gdy ci wynajdę tancerza.
Uśmiechnęła się, otworzyła drzwi od salonu, a w nich ukazał się Kuba w wiejskiem odświętnem ubraniu.
— Jezus Marja, Kuba! — zawołała dziewczyna i z radosnego wzruszenia byłaby zemdlona upadła na ziemię, gdyby jej Kuba nie był pochwycił w objęcia.
Księżna cicho cofnęła się do salonu. — Chodźcie, chodźcie! — wołał Kuba, — pani księżna nie chce, żebyśmy jej dziękowali. — A gdy znaleźli się na dworze, podniósł do góry spory mieszek z pieniędzmi, mówiąc: — To dała mi panienka, abym między wszystkich rozdzielił. Masz, kolego, i sam obdzielaj — dodał, podając pieniądze Tomszowi, który spoglądał na Kubę zdziwiony, jak wszyscy. Dopiero za zamkiem oddała się młodzież uciesze w całej pełni. Kuba serdecznie uścisnął swoją narzeczoną i opowiedział wszystkim, że za swoje wykupienie z wojska zobowiązany jest pani księżnej.
— I babuni — dodała Krysia, — bo gdyby jej nie było, nikt by nam nie był dopomógł.
Zaczęły się tańce. Między żniwiarzy przyszli i urzędnicy rodzinami, państwo Proszkowie, strzelcostwo dworscy ze swemi i młynarzostwo. Ale babunia była najpierwsza, bo radość ze spotkania z dwojgiem miłych jej ludzi, zmuszała ją do pośpiechu. Krysia i Kuba byliby ją ściskali z radości.
— Mnie nie dziękujcie, bo ja tylko o was wspomniałam, pani księżna pomogła a Bóg pobłogosławił.
— Ale ty, babuniu — dąsała się Krysia żartem, — już wczoraj wiedziałaś, że Kuba wrócił i że jest we wsi ukryty, a nie powiedziałaś mi o tem!
— Nie kazali. A zresztą powinna byłaś zaufać memu słowu, że go niedługo zobaczysz. Pamiętaj, dziewczyno, że cierpliwość zawsze na dobre wychodzi!
Muzyka, wesołe okrzyki, śpiew i śmiech rozlegały się długo dokoła ozdobionej tyki. Panowie pisarze tańczyli z wiejskiemi dziewczętami, a córki urzędników nie wymawiały się od tańca z wiejskimi chłopakami. Obie strony były zadowolone z tancerzy i tancerek. Dostatek piwa, słodkich wódek, muzyka i taniec rozogniły wszystkie głowy, gdy zaś pani księżna z hrabianką przyszły popatrzeć na zabawę, a młodzież popisywała się przed niemi tańcami ludowemi, uciecha doszła do szczytu; zniknęło wszelkie certowanie, czapki i kapelusze wylatywały w powietrze, raz po razie odzywało się wołanie: — Niech długo żyje nasza pani księżna! — Bezustannie pili wszyscy za jej zdrowie. Księżna i hrabianka cieszyły się z tej wielkiej radości żniwiarzy, z tym zaś i owym porozmawiały przez chwilę. Hrabianka życzyła Krysi szczęścia w bliskiem małżeństwie, pogawędziła z panem młynarzem i z panem strzelcem i z serdeczną poufałością zbliżyła się do babuni, od czego pani administratorowa aż pozieleniała; zazdrościła babuni i nie lubiła jej za to, że wszystkie mściwe zamysły w niwecz obróciła. Ojcom, siedzącym przy stołach, już się potrosze kurzyło z czubów, więc zaczęli sobie utyskiwać na pisarzy dworskich i na pana administratora, a jeden z nich zerwał się nawet, wziął kufel z piwem, żeby przepić do pani księżnej; gdy Tomesz zaczął mu w tem przeszkadzać, żeby nie robił głupstwa, kum zaczął dąsać się głośno, ale na szczęście pani księżnej już nie było śród żniwiarzy.
W kilka dni po dożynkach pani księżna wyjechała z hrabianką do Włoch. Przed wyjazdem hrabianka przyniosła babuni piękne granaty dla Krysi na prezent ślubny.
Babunia była z wszystkiego bardzo zadowolona, bo zamiary jej udały się nadspodziewanie dobrze. Tylko jeden kłopot jeszcze miała babunia, a mianowicie konieczność napisania listu do Joasi. Tereska byłaby oczywiście list napisała na poczekaniu, ale nie taki, jaki babunia uważała za dobry. Dlatego też pewnego dnia zawołała babunia Basię do swej izdebki, zamknęła drzwi i wskazując na stół, na którym przygotowany był arkusik papieru, atrament i pióro, rzekła: — Usiądź, Basiu, napiszesz list do cioci Joasi. — Basia usadowiła się przy stole, babunia usiadła przy niej, żeby mogła patrzeć na papier, i zaczęła dyktować: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Ależ, babuniu — rzekła Basia, — tak się listu nie zaczyna. U góry trzeba napisać: Kochana Joasiu!
— To nic, moja dziewczynko, twój pradziadek i twój dziadek zawsze tak pisywali, a ja też do dzieci nie pisywałam inaczej. Kiedy wchodzisz do czyjego domu, to najpierw wymówisz słowo pozdrowienia. Pisz więc spokojnie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Serdecznie cię pozdrawiam i całuję, moja kochana Joasiu, i donoszę ci, że chwała Bogu jestem zdrowa. Trochę mi tam kaszel dokucza, ale nie dziwota, boć niedługo liczyć sobie będę pełnych ośm krzyżyków. Ładny to jest wiek, droga córko, i jest Bogu za co dziękować, gdy się go przeżyło w takiem dobrem zdrowiu, jak ja. Słuch mam dobry, widzę jeszcze dobrze i nawet mogłabym sobie sama łatać odzież, gdyby mnie Basia nie wyręczała. I nogi też mi jeszcze służą niezgorzej. Mam nadzieję, że i ciebie ten mój list zastanie przy dobrem zdrowiu, i Dorotkę także. Z listu twojego wyrozumiałam, że stryjek zachorował; jest mi go żal, ale spodziewam się, że choroba nie będzie trwała długo. On często-gęsto postękuje, a jest takie przysłowie, że skrzypiącemu drzewu długi wiek pisany. — Także mi piszesz, że chcesz się za mąż wydać i prosisz o moje zezwolenie. Droga córko, cóż ja mogę powiedzieć, kiedyś sama już według swego serca wybrała i postanowiła? Mogę dodać tylko życzenie swoje, żeby Pan Bóg dał wam szczęście i żeby was oboje pobłogosławił, abyście z sobą żyli światu na pożytek, a Bogu na chwałę. Nie wiem, dlaczego miałabym ci zabraniać, skoro Jerzy jest dobry człowiek, a ty go kochasz; nie ja z nim będę żyła, ale ty. Myślałam sobie nieraz, że przynajmniej ty wyjdziesz za Czecha, bo swój do swego najlepiej zawsze pasuje, ale był ci snadź sądzony inny, więc nic na to nie mówię. Jesteśmy wszyscy dziećmi jednego Ojca, jedna matka nas żywi, powinniśmy więc kochać się, choćbyśmy nie byli rodakami. Pozdrów Jerzego, a jeśli Bóg da zdrowie i będziecie już mieli wszystko w należytym porządku, to przyjedźcie zajrzeć do nas! Dzieci bardzo pragnęłyby poznać ciocię z Wiednia. Niech Bóg da wam wszystkim zdrowia i błogosławieństwa swojego! Zostajcie z Bogiem!“
Basia musiała babuni cały list jeszcze raz przeczytać, potem złożyły go razem, zapieczętowały, a babunia schowała go sobie w skrzyni, żeby go sama mogła zanieść na pocztę, jak pójdzie do kościoła.
Pewnego dnia pod wieczór na kilka dni przed świętą Katarzyną do gospody schodziła się młodzież: dziewczęta i chłopcy. Cała gospoda zewnątrz i wewnątrz była czyściutka i pięknie ozdobiona zielenią; drzwi były owieszone wieńcem z choiny, za każdym obrazem w izbie była zielona gałązka, firanki na oknach były jak śnieg, a podłoga jak kreda. Długi stół lipowy nakryty był białym obrusem, a na nim pełno było rozmarynu, białych i czerwonych wstążek, zaś dokoła stołu siedziały druhny piękne jak róże i goździki. Wszyscy zebrali się na wicie wianka dla Krysi, panny młodej, która siedziała w kąciku u górnej strony stołu, najładniejsza ze wszystkich. Zwolniona została od wszelkich kłopotów o gospodarstwo domowe i dostała się pod rozkazy swata i swatki, które to zaszczytne urzędy sprawowali: przewodnik pielgrzymek Martinec i babunia, która nie mogła się Krysi od tego wymówić, chociaż podobnym rzeczom schodziła zawsze z drogi. Pani młynarka zastępowała gospodynią, osobę już niemłodą i chorą na nogi, a żona polowego, dawnego kataryniarza, i jej córka Cylka, pomagały pani młynarce. Babunia siedziała między druhnami, a chociaż nie miała co wić i wiązać, pomoc jej i rada była bezustannie potrzebna. Narzeczona przywiązywała wstęgę do prześlicznej gałązki rozmarynu dla drużby i swata, młodsza druhna miała za obowiązek uwić wianek dla narzeczonej, starsza dla narzeczonego, reszta druhen wiły wianki każda dla swojego drużby. Pozostały rozmaryn przeznaczono na gałązki z kokardkami dla gości, ba, nawet dla koni, mających wieźć pannę młodą, przygotowywano rozmaryn do przybrania głów i uprzęży.
Oczy panny młodej promieniały miłością i szczęściem, ilekroć spotkały się ze spojrzeniem narzeczonego, który kręcił się między rówieśnikami, zazdroszcząc im tej swobody, z jaką każdy mógł gawędzić ze swoją miłą, podczas gdy jemu tego dnia wolno było na narzeczoną tylko spoglądać i wzdychać. Pannie młodej służył drużba, a pan młody musiał pilnować starszej druhny. Wszystkim wolno było weselić się, dowcipkować, śpiewać i zbytkować, przedewszystkiem zaś było to nietylko dozwolone, ale nakazane swatowi, tylko narzeczonym nie wolno było ujawniać zbytnio swojej radości. Krysia nie wiele mówiła, siedziała z oczyma spuszczonemi ku stołowi, zasłanemu zielonym rozmarynem. Gdy zaś młodsze druhny i starsza zaczęły wić wianki weselne, Krysia zakryła twarz fartuszkiem i rozpłakała się, tak ją bowiem wzruszyła pieśń, którą wszyscy przy tem śpiewali:

Gdzieś ty była, gołąbeczko,
Gdzieś ty była?
Żeś sobie białe pióreczka
Zarosiła, ach, zarosiła?

Pan młody spojrzał na nią z wielkim niepokojem i zapytał swata: — Czemu tak płacze?
— Sam wiesz dobrze, panie młody — odpowiedział swat wesoło —, że radość i żałość w jednem łóżku sypiają, dlatego też jedno drugie częstokroć przebudzi. Ale daj jej pokój: im większa dzisiaj żałość, tem większe jutro wesele.
Po tej pierwszej pieśni wstępnej poszły inne pieśni i piosenki, śmieszne i poważne: śpiewano chwałę młodości, kochania i urody, wychwalano wolny stan junacki, ale wreszcie młodzieńcy i panny zaczęli jednak śpiewać pieśni o stanie małżeńskim, w którym dwoje kochających się serc żyje z sobą jak dwoje gołąbków, albo jak dwa ziarnka w jednym kłosie. Ale do chóru śpiewających głosów mieszał się zawsze swojemi żartami, dowcipami i docinkami wesoły swat, którego zadaniem było bawić i rozweselać wszystkich.
Kiedy zaczęto śpiewać o zgodzie życia małżeńskiego, zapowiedział nawet, że zaśpiewa solo, piosenkę całkiem nową, „przeze mnie samego ułożoną i na świat wydaną, a pociemku drukowaną.“
— No to śpiewajcie, panie swacie! — wołali chłopcy. — Zobaczymy jaki z was śpiewak!
Swat stanął na środku izby i jął wyśpiewywać głosem swawolnym, który podczas pielgrzymek umiał nastroić bardzo poważnie:

Słuchaj młody, słuchaj młoda,
Nie masz, jak małżeńska zgoda!
Mówię jej: żono, ugotuj grochu,
A ta mi kaszy daje potrochu,
Jak znowu mówię o mięsie,
Z mąki mi jadła utrzęsie.
Słuchajcie piosenki mojej, młodzi,
Jak pięknie żona z mężem się godzi.

— Za taką piosenkę razem ze śpiewakiem grosza złamanego nie damy! — wołały dziewczęta i zaraz zaczęły same śpiewać, żeby chłopcy nie mieli uciechy, bo ci dowoływali się od swata dalszego ciągu swawolnej piosenki. Przy bezustannem śpiewaniu i żartowaniu zostały powiązane bukieciki, uwite wianki, dziewczęta wstały od stołu, ujęły się za ręce i kręcąc się dokoła stołu, śpiewały:

Już wszystko porobione,
Już wszystko gotowe,
Kołacze już upieczone,
Wianki już uwite.

W tejże chwili otworzyły się drzwi a w nich ukazała się pani młynarka ze swojemi pomocnicami, niosącemi pełne naręcze dobrego jadła. Pan młynarz i drużba nieśli napoje. Znowuż wszyscy zasiedli do stołu, który tym razem zastawiony był zamiast rozmarynem, obfitością gotowanego i pieczonego. Drużbowie siedzieli obok druhen, pan młody między starszą druhną a swatką, panna młoda między drużbą a młodszą druhną, która też sama krajała wszystkie jedzenia i podawała je pannie młodej, podobnie, jak starsza druhna opiekowała się panem młodym. Swat bezustannie kręcił się dokoła stołu, wypraszał sobie od druhen smaczne kąski, nic sobie z tego nie robiąc, że mu która ostrem słówkiem przycięła, bo i on nie przebierał w słowach, a za jego żarty nie wolno było gniewać się nań, choćby też żart był i nieco grubawy. Wreszcie, kiedy wszystkie misy zostały opróżnione i ze stołu sprzątnięte, przyniósł swat trzy misy i postawił je na stole jako dar od niego dla panny młodej. W pierwszej misie była pszenica, a swat podawał ją pannie młodej z życzeniem, aby była „urodna“, w drugiej misie było trochę popiołu z grochem zmieszanego, który panna młoda musiała wybierać z popiołu, żeby się ćwiczyła w cierpliwości, a trzecia misa była „sekretna“, cała przykryta. Panna młoda powinna była przyjąć misę i nie zdradzać ciekawości, ale któraż byłaby wytrzymała, żeby nie zajrzeć pod przykrycie misy sekretnej!
Krysia nie wytrzymała i gdy się jej zdawało, że nikt na nią nie patrzy, zlekka i ostrożnie uchyliła rąbek białej chustki, którą sekretna misa była przykryta, ale w tejże chwili frrr-frrr, ukryty pod przykryciem wróbel wzleciał pod powałę.
— Widzisz, moja panno młoda — rzekła babunia, trzepnąwszy Krysię przez ramię —, jak to jest z tą ciekawością. Niejeden raczejby umarł, niżby się wyrzekł szperania w tem, co przed nim jest ukryte, a gdy zajrzy pod zasłonę i tak nic nie złapie.
Do późnej nocy została młodzież w gospodzie, bo po jedzeniu były jeszcze tańce. Pan młody i drużba odprowadzili swata do domu, a po drodze przypominali sobie nawzajem, że jutro wczesnym rankiem znowuż spotkać się mają.
Nazajutrz rano mieszkańcy całej dolinki i Żernowa powstawali bardzo wcześnie. Jedni pośpieszyli do kościoła, inni przyszli później tylko na ucztę weselną i tańce, ale nikt nie oparł się ciekawości, aby nie pójść popatrzeć na wesele, o którem w ciągu całych tygodni opowiadano sobie, że będzie bardzo huczne i że panna młoda pojedzie do kościoła w dworskim powozie i dworskiemi końmi, że będzie miała na szyi drogie granaty, białą wyszywaną zapaskę, stanik z różowej tafty i niebieskawą sukienkę. O tem wszystkiem wiedzieli w Żernowie wcześniej, niż sama panna młoda o tem pomyślała. Sąsiedzi opowiadali sobie z wszelkimi szczegółami, ile potraw będzie na weselu i jakie to będą potrawy, które zostaną podane naprzód, a które potem, ile koszul, pierzyn i poduszek dostanie panna młoda, jakie sprzęty zostały dla niej sprawione; o wszystkiem ludzie wiedzieli i opowiadali sobie, jakby pisał. Na takie huczne wesele nie można było nie pójść, żeby przecie choć popatrzeć, jak pannie młodej w wianku do twarzy, czy bardzo będzie płakała, jak goście będą postrojeni i t. d. Nikt by sobie nie darował, żeby taką rzadką okazję ominął. W dziejach spokojnej wioski było to wielkiem wydarzeniem, o którem będzie się mówiło przez jakie pół roku, więc jakże na takie wesele nie pójść?
Kiedy państwo Proszkowie razem ze strzelcostwem, którzy po drodze wstąpili na Stary Bielnik, przyszli do gospody, musieli się tłoczyć przez wielki tłum, żeby się dostać do środka. Tyle wystawało ludzi przed gospodą, a w gospodzie byli już zebrani goście ze strony panny młodej. Pan młynarz był ubrany elegancko, buty miał wyczyszczone na glanc, że świeciły się jak zwierciadło, a w ręku trzymał srebrną tabakierkę. Był świadkiem panny młodej. Pani młynarka była w jedwabiach, na szyi bielały jej perełki, na głowie polśniewał czepiec ze złotogłowiu. Babunia też się ubrała w swoją szatę weselną, a na głowie miała przy czepcu odświętną kokardę. W gospodzie nie było swata, drużbów i druhen, bo wszyscy wybrali się do Żernowa po pana młodego. I panny młodej w izbie nie było; siedziała ukryta w komorze.
Nagle na dworze rozlega się wołanie: — Już idą! Już idą! — Od strony młyna słychać dźwięki klarnetów, fletów i skrzypiec. Prowadzono pana młodego. Śród widzów zaczęło się szeptanie i jeden drugiego popychał: — Patrzcie, patrzcie! Milów Terka jest młodszą druhną, Cichankówna starszą. Żeby Tomszowa nie była mężatką, to żadna inna nie byłaby starszą druhną.
— Tomesz jest świadkiem pana młodego!
— A gdzie Tomszowa, że jej wcale nie widać?
— Pomaga pannie młodej przy ubieraniu, ale do kościoła nie pojedzie, bo musi być w domu — mówiły sobie niewiasty.
— No to może pannę młodą odrazu prosić w kumy, bo i tak pewno o żadnej innej nie myśli. Takie przecie przyjaciółki nierozerwane.
— Wierne przyjaciółki.
— Patrzcie, patrzcie, wójt też idzie! Aż dziwno, że go Milowie zaprosili, bo to on był przecie winien, że Kubę wzięli do wojska — dziwili się wszyscy.
— E, wójt nawet nie jest takim złym człowiekiem, ale Łucka go namawiała, a pan administrator też mu głowę suszył, więc nic dziwnego. Dobrze Jakób zrobił, że go zaprosił, bo tem go najdotkliwej ukarał, że z nim nie idzie na udry. Łucka chyba pęknie ze złości.
— Przecie też się już zaręczyła — ozwał się inny głos.
— Czyż być może? Nic o tem nie słyszałam! — wtrąciła inna niewiasta.
— Onegdaj, z Jóźkiem Nyweltów.
— Już dawno się do niej zalecał.
— Zalecać się zalecał, tylko że go nie chciała, dopóki miała nadzieję, że dostanie Jakóba.
— A pan młody zdatny chłop, aż miło na niego popatrzeć.
— I taką ładną chusteczkę dała mu panna młoda, wydała na nią najmniej z dziesięć guldenów.
Takie i tym podobne głosy się odzywały, gdy pan młody zbliżał się ku gospodzie; gospodarz stał na progu i witał gościa z pełną szklanicą w ręku. Pan młody poszedł do komory, gdzie panna młoda siedziała, jako było zwyczajem, i płakała; oboje stanęli przed rodzicami, swat w imieniu obojga młodych, wygłosił długie przemówienie, kończąc je podziękowaniem za wychowanie i prośbą o błogosławieństwo. Wszyscy płakali. Gdy państwo młodzi dostali błogosławieństwo, drużba wziął pannę młodą pod rękę, z drugiej strony wziął pod rękę młodszą druhnę, pan młody szedł pod rękę ze starszą druhną, świadkowie przyłączyli się do swatki, druhny podały ramię drużbom i wszyscy ruszyli para za parą, tylko swat szedł sam na czele orszaku, prowadząc go ku wozom i powozom, które przed domem czekały. Druhny powiewały chustkami i śpiewały, chłopcy im wtórowali, ale panna młoda cicho płakała, oglądając się niekiedy poza siebie, gdzie w drugim powozie jechał pan młody ze świadkami i swatką. Widzowie się rozproszyli i izba na chwilę opustoszała, tylko stara matka Krysi siedziała przy oknie, spoglądając za orszakiem weselnym i modląc się o pomyślność swej córki, która przez tyle lat zastępowała ją w pracy i z wielką cierpliwością znosiła wszystkie kaprysy chorej matki, przypisując je wyłącznie dokuczliwej i długotrwałej chorobie. Ale niebawem zaczęto zsuwać stoły, nakrywać je, a gdzie kto spojrzał, tam spotkał jeśli nie kucharkę, to przynajmniej kuchareczkę. Najważniejszą osobą, której wszystko oddane było pod nadzór, była młoda Tomszowa. Wzięła na siebie obowiązek gospodyni tak samo, jak to uczyniła pani młynarka w wieczór wicia wianków. Gdy weselnicy powrócili z kościoła, przywitał ich u progu znowuż gospodarz z pełną szklanicą w ręku. Panna młoda przebrała się w inną sukienkę i wszyscy siadali do suto zastawionych stołów. Na czele weselników siedział pan młody z panią młodą, drużba zabiegał dokoła druhen, które na talerzach swoich odkładały dla niego gościniec i częstowały go najlepszemi kąskami. Swat wyrzucał mu też z pokpiwaniem, że ma się tak dobrze, jak u Pana Boga za piecem. Babunia weseliła się razem z innymi i nieraz dowcipnem słowem odcięła się swatowi, który wszędzie nadstawiał ucha, do wszystkiego się wtrącał i kręcił się po całej izbie. W domu byłaby babunia nie dopuściła, żeby bodaj jedno ziarnko grochu czy zboża na ziemi leżało, gdy czasem spadło, ale gdy goście zaczęli się obrzucać grochem i pszenicą, wzięła garść zboża, rzuciła w młodych i rzekła: — Oby Bóg obsypywał was tak samo swojem błogosławieństwem! — Ale babuni nie żal było ani tego grochu, ani pszenicy, bo widziała, że pod stołami uwijały się obłaskawione gołębie i wszystko do ostatniego ziarenka wydziobywały.
Było po jedzeniu. Niejeden gość miał głowę ociężałą i zaczynał podrzemywać, a przed każdym piętrzył się duży gościniec. Ktoby sobie sam nie był ułożył gościńca, to byłby go dostał od Tomszowej, która tego dobrze pilnowała. Bo to przecie wielki wstyd, żeby przyjść z wesela bez gościńca. Ale było z czego dawać i nikt nikomu nie żałował. Kto przechodził obok gospody, dostał jedzenia i picia, ile chciał, a dzieci, które przyszły się przypatrywać weselu, niosły do domu pełne ręce pieczywa. Po jedzeniu składano pani młodej dary na kołyskę, a pani młoda aż się przerażała, gdy i krzyżowe talary padały jej na kolana. Chłopcy podawali druhnom wodę na misach do umycia rąk i ręczniki, a druhny rzucały im za to do wody pieniądze. Żadna nie chciała być ostatnią i dlatego błyszczało w wodzie samo srebro. Ale te pieniądze przetańczyła i przepiła męska młodzież z druhnami zaraz nazajutrz.
Potem pani młoda i druhny poszły się poprzebierać w inne suknie, bo rozpoczynały się tańce. Babunia skorzystała z tej chwili i odprowadziła do domu dzieci, które ucztowały w pokoiku Krysi. Sama musiała powrócić na wesele, bo później, w nocy, były oczepiny, a bez pani swatki obyć się przy nich nie mogło. Zabrała też z domu czepiec, który razem z córką Teresą dla pani młodej kupiła, co było jej obowiązkiem jako swatki. Gdy wszyscy dość się natańczyli, a pani młoda już nóg pod sobą nie czuła, bo musiała z każdym zatańczyć, choćby tylko raz dokoła, skinęła babunia na niewiasty, że już jest po północy i że pani młoda należy teraz do mężatek. Zaczęło się zwykłe certowanie o nią, pan młody i drużba opierał się temu, aby pani młoda miała być pozbawiona pięknego wianka, ale wszystko na nic, mężatki wzięły Krysię za swoją i zaprowadziły do pokoiku. U drzwi dziewczęta śpiewały smutnym głosem, żeby „sobie wziąć nie dała wianka zielonego“, bo jak jej go raz zabiorą, to go już nigdy nie znajdzie.
Ale i śpiewanie nie zdało się na nic. Pani młoda siedziała na stołku, a Tomszowa rozplatała jej włosy; po chwili wianek zielony leżał na stole, a babunia szykowała czepiec z kokardami. Pani młoda płakała, ale i płacz nic nie pomógł. Mężatki śpiewały i pokrzykiwały z uciechy, tylko babunia zachowała powagę; przez jej łagodną twarz przeleciał chwilami błogi uśmiech a oczy jej wilgły. Wspominała córkę Joasię, która też pewno miała tego dnia wesele.
Pani młoda miała już czepek na głowie, a było jej w nim bardzo do twarzy. Pani młynarka twierdziła, że Krysia wygląda w czepku jak czerwone jabłuszko.
— A teraz chodźmy do pana młodego. Która z was pójdzie mu podokuczać? — pytała babunia.
— Niech idzie najstarsza — zadecydowała pani młynarka.
— Czekajcie, ja mu przyprowadzę najładniejszą — zawołała Tomszowa, wybiegła z izdebki i przyprowadziła po chwili starą prządkę, która w kuchni pomywała. Na głowę zarzuciły jej dużą chustę, swatka ujęła ją pod rękę i zaprowadziła do pana młodego, „żeby ją kupił“. Pan młody obchodził ją dokoła, podglądał, podpatrywał, aż mu się udało nadnieść rąbek chusty. Zobaczył starą, pomarszczoną i popielatą twarz. Było sporo śmiechu, bo pan młody nie chciał o takiej pani młodej ani słyszeć. Swatka wyszła z nią za drzwi. Przyprowadzili drugą. Ta druga wydawała się panu młodemu i swatowi trochę dorzeczniejszą; już pan młody chciał ją kupić, ale wtem ozwał się swat z całą stanowczością: — Któż znowu słyszał, żeby kupować kota w worku! — poderwał chustę, a z pod niej wyjrzała pulchna twarz pani młynarki, która czarnemi oczkami uśmiechała się swawolnie do swata.
— Kupcie ją, kupcie, sprzedam wam ją tanio — zażartował sobie pan młynarz i zakręcił tabakierką, tylko jakoś niezwykle wolno; albo tabakierka była ciężka, albo też palce jego straciły na giętkości.
— E, dajcie spokój, panie ojcze — roześmiała się tłusta pani matka —, dzisiaj byście sprzedali, a jutro znowużbyście kupili. Kto czubi, ten lubi.
Do trzech razy sztuka. Trzecią była smukła, wysoka postać pani młodej. Swat dawał za nią starego trojaka, ale pan młody zaraz sypnął srebrem i dostał ją. Mężatki wyroiły się do izby, stanęły dokoła pani młodej, pana młodego wzięły do środka i zaczęły śpiewać: — Już wszystko porobione, już wszystko gotowe, pani młoda oczepiona, kołacze zjedzone i t. d. — Pani młoda należała już do mężatek. Pieniądze, które pan młody za nią zapłacił, zostały obrócone na ucztowanie i zostały przez mężatki przejedzone i przepite już nazajutrz przed południem, gdy się niewiasty zebrały do „pościeli zaściełania“, przy czem znowuż było dużo śpiewu i żartów. Swat dowodził, że porządne wesele powinno trwać osiem dni, i miał nawet rację, bo przy każdem huczniejszem weselu tak było istotnie. Wicie wianków przed weselem, wesele „pościeli zaściełanie“, obiad dla przyjaciół u pani młodej, taki sam u pana młodego, przepijanie wianka i t. d. aż niepostrzeżenie dla biesiadników upływał cały tydzień. Dopiero po upływie tych dni bezustannego biesiadowania mogli wreszcie nowożeńcy powiedzieć o sobie: — Nareszcie sami!
W kilka tygodni po weselu Krysi pani Proszkowa dostała list z Włoch od ochmistrzyni pani księżnej, a w tym liście była wiadomość, że hrabianka Hortensja wychodzi za mąż za malarza, swego dawniejszego nauczyciela, że jest ogromnie szczęśliwa i kwitnie jak ta róża, a pani księżna patrząc na nią promienieje z wielkiej radości.
Babunia, słysząc tę wieść radosną, kiwnęła potakująco głową i rzekła: — Chwałaż Bogu wszystko wypadło jak najlepiej.

∗             ∗

Nie będziemy tu opisywali życia młodzieży z otoczenia babuni i nie będę też nudziła czytelnika prowadzaniem go z leśniczówki do młyna i z powrotem przez tę skromną dolinkę, której życie płynęło zawsze jednakowo. Młodzież dorastała i podorastała: niektórzy pozostali w domu, inni się pożenili, a starsi ustąpili im miejsca, tak jak na dębie stary liść opada, gdy młody go wypiera. Niektórzy opuścili zaciszną dolinkę, szukając szczęścia gdzieindziej, jak nasionka wiatrem daleko zawiane, na falach wody daleko zaniesione, aby u innych brzegów i na innych zagonach korzonki zapuszczać.
Babunia nie opuściła skromnej dolinki, w której znalazła serdeczne ciepło drugich stron rodzinnych. Z myślą spokojną spoglądała dokoła siebie, jak wszystko rośnie, rozwija się i kwitnie, radowała się radością bliźnich, pocieszała zasmuconych, dopomagała, komu można było dopomóc, a gdy wnuczęta opuszczały ją jedno po drugiem, uciekając z pod strzechy ojczystej na podobieństwo jaskółek, spoglądała za niemi okiem załzawionem, ale pocieszała się: — Może da Bóg, że się znowuż zobaczymy. — I tak było rzeczywiście. Rok w rok przybywały dzieci do domu, żeby zobaczyć swoich miłych, a babunia okiem rozradowanem przyglądała się tym obrazom świata, które młodzi roztaczali przed nią, nie szczędząc płomiennych barw, wybaczała uchybienia wieku młodzieńczego, z których się przed nią spowiadano, a młodzież, chociaż nie we wszystkiem stosowała się do słów babuni, ceniła wysoko każdą jej wskazówkę i chętnie słuchała rad płynących ze źródła jej bogatego doświadczenia. Dorosłe dziewczęta zwierzały się przed babunią ze swoich tajemnic, wiedząc, że u niej znajdą wyrozumienie i serdeczne słowo dobrej rady. Tak na przykład i Marynia młynarzówna szukała opieki i współczucia u babuni, gdy pan ojciec bronił jej kochać ubogiego, ale przystojnego młodszego czeladnika. Babunia potrafiła nalać panu ojcu oleju do głowy, jak się sam wyraził. A gdy po latach córka jego była szczęśliwa, a młyn rozwijał się wspaniale pod kierunkiem dzielnego zięcia, który teścia swego kochał i szanował, pan ojciec mawiał nieraz: — Babunia miała rację: za ubogim chodzi Pan Bóg ze skarbonką!
Dzieci młodych małżeństw kochała babunia jakby wszystkie były jej wnuczętami, a żadne nie nazywało jej inaczej, tylko babunią. Także i pani księżna, gdy za dwa lata po Krysi weselu powróciła na zamek, natychmiast posłała po babunię i z płaczem pokazywała jej ładnego rocznego chłopczyka, synka hrabianki, która umarła po roku małżeństwa, zostawiając to dziecko zbolałemu mężowi i księżnej. Babunia przytuliła dziecko do serca i zrosiła je łzami, wspominając o młodziutkiej, dobrej i pięknej jego matce, ale oddając je w ręce pani księżnej, mówiła swoim zawsze łagodnym, miłym głosem: — Nie płaczmy i życzmy jej radości niebieskiej. Nie dla tego świata była stworzona, więc ją Pan Bóg zabrał. Bo kogo Bóg osobliwie kocha, tego rychło zabiera do siebie, gdzie jest wieczne szczęście. Ma pani księżna to miłe dziecko po niej, więc nie jest osierocona.
Ludzie nawet nie dostrzegali, że babunia starzeje się i traci siły, ale ona sama czuła to dobrze. Do Adelki, która wyrosła na piękną pannę, mawiała babunia nieraz, wskazując jej starą jabłoń, która z każdym rokiem mniej była zielona i coraz bardziej więdła: — Jesteśmy rówieśnicami; ta jabłoń i ja pójdziemy niezawodnie razem na spoczynek. — Pewnej wiosny wszystkie drzewa zieleniły się wesoło, tylko stara jabłoń stała smutna bez liści. Musieli ją wykopać i spalić. Tej wiosny babunia bardzo kaszlała i nie mogła już chodzić do miasteczka, do „Bożego kościołka“, jak mawiała. Ręce jej schły coraz bardziej, głowę miała jak śnieg, głos coraz słabszy.
Pewnego dnia pani Teresa rozpisała listy na wszystkie strony, żeby się dzieci pozjeżdżały. Babunia musiała się położyć i nie mogła już utrzymać w ręku wrzecionka. Z leśniczówki, z młyna, z gospody i z Żernowa przychodzili przyjaciele i często parę razy dziennie zapytywali, jak się babunia miewa. Zdrowie babuni się nie poprawiało. Adelka siadywała obok niej i odmawiała z nią pacierze, a zarazem codzień rano musiała jej opowiadać, jak jest w ogrodzie, co porabia drób, co Srokata, musiała babuni wyliczać dokładnie, wiele też jeszcze dni może upłynąć, zanim przyjdzie pan Beyer. — Może razem z nim przyjdzie Janek — mawiała przytem. Zdarzało się, że pamięć ją zawodziła. Często zamiast Adelki wołała Basię, a gdy Adelka przypominała jej, że Basi niema w domu, babunia opamiętała się i wzdychała. — Ach tak, jej niema; już jej nie zobaczę. Czy aby jest szczęśliwa? — Ale babunia doczekała się wszystkich miłych.
Przyjechał pan Proszek, a razem z nim Wiluś, który był studentem, i córka Joasia. Przyszedł syn Kacper, a z gór Karkonoszów przyprowadził pan Beyer z sobą dzielnego strzelca Janka. I Orlik przyszedł, który uczył się w szkole leśnej, do której skierowała go pani księżna, dostrzegłszy w nim duże zamiłowanie i zdolności do leśnictwa. I tego chłopca zaliczała babunia między swoich wnuków, dostrzegłszy w nim rozwijającą się miłość dla Adelki i ceniąc jego szlachetny charakter.
Wszyscy zebrali się dokoła łoża babuni, ale najpierwszą była Basia, bo przybyła razem z pierwszym słowikiem, który wił gniazdo przy oknie babuni. Basia zamieszkała w izdebce babuni, w której stało niegdyś jej łóżko i gdzie obie przysłuchiwały się śpiewaniu bliskiego słowiczka. W izdebce tej babunia błogosławiła ją zrana, gdy budziła ją ze snu i wieczorem, gdy ją do snu układała. Teraz były znowu razem i znowu słuchały śpiewu słowika, a wieczorem zaglądały do nich przez okno te same gwiazdki, na które niegdyś razem spoglądały. Na głowie Basi spoczęły dawne dobrotliwe ręce babuni, ale głowa dziewczęcia już była inna; rodziły się w niej nowe uczucia i nowe myśli. Łzy, płynące teraz z oczu Basi, wyciśnięte były całkiem innemi uczuciami, niż te dawne łezki, które babunia uśmiechając się, ocierała z różowej dziecięcej twarzyczki, gdy ją układała do dziecinnego łóżeczka. Tamte łezki zrosiły oczy, ale ich nie mgliły.
Babunia dobrze czuła, że już niewiele zostało jej życia i dlatego jak mądra i dobra gospodyni uporządkowała wszystko należycie. Najprzód pojednała się z Panem Bogiem i z ludźmi, a potem rozdzieliła swoje skromniutkie mienie. Wszyscy dostali od niej coś na pamiątkę, dla każdego, kto do niej przyszedł, miała miłe słowo, każdego, kto się od niej oddalał, odprowadzała spojrzeniem, a gdy i pani księżna z synkiem hrabianki Hortensji odwiedziła ją, babunia patrzyła za odchodzącą długo i serdecznie, bo wiedziała, że na tym świecie już się z nią nie zobaczy. Nawet nieme stworzenia, koty i psy zwołała do siebie, każde pogłaskała i pozwoliła Sułtanowi, aby jej rękę polizał. — Patrzcie, jakie dobre stworzenia — mówiła do Adelki i służących — każde zwierzę, gdy je człowiek kocha, jest wdzięczne. — Ale Urszulę zawołała osobno i nakazała jej: — Jak umrę, Urszulko — bo wiem, że to się stanie już niedługo; tej nocy śniło mi się, że Jerzy po mnie przyszedł —, jak więc umrę, nie zapomnij powiedzieć o tem pszczółkom, żeby wam nie pomarły. Domownicy mogliby o tem zapomnieć. — Babunia wiedziała, że Urszula to zrobi, bo tak jak babunia, wierzyła ona w różne rzeczy, w które inni domownicy nie wierzyli, a przeto mogliby łatwo zapomnieć, chociaż przez miłość dla babuni uczynićby chcieli, o co ich prosiła.
Nazajutrz po przyjeździe wszystkich dzieci babunia cicho i spokojnie konała. Basia odmawiała głośno modlitwę umierających, a babunia powtarzała za nią słowa modlitwy, gdy nagle usta znieruchomiały, oko zawisło na krzyżu, wiszącym nad łóżkiem, oddech się urwał... Płomyk życia jej zgasł, jak gaśnie powoli dogorywający kaganek, w którym oliwa się dopaliła.
Basia zamknęła jej powieki, Krysia otworzyła okno, żeby dusza miała wolną drogę do odlotu. Urszula oddaliła się z pomiędzy płaczących i pośpieszyła do ula, który pan młynarz podarował babuni przed paru laty i zapukawszy do niego, trzy razy powtórzyła: — Pszczółki, pszczółki, babunia nam umarła! — Dopiero potem usiadła na ławeczce pod bzem i rozpłakała się. Pan strzelec szedł drogą ku Żernowu, żeby kazał zadzwonić podzwonne. Sam ofiarował się z tą usługą, bo w mieszkaniu było mu smutno i ciasno; musiał wyjść na dwór, żeby mógł zapłakać.
— Bywało mi tęskno za Wiktą, jakże ja teraz zapomnę o babuni! — mówił sobie drogą. Gdy ozwały się dzwony, głoszące wszystkim, że babuni już niema, zapłakała cała dolinka.
Na trzeci dzień rano, gdy bardzo liczny orszak pogrzebowy — każdy bowiem, kto babunię znał, pragnął odprowadzić ją do grobu — mijał zamek, biała ręka rozsunęła ciężkie zasłony okienne, a z za nich ukazała się pani księżna. Smutnem spojrzeniem towarzyszyła orszakowi, dopóki nie znikł jej z oczu, poczem opuszczając zasłonę, westchnęła głęboko i szepnęła:
— Szczęśliwa kobieta!

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.