Wybór poezyi Mieczysława Romanowskiego (Julia Dickstein-Wieleżyńska)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Romanowski
Tytuł Wybór poezyi Mieczysława Romanowskiego
Redaktor Julia Dickstein-Wieleżyńska
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYBÓR POEZYI
MIECZYSŁAWA ROMANOWSKIEGO
UKŁAD I SŁOWO WSTĘPNE
JULII DICKSTEINÓWNY
Tom I




SPIS RZECZY:


Str.
 11
 12
 23
 24
 28
 44
 45
 49
 53
 62
 63
 72
 74
 76
 94
 97
 101
 109
 112
 117
 123
 127
 132
 176
 181




TOM II
Str.






WARSZAWA
NAKŁAD I DRUK TOW. AKC. S. ORGELBRANDA S-ÓW
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI E. WENDE i SPÓŁKA
H. ALTENBERG — LWÓW






MIECZYSŁAW ROMANOWSKI.

W czarną burzową noc, w noc okropności mściwą, po dniu haraczu i klęski, wybiega na pobojowisko, trupów pełne, Roza Weneda.
Nieulękła snuje się wśród zwłok poległych rycerzy, z czerwoną pochodnią, ona ostatnia, która została żywa — idzie i zakocha się w rycerzy popiołach, aby ją zapłodniły popioły. Płynie w ciemność i strach nieszczęśliwa wróżka ludu, bo wie, że, kto konając, w nią uwierzy, skona spokojny. Ona go „zemści lepiej od ognia wojny“,

Lepiej niż sto tysięcy wroga,
Lepiej od Boga...

Ta królewna Wenedów, płomienna jak wąż błyskawicy, a srebrna jak promień miesiąca, to dusza polska, — i ona ostatnia, która została żywa. I ona węzłem życia swego splata tajemnie przeszłość z przyszłością. Królewna-dusza strzaskanego plemienia, — której zadaniem przyszłość budować i w przyszłość się nieść, — spieszy na mistyczny ślub swój z popiołami, aby i z niej także król-duch się narodził.

A swatami będą dęby z płomieniem na czołach,
A łożem ślubnem będzie stos rycerzy.
(Prolog z Lilli Wenedy).

Bo dzień wczorajszy, zachodząc, zostawił na niebie smugę światła złocistą. To polska poezya. Nie płomień wspomnień skrzy się w jej pierścieniu, ale znicz nadziei, o który dziś zapalić jeszcze można dużo czerwonych pochodni na wędrówkę w przyszłość.
Ślub ideologii dnia dzisiejszego z natchnieniem wczorajszego wieczoru to wielkie misteryum bytu naszego i kultury: myśl nieulękła, strzelista — gdyż tylko przed taką tylko przed nie znającą półśródków, rozsuną się baryery przyszłości — i kochanie z wielkich dni wzlotów i natchnień. Albowiem polski romantyzm, jedyny na świecie, nie skończył się z dniem swego zgonu. Do dziś jest składnikiem duszy zbiorowej, duszy całego plemienia, krąży niby krew w duchowym Polski organizmie. Jak niewidzialna pajęcza zasłona łagodzi ostrość rzeczywistych kształtów, jak płomień lampy legendowej lśni krwawo przed posągiem bohaterstwa, na sercach znużonych kładzie się pieściwem dotknięciem marzenia, a nawet w buncie myśli wystudzonej przeciw mgławicom jeszcze świadectwo daje faktowi, że w duszy polskiej był i jest romantyzm.
Bo też poezya polska międzypowstaniowa to najszersze zatoczenie i myśli i uczuć, na jakie kiedybądź stać było nasz naród, najpromienniejsza synteza przeciwieństw. Przeszłość i przyszłość; ojczyzna i braterstwo ludów, wykwitające wysoko ponad wyłączną miłość jednego narodu; myśl i uczucie, zlane w jeden akord idei mesyanicznej, która rodziła i myślicieli i poetów; kult kształtów minionych i pełne zapału kucie nowych, nieznanych; poetyczne marzenie, pełne wzgardy dla ziemi, i czyn konkretny na twardym granicie rzeczywistości; zemsta, nienawiścią dysząca, i cicha, anielska ofiara bez łzy. A wszystko się splata na skarbnicę bezcenną, barwi jak ogród zaczarowany, gdzie kwiatów myśli i owoców czynu, dziś jeszcze żywych, pełno. Europie szła jutrznia dnia nowego przez wiedzę, przez systemy, przez abstrakcye; Polsce spłynął nowy katechizm przez wieszcze usta. Dzień życia, rzeczywistość, dziś u nas ledwie dogania dale, osiągnięte przez poezyę; orna rola teraz dopiero zakwita złotym kłosem prawd, które lśniły się w kwieciu romantycznych ogrodów. Więc spojrzenie myśli, choćby najbardziej jutra spragnionej, ku kwietnikom romantyzmu, więc ślub ideologii najbardziej młodzieńczej z wczorajszem natchnieniem nie jest cofaniem się, jest pozostaniem na wysokości dnia, jest przyrostem krzepkości, jaką daje miłość.
Lecz romantyzm polski jeden jeszcze posiada rys, jakiego nie ma żaden inny na świecie. W nim tkwi rozwiązanie zagadnienia śmierci i życia. Doprowadza tam, gdzie wielki wysiłek ducha rzuca most pojednania ponad czeluścią życia i zgonu, gdzie zalega czysta sfera ducha, urągająca dwudziałowi na życie i martwotę. On sam jest wielką zagadką życia w śmierci i śmierci w życiu. By się narodził, musiała go ubiedz śmierć. I więcej. Na jego zagonach posiano całą filozofię życia i śmierci. Zrodzony ze zgonu, kazał umierać, aby módz żyć. Był wołaniem z za grobu o życie, a sam miał cudowną siłę wskrzeszenia tego, co poległo. Jeśli był rzecznikiem myśli teoretycznej, kazał umierać ofiarnie, umierać co minuta, aby w każdej chwili stać u progu martwoty w pełnej zbroi życia. Jeżeli był motorem czynów na arenie rzeczywistości, w prostej konsekwencyi swojej wiódł na pole bitwy. Ideałem jego było myślą i czynem ogarniać świat od końca do końca, a prostą dróżką życiową trafić w ogień walki.
I jeżeli wielcy pieśniarze byli heroldami myśli romantycznej, jeden, mniejszy znacznie, lecz duszą niemniej od tamtych rozpalony, podjął się strony drugiej: był owym żołnierzem romantyzmu, ginącym zgodnie z wieszczym nakazem. I to jest jego stanowisko osobnicze w romantycznym zespole. Jeżeli patrzymy nań z widowni naszej poezyi, to w tem tkwi rola, która mu przypadła. Był zamknięciem rapsodu romantycznego przez to, że, — co wieścili inni, — on spełnił krwią. Oni byli posłannikami przed czynem, on był pieczęcią na dziele spełnionem. Był łukiem tęczy, która od wyżyn natchnienia sprowadziła ideę polską ku rozłogom rzeczywistości.
Inną ma cenę Romanowski, gdy nań spojrzymy od strony kategoryj twórczych. Są zjawiska artystyczne, które błyskają przelotem, jak zabłąkany promień słońca w dzień słoty, przesuną niebem bez szelestu i zgasną. Są twórcy, za którymi wlecze się cień grobu, a z nim poczucie tymczasowości własnej, „My jak ptaki na wędrówce: dziś tu, jutro na placówce“. Jest w ich zbrataniu się ze śmiercią majestatyczny tragizm, ale i na wyżynach tragizmu niezrozumiała dla nizin pogoda. Oblubieńcom swoim śmierć nie kryje tajni zaglobowych, ich dusze bez lęku żeglują po czarnych nurtach wieczności.
Takim oblubieńcem śmierci został i Romanowski. Lecz on nie sięgnął myślą w jej otchłanie, jak nie sięgnął w głębie tajne romantyzmu. Jak tam w prostocie dziecięcej podjął się spełnić misyę pieśniarzy, tak tu z prostotą, jako twórca, przyjął świadomość przedwczesnego zgonu. Skuł katechizm romantyczny z przeznaczeniem własnem i to mu dało pewność i odwagę. Bo nie chorobą, nie słabością objawiła mu się śmierć: przyszła doń od ducha, od życia, od miłości, której poświęcił swoją lutnię, i oznajmiła mu, że ma poświęcić i życie. Piękna, smutna dziewica spłynęła do niego wraz ze zmierzchem letniego w górach wieczoru, a on nie przejrzał na razie kto ona, lecz uczuł w tej chwili, że wzięła mu serce. Kochankowie, on — młodzieńczy bard w żołnierskim płaszczu, ona — zwiewna, biała, z twarzą greckiej dziewicy, zmówili się niegdyś, wiosennego ranka, gdy podnosiła się ze snu polska, tyle przez niego miłowana ziemia, zejść się na ślub w miłości. I dotrzymali przyrzeczeń oboje, tylko dziewica biała wzięła go sobie bezpowrotnie, zagarnęła wyłącznie, odejmując tym, którzy go kochali i którzy tyle jeszcze oczekiwali po nim...


∗             ∗

Mieczysław Romanowski przyszedł na świat w roku 1834, w Galicyi wschodniej, blizko Kołomyi, w majątku Żukowie, który dzierżawili jego rodzice. Rodzeństwa miał kilkoro, wszystkich starszych od siebie. Z nich wspomina w poezyi siostrę, która go, rozbudzonego jak widać wcześnie chłopca, piosenkami swemi rozmarzała lub cieszyła. Dwie miał miłości od dziecięctwa przyszły autor Popiela, niby symbol losu swojego i zgonu: pieśń, której pierwszem wcieleniem był śpiew siostry, oraz stary kord ojca, wiszący na ścianie. Czyżby czuł, od piosenek biegnąc dosiąść raźnego bułanka, że przyjdzie mu kiedyś i walczyć i śpiewać?
Na razie chyba nie w przyszłość patrzyła myśl, rozogniona przez dumkę dziewczęcą i szablę ojcowską. Nie wiedzieli pewnie rodzice

że mu do głowy
Już płynie marzeń rój złoty;
Że kiedy uśnie, śnią mu się męże
Skrzydlaci, niby anieli,
W zbrojach i hełmach, w dłoniach oręże,
Odziani w skrwawionej bieli.

Fala tęsknoty niosła go wstecz, ku czasom dokonanym, ku wspomnieniom zagasłym, ku kurhanom, drzemiącym w dalach stepowych, w przeszłość świetną, rycerską, pełną chwały, zamętu, otoczoną aureolą bohaterstwa, dziś ścichłą, nadwiewającą tylko z wiatrem wieczoru ku tym, których dusza pała... Młodziutki marzyciel ukochał przeszłość Polski i wcześnie pewnie dusza chłopięca drgnęła pragnieniem, aby dorównać tym, którzy śpią pod kurhanami. Wskrzesić to, co martwe legło, miłością serca płonącego ocucić zmrożony sławy kwiat! Z przeszłością spłynęła się w sercu przyszłość. Zrazu przyszłość własna: czyny wielkie, bohaterstwo, zmartwychwstałe; a za nią i przyszłość tej której duch sieroco witał go u mogił.
Zrealizowanie marzeń nadeszło niebawem. Był uczniem klasy czwartej w gimnazyum stanisławowskiem, kiedy z wiosną narodów dreszcz nadziei przeszedł po duszach polskich. Rok 48-my obudził z drętwoty Galicyę, zakołysały się myśli, zabiły serca, ręce sięgnęły po broń. Młodziutki uczeń wybiegł ze szkoły, piechotą ze Stanisławowa rzucił się ku wiosce rodzinnej, u nóg rodzicom leżał, zaklinał i płakał, póki nie wybłagał pozwolenia, by iść do szeregu. Rozwiały się rychło wiośniane marzenia, stopniały poczynania wojenne pod wrogim tchem wypadków, — czternastoletni żołnierzyk powrócił na ławę szkolną.
W roku 52-im widzimy go we Lwowie jako studenta prawa. Tak życzył sobie ojciec. Syn inne miał pragnienia, ale usłuchał. Tu, we Lwowie (r. 1853), po raz pierwszy nieśmiało uderzy w struny lutni swojej i z rzewną radością przyzna, że świat mu wtedy stanie się jaśniejszy, że go opłynie nadziemska rozkosz, a wieniec przyjaciół serce mu otoczy. Szczęśliwe były lata lwowskie, najpierw wśród studyów, potem przy zawodowej pracy w bibliotece. Ale poczucie obowiązku położyło im tamę. Postanowił wycofać się na wieś, wrócił do Żukowa i ojcu w gospodarstwie stanął do pomocy. Ofiara była ciężka. Wyrwany z pośród przyjaciół, odcięty od pracy twórczej, zmuszony do zajęcia, nie odpowiadającego zamiłowaniom jego i naturze, czuł się młody poeta przygnębiony i nieszczęśliwy. Zrozumieli rodzice i zwolnili z ofiary. W r. 60-tym widzimy znowu Romanowskiego we Lwowie. Dostaje posadę skryptora w bibliotece Ossolińskich i wciąga się na dobre do pracy piśmienniczej. Wkrótce zostaje członkiem redakcyi „Dziennika Literackiego“. Ma przed sobą dwa lata życia... dwa lata swobody rozwoju sił, dwa lata na rozpostarcie skrzydeł.
Ale pierwsza bez troski radość twórcza już dawno znikła mu z czoła, do zapału czynów przybywa struna nowa — smutek. Czemu? Czyżby znowu Byron zawinił, on, który tylu pieśniarzom Polakom śćmił jasny blask słońca przed młodzieńczem okiem, który zasępił niejedno pogodne, bez zmarszczek czoło? Zapewne, Byron i Romanowskiemu dolał żółci do napoju życia, ale nie on jeden i nie on przedewszystkiem. Byronizm, jeśli w nim był, szedł od literatury, nie od przeżyć własnych. On był prosty i czysty, najczystszy, pełen zaparcia; on jadem nie pluł na ludzi, — on kochał. Więc źle mu było, bo czuł za gorąco, bo zamiast z chłostą, szedł do bliźnich z sercem. Chciał, by kochali jak on i szli na służbę, jak on się zaciągnął w chłopięcej jeszcze miłości. A gdy zobaczył, że ich wołanie serdeczne nie wzruszy, postanowił oddać im siebie całego, iść na ofiarę, byle zrozumieli...
Powietrze było ciężkie i gniotące, noce czarne, bez gwiazd, dnie duszne, bez przewiewu. I może ten młody duch, który o ogrójcową czarę modlił się do Ojca w niebiosach, który chłonął wonie mistyczne polskiej pieśni, może on pierwszy przejrzał, że dziś ratunek jedyny to pioruny. Poczuł, że burza przyjdzie, bo przyjść musi, i zaczął rwać się do niej, tęsknić, modlić się o nią i wypatrywać jej co dnia goręcej. I przejrzał, że jest jako ów ptak, który zjawia się na niebie chmurnem i wieści błyskawice, że „przedburzowcem“ jest na polskiem niebie. Znalazł cel święty na krótkie dni swoje. Bo wiedział już zdawna, że on, przedburzowiec-ptak, w pioruny pójdzie i zginie.
Nie przeżyć mu godzin, po których błyśnie nowe zorze...
I cichy smutek w dwugłos się niesie z burzową melodyą. Duma wybrańca w akord się spaja z tkliwym żalem ziemi. Ale nad chórem tronuje głos burzy, pragnienie dzikiej melodyi gromowej, namiętność krwawych łun błyskawicy. Burza to oś jego myśli, jego uczuć, jego pieśni. Burza jako czynnik oczyszczający trakt dziejowy, jako deszcz dobroczynny na wysuszoną rolę człowieczeństwa. I burza jako zbawienie dla tego kraju, jako wyzwoliny z duchowej męczarni. I burza jako żywioł pieśniarza i jako melodya, przy której ranny żołnierz ku mogile się pochyli. Burza, zawsze burza...
Życie Romanowskiego staje się gorączką. Jak płomień snuje się wśród drzemiących, jak warta wiecznie czujna staje nocami w śpiących duchów taborze. I bywają chwile, i w takich nocach troski i natchnienia nieledwie czuje ukryty puls świata, że posłannictwo unosi go na skrzydłach, często bólem naddartych, aż do niebieskich tronów. A rano, wzmożony, biegnie znów do pracy. Raźny „wstępuje do wieśniaczych chat, uczucia budzić nieznane“, idzie do chłopów jako brat ich, Żuczek, i „zapala światło pod ubogą strzechą“. Romanowski jest jednym z pierwszych naszych ludowców, z tych, którzy nie tylko czuli konieczność zdobycia nizin dla sprawy narodowej, nie tylko z agitacyą szli, ale którzy lud jako przyszłość narodu, jako narodu zdrowie i czystość kochali. Był demokratą w pełnem słowa znaczeniu, był jak na czasy swoje radykałem, a miłość kraju była dlań tęczą z miłości ku wszystkim cierpiącym i wzgardzonym, była rękojmią braterstwa dla ludów, czci dla swobody wszystkich istot żywych. Serce jego kochało i nie robiło wyjątków w miłości, czy to był ruski chłop pod Karpatami, czy zacny rabin warszawski, z nad ksiąg talmudu tkliwe podnoszący spojrzenie ku murom walczącej o wolność stolicy.
Na dniach czynu i nocach natchnienia czas mknął bez litości. Miał jasną świadomość, że mu śpieszyć trzeba. Ale zdążył. Gdy „po chmur czarnym pergaminie zadrgało złote pismo, wstał i wzleciał życiem płomieni“. O świcie dnia czynu poszedł ku młodym głos jego donośny, niemal głos rozkazu: „W górę dłonie. — Już czas!!“


∗             ∗

Majestatycznym hymnem wita godzinę dopełnień:

Chwała Panu, idzie ku nam w chwale,
Utęsknione serce go przeczuwa,
Drży przyroda, niebo się zasuwa;
Anioł spuścił na dół zbrodni szalę,
Sprawiedliwy idzie ku nam w chwale.

Pierwszym odruchem na wieść o zaczętej walce rzuca się ku granicy. Na ręce brata Emeryka śle pożegnanie do Żukowa. Krótkie, zwięzłe a męstwem przeświecone słowa, przy których nie zadrżała mu ręka, — znał zdawna swój los... „Ruszamy..... Przygotuj na to rodziców! Czytając ten list, zrób krzyż, Emeryku, a dobry anioł, gdziekolwiek będę, zaniesie ten krzyż na głowę twojego brata“.

Wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Straż pograniczna austryacka wpadła na trop i Romanowski znalazł się w więzieniu. Straszne być musiały te tygodnie przymusowej bezczynności naszemu orlęciu w klatce, gdy tam już dzwonił zegar na dziejowy czyn. Wypuszczony (w początkach marca 63) wpadł jeszcze do Żukowa po błogosławieństwo rodziców. Widzieli wtedy syna po raz ostatni. W parę dni później już był po drugiej stronie kordonu jako żołnierz lelewelowskiego oddziału. Marzenia lat spełniły się. Strzaskaną w chwili poświęcenia lutnię miecz zastąpił. W józefowskiej potyczce dostał ranę śmiertelną w czoło. Był wtedy jasny kwietniowy dzień. Ciepły podmuch wiosenny niósł słodki dreszcz życia ocknionej przyrodzie i walczącej ziemi. Lecz na niego chłodem kładł się cień mogilny.

I zesiedli wojownicy z koni,
Obstąpili towarzysza broni;
On leżał na ziemi.
Konał; — usty spalonemi
Cicho wyszeptał imię —
Imię, co z jego duszą wraz na gwiazdach drzemie.
„Szkoda go nam“ — rota zawołała —
Wieczór nad nim mogiła już stała.

Nie wiemy, gdzie ta mogiła... Spełnił posłannictwo i odszedł. Niwy szumią nad nim i skowronek śpiewa. I może tylko pacholę jakie marzące klęknie czasem na kurhanie, jak on klękał z przysięgą na mogiłach stepowych.


∗             ∗

A teraz „kwiaty jego serca — pieśni“.
Cztery tomy puścizny zostały nam po Romanowskim z dziesięcioletniego twórczego okresu. Spowiada się w nich przed nami z pragnienia czynu, z miłości swojej, czystej jak łza, którą rzucił własnoręcznie w ofierze przewodniej myśli całego życia, z bólów gorzkich, ze skarg, które Bogu zanosił, spowiada w sposób prosty, za serce chwytający ciepłem swem, szczerością i tym ogniem młodzieńczym, który przepalał wszystkie jego myśli. Liryki jego, śpiewne, słodkie, łagodne, ujmują dużym wdziękiem, zwłaszcza pod koniec, kiedy utoczył im już kształt prawie doskonały. Inne — i to większość — uderza męskim jędrnym tonem, a nawet w chwilach najgłębszego bólu dźwięczy w nich stal, która nie topnieje w ogniu klęsk. Ten ptak przedburzowy o podartych skrzydłach umie niekiedy wzbić się między orły i sokoły. A zawsze serce niesie go na wyżyny.
Ale liryka nie zamyka twórczości Romanowskiego. Wieki minione wychylały się ku niemu z jasnym, słonecznym uśmiechem, a on pod tym czarem chwytał za pędzel i malował; malował nietylko ciepłem swych przywiązań, ale i żywemi barwami opisów. Mamy kilka jego obrazów przeszłości, świetnością kunsztu malarskiego nie radujących źrenic, lecz pełnych uroku, pogodnych i szczerych. Fantazyę jego twórczą nęcił step, swobodne życie koczownika, walki kozacze, polskie średniowiecze, jak nazwał niegdyś w liście Krasiński wiek XVII. Tu jego uczucie patryotyczne znajdowało najlepszą dla siebie oprawę w opisowości. Ale do wywołanych z dali czasów rycerzy przyłączył się wkrótce orszak bliższych nam dniami bohaterów sprawy, zmartwychwstali różni jej męczennicy, którym nieśmiertelność nie otoczyła aureolą czoła, ale którzy też byli dłutami, jakiemi los rzeźbił dzieje tego kraju.
Wszelako wszystkie jego opowiadania, czy „Ksiądz gwardyan Kobylański“, który broń w lochach klasztornych chowa i z ludem od warsztatu pierwszy Krzemieniec do walki budzi, czy wzorowany na Polu „Chart Watażki“, czy na Malczewskim „Chorąży“, a nawet najlepsi ze wszystkich „Łużeccy“ z silną i podniosłą apostrofą na początku i z piękną postacią ks. Gaudentego, jakiegoś dalekiego krewnego ks. Marka — wszystkie te obrazki szlacheckie, rycerskie, szumne od chorągwi, barwne od kontuszów, huczne od rozgwarów braci szlachty, usunąć się muszą przed perłą pierwszej wody, przed najwcześniejszym w Polsce poematem mieszczańskim, chlubą Romanowskiego przed „Dziewczęciem z Sącza“. Małe arcydzieło, które nazwano mikroskopijnym Panem Tadeuszem w tonacyach mieszczańskich. Zdarzenie wyszyte jest na rzeczywistej kanwie z czasu wojen szwedzkich, ale owiane poezyą, czarem, który nie dzieje dały, lecz talent poety. Przez pierwsze wprowadzenie elementu miejskiego w promień poezyi polskiej, przez ukazanie w jego piersiach miłości do kraju, nie cofającej się przed żadną ofiarą, i to w czasach, kiedy tylko szlachta była narodem, przez owianie poezyą zacnego lecz bez zdarzeń i szarego życia, Romanowski zajął pionierską placówkę w piśmiennictwie polskiem. Nie poznali się na tem współcześni, wychowani na orlim szumie pieśni, a przecież obrazek ten, — skąpany faktycznie w świetle nawskroś realnem, — wysoko się znaczy ponad papierowem co dnia bardziej kwieciem schyłkowych natchnień romantycznych.

Romanowski zresztą, przy całej swej wybujałej i wyłącznej uczuciowości, posiadał pewien niezaprzeczony ton realizmu, posiadał przenikliwość, którą innym przesłoniły dymy romantyczne. Nie był mesyanistą, bystro patrzył w oczy przyszłej walce, nie idealizował teraźniejszości, a jak wspomniałam, gromów przyzywał, nietylko jako dzwonu zmartwychwstania dla ofiary grzechów świata, ale i jako konieczności dla oczyszczenia powietrza, przesyconego trucizną zastoju. Marzył o nowym dniu i nowych ideałach... — Posłannictwo wieszczów spełnił, ale zarazem przestrzegał współczesnych przed wadami, których oni nie dostrzegli u niewinnej ofiary. Nie pozwalał się Polsce modlić w cierniowej koronie, kazał w sumienie własne spojrzeć przed czynem i czuwać, by jej godzina powołań nie zastała na modlitwie.

— biada tobie! gdybyś jak dewotka
W kościołach gromów przemodliła porę.
Tam nieochybne zniszczenie cię spotka,
I Bóg zostawi cię jak dziecko chore,
Klęczące we łzach na kościelnym progu,
A tylko z modłów wiedzące o Bogu.

Obcej cię wonczas poruczy prawicy,
Abyś w cierpieniach dorosła na męża.


∗             ∗

Jeden wiersz Romanowskiego, odskakujący od zwykłej tonacyi, a przez piękno swe wart specyalnej pozycyi w pieśni polskiej, to Anioł Upadły. Nie doceniono go, a nie doceniono nawet z tego względu, że temat, — klejnot w skarbcu wszystkich literatur, — u nas zupełnie nie był wyzyskany. Nie jest to wprawdzie tytaniczny krzyk nieśmiertelności, krwawa i ognista potęga Byrona, Shelleya, czy Carducciego, jednak obraz pełen potępieńczej grozy, malarsko bezsprzecznie najprzedniejszy wiersz Romanowskiego. Szkoda tylko na zawsze, że poeta burzy, że buntownik przeciw gnuśności ziemi, dotknąwszy jednego z najtragiczniejszych buntowników świata, uciszył wiecznie żywą strunę walki w duszy, aby spokojnie malować, czego przecie nigdy pozatem nie czynił. Gdyby ten anioł stał się buntownikiem, gorący pieśniarz wszedłby w prometejskie szranki, podniósł o ton jeden górność polskiej liry. Ognia uczucia dość miał na to w duszy, lecz nie dość smigłe pewnie strzały myśli, lutnię nie dość strojną pod wichry kosmosu.
Obok „Dziewczęcia z Sącza“ i „Upadłego Anioła“ w puściźnie Romanowskiego znaczy się zdaleka pięcioaktowa tragedya „Popiel i Piast“. Nie przez doskonałość swoją, ale przez śmiałość koncepcyi. Nie przez wbudowanie w długą i wązką perspektywę dziejów łudzących, ostro zatoczonych kształtów ludzkich, nie przez przekonanie nas, że piersi tych postaci zalega światłem życia i żądzą czynu rozedrgana dusza, — bo tego brak właśnie, — ale przez wypełnienie pustki dziejowej ruchem i myślami. Silne obstawanie przy pewnych koncepcyach dziejowych, idealizowanie umiłowanych przekonań, wysuwa w akcyi tendencye poprzed ludzi; w powietrzu legendowem lepiej się poruszają myśli, niż bohaterowie. Gdyby zatlała skra, która w półsenny materyał ludzki umie tchnąć, jak w chwili stworzenia w Adama, — cud życia, gdyby więcej było nerwu, a mniej programu, gdyby zapał poety miał błysk żywiołu w kuciu skamieniałości przeddziejowych, tragedya miałaby więcej ceny poza dokumentem i dłuższe życie, niż się jej dostało. Bądź co bądź historycznie, na dramatycznem pustkowiu polskiem, trzeba jedno z pocześniejszych miejsc oddać „Popielowi“.
Może szersze miał zamiary Romanowski. Może, jak Słowackiego, nęcił go nasz krótki rapsod przeddziejowy, wrócił bowiem jeszcze raz do niego w „Wandzie“, fragmencie dramatycznym utrąconym. Widzieliśmy, że wyobraźnia jego nie szybowała wszerz, że poczucie piękna nie chodziło śnieżystemi turniami, nie biegło na dalekie morza, nie tonęło w uroczyskach borów, gwiazd nie pytało o milczące zagadki. Jego wyobraźnia była posłuszną córką uczucia i najzwinniej sunęła wstecz, po nitce dziejowej jednego tylko kraju. Modnemu oryentalizmowi złożył dań w „Śpiewaku z oazy“ i w wierszu „Jeniec“, pozatem, prócz dwóch urywków starożytnych, granic polskich nie przekroczył marzeniem. Poezya nie była mu modlitwą piękna, bo piękno dla niego to tylko złoty szlak ku dobru. Przyszłość uśmiechała mu się jako realizacya dobra, przeszłość nęciła jasnemi oazami cnót na tle okrucieństw minionych. Dla niego poezya nie była „ponad tem wszystkiem, co początek bierze w ciężkiej i dusznej życia atmosferze — jaśniejszą sferą, będącą ziemskiej tęczowem odbiciem“ — jak powiada Asnyk, ale była czarodziejką, pod której różdżką budziły się w drętwej masie uczucia drzemiące. On nie był i nie chciał być „mistrzem“. To dla innych, szczęśliwszych ludów. On wyznawał całem sercem wiarę tych, co nam wpoili, że „pieśń, która naród do czynów zapala, sama przez się jest czynem“. I ci, którym dana „moc nad sercem ludzi“, którzy urodzili się z gwiazdą nad czołem, ci całe życie mają przetrwać w twardej służbie czynu — to ich obowiązek pierwszy, ich placówka, ich wartość wyłączna w dziejach świata. Pieśń to jasny sztandar ducha, roztoczony nad nami w błękicie, mówił Asnyk o romantyzmie. Pieśń to sztandar bojowy, powiewający ludziom na memento, — wierzył gorąco nasz żołnierz-lutnista.

A jam pochwycił jeden z sztandarów —
Ludu pieśń — i z nim stoję na dobach;
— — — — —
Toż wśród nieszczęścia jestem spokojny,
Bom najstraszniejszym orężem zbrojny.

Tak rozumiał patryotyzm i piękno Romanowski i na takiej wierze legł stygmatem jego czyn.


∗             ∗

Dośpiewał się rapsod sławy i miecza. Pociemniały gwiazdy natchnienia, w rozbrzasku nowego dnia dziejowego zaczął się wyłaniać widomiej coraz zarys szarej ziemi. „Zmalały pieśni pośród nas i pierś zmalała człowiecza — skarży się boleśnie jeden z ostatnich śpiewaków Legionu — została nędza, niemoc, strach“. Jasny sztandar ducha tarza się w zapomnieniu, ogniste hasła majaczą spłowiałe, szmat drogi znaczy się od tamtych dni do nas. A jednak do tej pieśni winniśmy wracać codziennie, jak do górskiej krynicy, aby obmyć dusze nasze z kurzu rzeczywistości, z błędów, czyhających w gęstwinie wydarzeń.
Tyle jeszcze skier nierozdmuchanych, tyle kwiatów, niebacznie zdeptanych po drodze, tyle długów niespłaconych!
I on, Romanowski, to taki nasz smutny narodowy dług —
Wielki Byron w jednym z młodzieńczych, prześlicznych swych wierszy rzewne przed potomnością wyraził życzenie:

Niech marmur na mym grobie nie pochlebia żałobie,
O co próżność ziemskich dzieci tak dba,

Niech huk trąb nie rozplenia chwały mego imienia;
Czego pragnę, o czem marzę, to — łza.

Dużo skromniejszy i cichszy Romanowski powtarza tę prośbę przed naszem sumieniem:

Że i łza jedna nie spadnie dla mnie,
Chyba stróż anioł mój westchnie za mnie...

Pomników, marmuru, sławy błyszczącej nie daliśmy mu, uczcijmy przynajmniej jego „posąg-imię“.
Długie pół wieku obróciło się, odkąd mu wykopano nieznaną mogiłę. I pół wieku w cichości drzemał jego duch. Aż oto dziś z pod fali milczenia przebił się na nowo jego czysty głos, tak mało nam znany, a taki świeży wdziękiem młodych lat swoich, taki gorący nieśmiertelnem ukochaniem ideałów, taki bolesny naszym wspólnym bólem i tak jasny w aureoli spełnionego czynu! Staje przed nami przedburzowiec płomienny z zerwaną pieśnią swoją i prosi — także o nic więcej — o jedną łzę.
Niechaj błyśnie w oku potomnych srebrna łza miłości dla Romanowskiego!

J. D.



I.
DO BRACI — TRZY STRUNY.

Chcecie piosenki, o bracia moi!
Jakąż szalony piosnkę wam da?
Rozpacz mi struny na lutni stroi!
Zanucić trudno, o bracia moi,
A pieśń rozpaczy na cóż się zda?

Słuchajcie... kiedy dziko, olbrzymio
Skały odrzucą piorunom wtór,
I wiatr obudzi głosy, co drzemią
W grobach, zwaliskach, i z pól, co dymią
Krwią, w jeden straszny przeszłości chór;

Tem chciałbym jedną zczarować strunę.
Drugą bym owił pęczkami róż:
I wszystkie żary, któremi płonę,
Miłość, tęsknota, bóle zniesione —
To druga struna przy strunie burz.


Trzecia... myśl rwie się, o wyrzec trudno!
Ja bym chciał całą harmonię sfer
Schwycić na strunę! Tonami ludno
Tak płynąc w nocy krainą cudną —
Myślom i gwiazdom nadając ster.

A z tych strun jeden, jak jedno życie,
Spłynąłby do was serdeczny śpiew;
Zbudzoną przeszłość i gromów bicie,
Miłość, tęsknotę i wianków wicie,
Owiałby pokój odwiecznych stref.


1855.




ODPOWIEDŹ NA „ZASKARŻENIE.“
(do Adama Pajgerta).

Wyjdź, bracie miody, za twoje sioło,
Tam na mogiły na polu,
I przytul usta, serce i czoło:
Im wyspowiadaj się z bolu.

Może rozpękną sercem ogrzane,
I wstanie hufiec wiekowy,
A ty mu pokaż struny stargane,
Pokaż cierń serca i głowy.

W posępnej nocy przy surm odgłosie,
Rozwiną sztandar, usiędą,
Krwawe pancerze złożą na rosie,
I serca z piersi dobędą.

Patrzaj w te serca! co tam gorzało,
Na struny z miłością chwytaj!
A jeśli-ć jeszcze tego za mało —
To już się mężów nie pytaj.


Ale pośpieszaj w krainę włoską,
Petrarki spytaj się cienia,
Jak przyhołubić dziewicę boską,
I zakląć lubej spojrzenia.

A wtedy nawiąż struny z jedwabi:
Lutnia, co brzmiała żelazem,
Niech jak turkawka grucha i wabi,
Łzy i uśmiechy ma razem.

1856.




ZE WSPOMNIEŃ DZIECINNYCH.
Dla siostry.

Zrodzon na grobach śród kajdan brzęku,
Śród szmeru wiejskich pacierzy,
Na mej piastunki pieściwem ręku
Słuchałem życia rycerzy.
A opowiadał mi ojciec stary,
Matka mówiła najwcześniej,
Gdy płaczącego uczyła wiary,
A siostra śpiewała pieśni.

Mówili dziecku prostemi słowy,
Lub śpiewem rzewnej tęsknoty,
A nie wiedzieli, że mu do głowy
Już płynie marzeń rój złoty;
Że kiedy uśnie, śnią mu się męże
Skrzydlaci niby anieli,
W zbrojach i hełmach, w dłoniach oręże,
Odziani w skrwawionej bieli.


I nie wiedzieli, kiedy zbudzone
Dziecko zapłacze, bywało,
Że mu się śniły bronie wzniesione,
Że padających widziało.
Utula z płaczu matka stroskana,
Cacka podaje do ręki;
Darmo! aż dziecku siostra kochana
Zanuci tęskne piosenki.

I uśnie dziecię, uśnie jak ptaszę,
Gdy słowik w wieczór zanuci,
Aż mu się przyśnią orły, pałasze.
I na łóżeczku się cuci.
Nad łożem ojca kord wisiał krzywy,
Ku niemu zwraca oczęta,
Na licach uśmiech igra mu żywy
I klaszcze w drobne rączęta.

O sny me złote! o siostry pieśni!
Jakże mi tęskno za wami, —
Czemuż tak często dziś mi się nie śni,
Że lecę między orłami?
Na mojej ziemi mnożą się groby,
............
I wieją ciche pieśni żałoby,
............


Wywiedli konia z ojca stajenki,
A ojciec wsiadać mi każe:
„Weź-no bułanka, chłopcze, do ręki!
Jak się masz trzymać, pokażę“.
A matka z okna: „O! ja się boję;
On spadnie, on taki mały!“
„Trzymaj się, chłopcze, konia we dwoje!
Ha, ha! patrz, jaki zuchwały!“

Potem mi ręką pogładzi lico,
A mnie tak w duszy gorąco,
Żebym chciał lecieć gdzieś błyskawicą,
W dal jakąś dziką, świecącą.
Toż na najwyższą wyskoczę sosnę,
W dali utonę oczyma;
Marzę i płaczę — w marzeniach rosnę

Gdzieś w lecącego olbrzyma.


Przedemną jasny piorun się pali,
Szablicę trzymam we dłoni,
A za mną tłumem wojsko się wali,
I lecim po mogił błoni...
Coraz to dziksze wstają zjawiska,
Coraz groźniejsze postaci,
Już mi tysiące piorunów błyska...
Z marzeń mnie budzi głos braci.


Tam do nauki matka mnie woła!
Gdzie byłem, patrzają niemi,
A ja zeskoczę z smutkiem u czoła,
Z oczyma na pół łzawemi,
I słucham matki, jak opowiada;
A gdy nauka przeminie,
Biegnę do siostry, — a ona rada
Nuci piosenkę chłopczynie.

Ogniste mary, senne krainy,
Jakże wy dzisiaj dalekie! —
Czy tak to wyście duszę chłopczyny
Przysposabiały na spiekę?
Och! a ty tęskna pieśni siostrzana,
Coś łzy chłopięcia koiła,
Czyś ty mi w chwilach mojego rana,
Że będę śpiewał wróżyła?

Bywajcie zdrowe, wspomnienia moje!
Pieśni siostrzana — bądź zdrowa!
Od bolu wdziałem na serce zbroję,
A tarczą pokryta głowa.
Może was nigdy nie ujrzę więcej,
Pierwsze anioły mego żywota...
Wyście świeciły duszy dziecięcej
Nad głową — jak tęcza złota.

1856.




ORŁY, SOKOŁY!

Orły, sokoły!
Dajcie mi skrzydła!
Gruz i popioły —
Ziemia mi zbrzydła.

Jabym chciał w górze
Pohulać z wami —
I tam na chmurze
Żyć piorunami.

Tu mi jak w trumnie
Świat nie wesoły,
Spuśćcie się ku mnie,
Orły, sokoły!

Choć duszę weźcie
Na wasze loty
I ją zanieście
W marzeń kraj złoty.


Na niebios progu,
Między gwiazdami,
Jabym tam Bogu
Modlił się z wami.

A tu żałobą
Pokryte doły:
Weźcie mnie z sobą,
Orły! sokoły!

1856.



ZACHCENIA.

Dola mi sprzyja: gdzie zwrócę oczy,
Twarz mię spotyka życzliwa,
A jednak smutek serce mi toczy,
Tęsknota duszę porywa.

Tam — tajemnicze nęcą mnie światy,
Któremi cicha noc pała,
I chciałbym takie obaczyć kwiaty,
Jakich ta ziemia nie miała.

I pragnę ujrzeć zmartwychwstające
Narody z anielską chwałą —
Albo pioruny takie palące,
By się aż niebo spękało.

I słyszę nocne słowików granie...
Wiosenno — błogo tak wszędzie...
Ach! kiedyś — kiedyś wszystko się stanie
Piękniejszem, lecz mnie nie będzie.

1859.




SONET
na dzień 1 Stycznia 1854.

Wśród orkanów na fali grają żagle moje,
Niby skrzydła łabędzie, utoczone z piany;
Zimnem okiem spoglądam w przestwór rozbujany,
Niechaj piorun w maszt bije, — ja widzę ostoję.

Gdym od brzegu odbijał, to tęczy rozwoje
Kwiatem drogę mi słały przez modre bałwany,
A ja — dziecko — na łodzi słodko kołysany,
Plotłem w wianek żeglugi marzenia powoje.

Burza wianek porwała, — łodzią fala miota,
I niejeden już piorun młodą pierś uderzył,
I usta-m obznajomił ze życia piołunem; —

Ale płyńmy, — znów, widzę, szkli się tęcza złota;
Powróciła mym oczom. Jam w powrót nie wierzył...
O, teraz, łodzi moja, leć z myśli piorunem!




CO PO WIOŚNIE?

Wraca wiosna — słowik nuci;
Z wiosny, z ptasząt — cóż mi, cóż?!
Wiatr w dąbrowy liście rzuci,
Zbudzi krasę dzikich róż.

Tam na polach zejdzie kwiecie
I zaszumi zbożem łan;
Mnie nikt wianka nie uplecie,
Nikt nie poda rączki w tan!

Bracia moi, szczęść wam Boże!
Wiosny waszej, waszych snów!
Mnie północne świecą zorze,
Dzwoni dumka tęsknych słów...

Gdybyż można szaleć — marzyć!
Gdyby jedna czysta łza!...
Nie wiem, przed kim wiosnę skarżyć,
Ale straszna wiosna ma.

28 marca 1856.




∗             ∗

Iskro nadziei! jeżeliś snem tylko,
Pocóż tak jasną czarujesz mnie chwilką?
Poco? — ach! cierpień dawnych czyż za mało?!
Wiele, ach wiele serce przebolało!
Zgaśnij, mych uczuć nie kołysz goręcej,
Bo cierpię więcej.

Pięknaś! jak zorza wstająca z pomroku,
Różowem światłem tlisz łzawemu oku!
Za wielkie szczęście! — uchodź zalotnico,
Zanadto nęcisz — ach! za piękne lico,
Abym twej krasie — twym słowom uwierzył,
Ja, com ból zmierzył.

Bez wzajemności iść mi w świat daleko,
Jako bez echa głosy z lutni cieką,
Śnić na przepadłe, kochać na przepadłe,
Śmiechem dla świata krasić lico zbladłe!
Aż się nademną spełnią sądy boże; —
Kochać? a może . . . . . . ?!

28 października 1857.




DO MOJEJ LUTNI.

O lutnio moja, jak smutno mi!
Co sięgnę ręką do twoich strun —
One się zleją w grobowy ton,
Pieśń smutno brzmi!

O lutni moja! ręka ma młoda
Chce strun wesela; chwil mi tych szkoda!
Onaby chciała w twą złotą nić
Kwiat myśli wić.

Pierś moja młoda za szczęściem drży,
Z mojej źrenicy wystrzela żar:
Szukając w koło ułudy mar —
Znachodzi łzy.

I czegóż szukam, ja pieśniarz młody?!
Śród cierni ziemskich kwiatu swobody? —
Szukam wysłanych różami dróg?
Szukam — gdzie Bóg?

Gdy niebo wieczór gwiazdami tli,
I księżyc srebrny rozsyła blask,
W wieczornym świcie mych myśli brzask
Niepewność ćmi.

Gdy w perłach rosy wiosny poranek
Na wrzącą duszę wkładał mi wianek,
Że to z róż samych — jam w błędzie żył:
Tam i cierń był!

Ciebiem pochwycił, o lutni ma,
By w twoje dźwięki przelać ten szał,
Co w moją duszę natchnieniem wiał
I w sercu drga!

Ha! pieśniarz młody z całym zapałem
Dźwiękami serca ziemię witałem!
I com powitał w zaranku lat?...
W szkielecie świat!

A on mi kazał bez życia żyć!
I gdy duch młody do życia drżał,
On w moje serce truciznę lał...
Musiałem pić!

A jednak, lutni! jam marzył jeszcze,
Gdym w struny twoje lał dźwięki wieszcze,

Oh! bom przy tobie ułudą żył,
O piosnce śnił!

Przy tobie jeszczem z świata się śmiał; —
Gdy mnie dusiła tej ziemi pleśń,
To śmiało moja leciała pieśń,
Gdzie piorun grzmiał!...

Ha! puhar cierpień piję z uśmiechem!
Życie mi dzisiaj już tylko echem,
Odbitem głucho o marzeń szczyt...
Cyt, serce — cyt!

31 grudnia 1853.




CO TAM MARZYĆ!

Co tam marzyć o kochaniu,
O bogdance, o róż rwaniu —
Dla nas niema róż!
My — jak ptacy na wędrówce —
Dziś tu, jutro na placówce —
Może staniem już.

Co śni serce, niech raz prześni!
W twarde życie twarde pieśni
Niech wiodą jak w tan.
A miast ręce — rękojeści
Szczery uścisk! gdy obwieści
Z niebios chwilę Pan.

Szczęście, dola później może —
Ach! lecz tylko Ty wiesz, Boże,
Co tam spotka nas.
Ty wiesz, komu uśmiech miły,
Komu kwiaty na mogiły
Niesie przyszły czas.

1860.



DO MEJ MŁODOŚCI.

Czemuś tak smutna, ty, młodości moja?
Czemu wesoły dzień od ciebie stroni?
Zda się, że z cierni tkana dola twoja
Radosnej chwili wtóra nie dogoni.
Nim jeden kwiatek uszczknie się po drodze,
Ileż to kolców skrytych utkwi w nodze.

Całą jam piersią wciągał świata tchnienie,
Wszystko dziecinna oplatała wiara;
Wznosiłem serce, wzniecałem płomienie
I cudnie wonna płonęła ofiara,
Lecz szybko czas ten zleciał na zegarze,
W piersi ból został — a trucizna w czarze.

Młodości moja! wyrwij ty się ptakiem
Z tych krain bolu, nim wiosna przeminie!
O! serce, tobie życiem nie żyć takiem,
Ni z myślą płakać, że róż kilka ginie:
Tędy — z żelaza kuta droga twoja. —
Idź! bo cię przeklnę, ty, młodości moja!


Leć, gdzie płomienie palą się wieczyste,
Gdzie jedna chwila cudowna natchnienia
Rozwidnia wieków oceany mgliste —
Tam niech się dusza wznosi, rozpromienia;
Tam ty gorącem steruj serca biciem,
Albo się przepal — i skonaj wraz z życiem!

20 marca 1857.




DZIKIE SNY.

Nie drżyj, serce, tak ku burzy!...
Jak spokojnie tu!
Szemrzą drzewa, fala wtórzy
Tej piosence snu.

Dziwno! dawniej śniłem tyle,
Snułem marzeń nić:
Dzisiaj chciałbym choć na chwilę
Tak jak dawniej śnić.

Nieraz pośród burzy wycia
Jam o gwiazdce śnił:
Dzisiaj wianek myśli życia
Z gromów mi się zwił.

O! przycisnę do tej ziemi
Rozpaloną skroń,
Może, może chłody swemi
Wleje pokój doń.


Przeszłość—przyszłość piorunami,
Jak piekielne sny,
Grają w duszy; — nad falami
Gaik liściem drży.

1855.




DO M. P.

Dziwnie się życie toczy falą świata...
Po latach wielu — może z obcej strony
Kiedyś cię tutaj znajdzie wieść skrzydlata,
Że w dzikiej walce... zaginął... szalony...

Może twem czołem o dłonie oparty
Przeglądać będziesz księgi białe karty
I na tej oko twoje się zatrzyma:
Myśl twoja nagle w przeszłość się oddali —
Powiesz: „Są wszyscy, którzy mię kochali —
Wszyscy tu żyją, a jednego niema!“

W dalekiej stronie złamany i blady
Gryzie wspomienia, jak szczątki biesiady.

(Wpisano w księdze pamiątkowej medyckiego ogrodu dnia 9 lipca 1855).




NA SEN.

Chciałbym usnąć cichym śnieniem,
Jak usypia kwiat na błoni,
Gdzieś przy gaju, nad strumieniem,
Gdzie słowika piosnka dzwoni.
Niech niebiosa mam nad głową,
Rozjaśnione gwiazd milionem,
I zamarłe wszelkie słowo
W tchnieniu nocy niezmąconem.

A w śnie niechaj się rozgada
Ziemia do mnie swojem tętnem,
Jak piastunka, co usiada
Nad kołyską z pieniem smętnem.
I niech ducha mi prowadzi
Po przeżytych różnie porach,
Jak ów guślarz, co czeladzi
Prawi bajki o upiorach.

Niech otworzy po tych cudach
Tajemnicze grobów łono,

Bym obaczył ludy... w ludach
Jak w posągach myśl wcieloną.
Niech mi potem, jak się godzi,
Powie żywot ich w miłości,
Jako dziad ów, co obwodzi
Wnuka po rodzinnej włości.

Potem niech mi ducha wstrzyma
Przy rodzinnych wodach, błoniach,
I postawi przed oczyma
Tych od pługów i na koniach;
Niech go długo upomina,
Kędy zwracać orle loty,
Jako ojciec, który syna
Śle na zagon do roboty.

Potem chciałbym się ocucić,
Nim się jeszcze dzień zabieli,
I po gwiazdach okiem rzucić,
Którą z nich mi Bóg wydzieli?
Potem w dłonie porwać dłuto,
I niezłomnej pewien siły,
W głębi łona myśl rozsnutą
Przekuć w posąg braciom miły. —

Luty 1859.




UMILKNIJ, SERCE...
Improwizacya.

Umilknij, serce, ty gadzie przeklęty,
Co mi wciąż łono poisz trucizn jadem!
Milcz! bo twój odgłos światu nie pojęty.
Bo dziś szaleństwem iść za twoim śladem —
A czuć olbrzymio, to dziś pusta mrzonka,
Co jako świetlik po grobach się błąka.

Gadzino wściekła! czemuż żar ten krwawy
Nie mogę w słowa rozpalone przelać?
I niemi cisnąć jakby grom jaskrawy,
By je świat pojął i zechciał podzielać?
Nie! milcząc karmię jadowitą żmiję —
I słuchać muszę — że o piersi bije.

O! gdybym mógł cię tygrysa szponami
Wyrwać z tej piersi i pokazać światu,

Jakiemiś ty mnie poiło jadami...
...A jednak!... ileż w tobie było kwiatu!
Ile uniesień! miłości!...
Dość na tem! —
Serce! tyś moim i niebem i katem.

1855.



SPOTKANIE.

Czem jesteś śmierci? snem ty, czy nicestwem?
Rok w rok w twe ręce kłonią się miliony,
Noc tajemnicza nad twojem królestwem.
Tam idą, z tamtej nikt nie wraca strony,
Nikt jednej wieści nie poda o tobie;
Lud myśli, żeś ty snem znużonych w grobie.

Czemkolwiek jesteś, zawsze ręką twoją
Przynosisz pokój dla znękanej głowy.
Jużeś od dawna towarzyszką moją,
W bólu dziwnemi cieszącą mię słowy:
Czasem się jawisz piękna, zadumana,
Iż, patrząc, myślę, żeś aniołem Pana.

Razem cię widział jak dziewicę grecką,
Idącą ku mnie z ciszą i powagą,
Los mi był wtedy serce zwiódł zdradziecko
I wbił w nie rozpacz — życia prawdę nagą;
Tyś przyszła — z świętem słowem pocieszenia,
A kiedym powstał — rzekłaś! „Do widzenia“.


Z czemże dziś? co mi niesiesz, zadumana?
Znów smutnem męztwem przychodzisz mię zbroić;
O senna! jeśliś posłanniczką Pana,
To wiesz, czem wrzące serce uspokoić.
Jeśli chcesz? zgaś je — znasz jego cierpienia...
Ty idziesz — i znów smutno — „Do widzenia“.

O, do widzenia na polach!... Stój chwilę!
Prawdaż w twem słowie? mnogoż dni ubieży?
Gorące serce złud doznało tyle,
Że nawet, śmierci! tobie już nie wierzy;
A tak wierzyło niegdyś w dziwy jasne,
Gdy ziemię w blaski ubierało krasne.

Idź a pamiętaj! Lecz jeśli w proch runie
Wszystko — i jeśli przyszłość znowu skłamie,
Wtedy przyjdź do mnie w grobowym całunie
Naga, i podaj znużonemu ramię,
Bym poszedł z tobą pod cmentarne drzewa
Z pieśnią, jak łabędź, co konając śpiewa.

Bo co mi tu trwać? czy żebym się skarżył?
Posępne skargi nucić jam za dumny:
Kto raz się orłem pod błękitem ważył,
Ten z góry może wpaść tylko do trumny,

Temu nie wolno z gadem siąść przy stole
I pić — i czarą koić wielkie bole.

Nie! ty mię weźmiesz stąd! — duch roztęskniony —
Pójdę za tobą szybko od niewoli,
A ty mnie prowadź w jakie zechcesz strony,
Ku posępniejszej, czy ku lepszej doli,
I wszystko przyjmę i nie będę skarżył,
Szczęśliw, żem orłem do końca się ważył.

Jeśli utonę z tobą wśród promieni
Z tęsknotą moją, co jako mgła ranna,
Wstająca z naszych jezior i strumieni,
Wstanie i Bogu zmieni w płacz Hosanna,
Jeśli aniołów i świętych śpiewanie
Przemieni nagle w srebrne łzy i łkanie,

Wonczas rozkaże Bóg, niech mię wygonią —
Smutnego ducha — z niebios, gdzie brzmi chwała,
I nad ojczystą utkwić każe błonią,
Nad ziemią, w której żałość we mnie wrzała.
Skłonię się Bogu za wyrok — duch lotny —
I nad ojczyzną pójdę tkwić samotny.


Tam będę uczył płaczu — chmurki białe,
Śpiewaków pieśni — tęsknych szumów boru,
Aż się roztęsknią pokolenia całe,
I będzie rzadki śmiech — na kształt upioru;
 ..............
 ..............




NOWA ZNAJOMOŚĆ.

Stałem w jasne zapatrzony zorze,
We wieczorną Karpat aureolę.
Cisza była na polach i w borze,
W mojem łonie przycichały bole;
Zapomnienia tknięte ręką białą,
Serce z niebem i ziemią się zlało.

Ciche lilie, zdobiące strumienie,
Woń z mych marzeń wzięły i śnieg biały.
Smutek duszy wzięły borów cienie,
Fale pieśni moje powtarzały;
Do stóp mi się kłoniąc po kolei,
W smutne pieśni lały dźwięk nadziei.

Więc po gwiazdach rzuciłem oczyma,
Po świecącej niebieskiej krainie,
Tak przez morza błądzi wzrok pielgrzyma,

Nim korabiem z zatoki wypłynie,
Nim porzuci ziemię, ojców domy...
Tam, za morzem, kraj dlań nieznajomy.

I zbliżyła się do mnie dziewica,
W czystej bieli, z zadumanym wzrokiem.
Jak posągi greckie miała lica,
Szła poważnie, w myśleniu głębokiem;
Szła i postać nachyliwszy wiotką:
„Jam śmierć twoja“ — rzekła do mnie słodko.

„Lewą ręką serce uśpię twoje,
Jako matka usypia dziecinę;
Prawą oczu przysłonię ci dwoje,
Skrzydła duszy wolno ci rozwinę,
I ulecisz od bolów jak płomień
W światło, w życie wieczne — nowy promień. “

„Niegdyś — rzekłem — niegdyś mi wróżono,
Że mą duszę weźmiesz z pola chwały.
Jeszcze nieba gromami nie płoną;
Czekaj jeszcze, piękny cieniu biały,
I na polu bitwy o mnie spytaj.
Teraz — nowa znajoma mi — witaj!“


Stała milcząc, a nad nami w górze
Z za obłoku księżyc się wyłonił.
Do pół skronią oparty na chmurze,
Na tę białą łzy promienne ronił,
Na jej uśmiech senny, na spojrzenia —
I odeszła mówiąc; „Do widzenia!“

1858.



W PAMIĘTNIKU P. FELICYI BOBERSKIEJ.
(naówczas panny Wasilewskiej).

I znowu — pielgrzym — rzucam cichy kątek,
Znowu w świat szukać — czego? ach, pamiątek,
I pytać kości, co po niwach leżą,
Jak im się marzy tam, pod darnią świeżą.
A sen ich musi być twardy: po bojach
Śpią ojce wsparci na zwycięzkich zbrojach;
My czy tak będziem spać?...

Ta rana stara
Pali! Oh, gdyby nie ta twarda wiara
W przyszłość, co trzyma w żelaznem objęciu
Pierś, jużby dawno była śmierć dziecięciu!
Błogosławiłbym śród konania sobie,
Że się spać kładę koło ojców w grobie,
Tak duszno w świecie dziś!...

Przyszłości ręka
Koi mi w serce w bolu — toż nie pęka,

Idę — i smutno z wami się pożegnać;
Ileż to wspomień z serca by odegnać,
Aby weselej iść?...

Ból mój i radość mą dzieliłem z wami,
Jak gdyby z matką moją i siostrami;
Drzewo pamięci stoi — nie spadł żaden liść.

Może powrócę w pamiątki bogatszy
I spokojniejszy; może licem bladszy,
Bo cierni dużo w drodze...
Może bogatszy w pieśni złotogłose, —
Nie wiem, lecz serce ze sobą przyniosę
To samo, z którem odchodzę.

Lwów, 1859.



POŻEGNANIE.

— Szczęście moje! ptaszku ty mój złoty,
Gdzie ty lecisz?
— W świat daleki.
— Ty nadziejo, nie ujmiesz tęsknoty?
— Nie, na wieki.
— Mój spokoju! duszy mej błękicie,
Co cię zrywa?
— Burza grzmiąca.
— Cóż na całe zostanie mi życie?
— Pierś boląca!

Tak mię krótko żegnało tych troje,
A tak spieszno iść im było w drogę!...
Jak pod czarem snu groźnego stoję,
Jeszcze myśli mych zebrać nie mogę...
Tak mię krótko żegnało tych troje!

Więc sam jestem? — Nie! już pełza ku mnie
Straszna, czarna, jadowita żmija...
Z pod stóp moich kark podniosła dumnie,

I u ramion mych skrzydła obwija,
Potem szepce, tuląc się do łona:
— Jam twa rozpacz — jam wąż Laokona.

Gwiazdy nocne! wyście się patrzyły
Na łzy strasznym zaprawione jadem;
Tyś ich z oczu nie suszył, dniu biały,
Ni twój wietrzyk, co skowronków śladem
Woń i perły ranne w niebo nosił,
Gdy je, szepcąc, u kwiatów wyprosił.

Ja sam w dłonie pochwyciłem węża,
I o koniec stanowczo pytałem;
A gdym ujrzał, jak szyję wypręża,
Milcząc, w żądło taki raz mu dałem,
Że mi w dłoni skonał gad okrutny...
Bez rozpaczy jestem, ale smutny.

O! ty serce bijące, spragnione,
Kto cię w piersi człowieczej zawiesił?
O! ty serce niezaspokojone,
Kto palące żądze w tobie wskrzesił?!
Bóg? — On tylko spyta się o duszę,
A ja ciebie w piersi nosić muszę.

1858.



Z POWROTEM.

Jak pielgrzym z dalekich powracam manowców,
Gdzie drogi się śmielszych krzyżują wędrowców:
W pustynie — to w niebo — to w piekło,
I dziwów niemało widziałem w podróży: —
To błękit pogodny, to straszny ryk burzy,
I nieraz mi czoło krwią ciekło.

Ach! czasem tak w górę wyniosła mię droga,
Żem nie miał nad sobą już nic oprócz Boga;
A chóry aniołów gdzieś z dali
Ze światów na światy, przy drżeniu harf złotem,
Przemknęły, to na dół spuściły się lotem,
Jak stada łabędzi ku fali.

Przeróżne się tony do serca mi wlały,
Ach! pełna pierś moja tych blasków i chwały —
A jednak mej duszy tak smutno!
Wstecz patrzeć bolesno, a w górę nie ważę...
Półsennym tęsknotą... o lotach coś marzę,
Jak orzeł, gdy skrzydła mu utną...

9 marca 1858.



ŻEGNAJ MI, PIEŚNI...

Żegnaj mi, pieśni! może na zawsze, —
Może już nigdy nie zabrzmisz mi!
Inne dziś śpiewy — dziksze i krwawsze
Miotają sercem. Miast lutni stal!
O! i boleści sroższe i łzawsze;
Cierń niepewności w sercu mem tkwi...
Luba piosenko, mnie ciebie żal!

Kiedym raz pierwszy w życiu zanucił,
To mi się zdało, żem cały raj
Nowo ubarwił, — ze snu ocucił
I ziemi nowy darował kwiat.
A jako anioł, co nieba rzucił,
Był mojej myśli wiosennej maj!...
Oh! z taką pieśnią słodko iść w świat!

Serca wnet bratnie zadrgały ku mnie —
O słodki dla mnie każdy był dzień!

Mogłem po ziemi spoglądać dumnie:
Drużyna wkoło a w ustach śpiew!
I choć uczucia zagrały tłumnie,
To się zlewały do pieśni brzmień...
A dzisiaj? pieśnią — czyny i krew!

O żegnaj pieśni! pieśni ma złota!
Nie wiem, czy kiedy znajdziemy się
Na tej ciernistej drodze żywota!...
Chwila rozstania zbliża się już!
Znikaj boleści! precz, precz tęsknota!
O, nie wstrzymujcie na drodze mnie,
Na drodze burz!

1854.



STRASZNO MI, BOŻE!

Straszno mi wielce, bo osamotnione,
Namiętne serce rozdziera się we mnie;
Bo wiecznie pełne, — pełne a spragnione
Jej — ach, jedynej! — a wiecznie daremnie!
Bo bez niej niema nic z mojej młodości,
I pierś mi pęka, a pęknąć nie może...
Bo tak po ziemi iść bez wzajemności...
Straszno mi, Boże!

A gdy ściśnięte serce we mnie zaśnie,
Mogilny pacierz ducha mi otacza:
Czuję w nim, jako serc tysiące gaśnie,
Jako tysiące drugich klnie, rozpacza!
Praojców wielkość w pokoleniach znika;
Co kocham — z mogił powstać mi nie może,
I w podłość tyje ludów tłuszcza dzika.
Straszno mi, Boże! —


Więc każdy piorun, co grzmi i zapala,
Witam jak brata na niebios lazurze;
Orła każdego co powraca zdala,
Pytam, ile jest gromów w czarnej chmurze,
I drżę, gdy ptak mię pomija w milczeniu,
Bo nam na gromy długo czekać może,
Bo bez piorunów w takiem utrapieniu
Straszno mi, Boże! —

Potem szarpany bolem i skrwawiony
Rzucam się w błękit, aby mię obwinął;
Bo wówczas czuję, żem anioł strącony,
Co stał na straży — a Tyś go pominął,
I rad bym stanął tak przed Twe oblicze,
Któreś Ty ukrył po za słońca... zorze...
A niebo wiecznie zimne, tajemnicze...
Straszno mi, Boże!

10 grudnia 1858.



MODLITWA.

Podaj, oh, podaj czarę mi ową,
Którą Ci, Panie, w noc ogrojcową
Anioł podawał w światłości!
Tam był jad bolu — i mnie ból pali —
Żółć — i mnie ludzie żółć podawali,
Ale ja pragnę miłości....

Bo z nią, jak piorun niebios Twych błysnę,
Z nią, jako promyk w noc dusz się wcisnę, —
Z nią, jako gołąb ów biały
Lecąc, na śpiących w skrzydła uderzę,
Obudzę, — potem na jasne leże
Rój duchów zawiodę cały.

15 listopada 1857.



MODLITWA.

Lecę ku Tobie jako ptak wędrowny,
Skrzydłem mi, Panie, jest serce tęskniące;
Do Ciebie rwę się jak żal nie wymowny
Z pól, które mogił zaległo tysiące;
Lecę ku Tobie, bo mi z każdą wiosną
Łzy i nieszczęścia i mogiły rosną.

Nie błagam Ciebie, byś mi ulżył krzyża:
Napełń pierś moją bolem, jak chcesz, Panie!
Nie żądam, by dziś błyskawica chyża
Z niebios zabłysła nam na zmartwychwstanie;
Jeno mi w duchu rozmnóż tyle siły,
Bym mógł się patrzeć z wiarą w te mogiły!

Bym nie rzekł, Panie, kiedy mię otoczą
Pomniki wielkich i wierzby cmentarne,

Że wieszcze kłamstwa wieścili proroczo,
Żeś Ty i świat Twój i wszystko jest marne...
Lecz wiarą mocny niech na grobach stoję —
I pracą, Panie, niech liczę dni moje.

Najsilniej — kiedy będą się zapierać
Moi gniazd orlich — Ty wspieraj mnie Panie!
Bo, przeklinając, nie chciałbym umierać —
I lwa ryk wolę, niż podłych sykanie;
Więc niech zapomnę o podłości bratniej —
Niech stoję — choćby grobów stróż ostatni.

1859.



ZNUŻONY PTAK.

Ciężką wędrówką znużony ptak,
Odpocznę może,
Krwią moich piersi znaczony szlak,
Tam — za mną. — Boże!
Wichrem i gromem skrzydła podarte,
Kiedy nocleżną czyniłem wartę
We śpiących duchów taborze.

Im słodki spokój płynie na skroń,
A mnie gra burza;
Ich czoła gładzi kochanki dłoń,
Wonna jak róża.
Ach! a ja ledwie ujrzę przelotnie,
Już muszę wracać, czuwać samotnie,
Na kopiec nocnego stróża.


Gdybyż choć rychlej z tych ciemnych pól,
Tam, w kraj promienia!
Gdybyż na chwilę choć uśpić ból
I żar pragnienia.
O, ale z piersią, rwaną bolami,
Tylko przemieniać noce ze dniami...
Tchnienia dla piersi — o! tchnienia!

Gdybyż choć ona — ten anioł mój, —
Popatrzył na mnie!
I gdy mi piersi oblęże znój,
Uśmiech miał dla mnie;
Z śmiechem bym leciał — hulaka młody —
Na nudy, trudy, na niepogody,
Choć świat by walił się na mnie.

2 grudnia 1857.



HYMN.

Memu się Bogu pokłonem ścielę,
Kraj mu całuję gwiaździstej szaty;
Mirrę mu wonną spalę w kościele,
Bom z jego ręki możny — bogaty;
A był on dla mnie darami hojny:
Mój duch, jak anioł, piórami strojny.

Wiem, gdzie zacząłem, a nie znam końca,
Dalej i wyżej! lot mój gromowy.
Zdobyczą — gwiazdy, sfery i słońca...
A celem — on sam, Bóg przedwiekowy;
Toż z aniołami radbym w zawody
Hymny mu śpiewał na wieczne gody.

Memu się Bogu pokłonem ścielę,
Bo on mię w wielkim zbudził narodzie!
Bo lud mój cierpiał i ważył wiele,
A o słonecznym marzył pochodzie
W miłość — i pójdzie tam, bo mu dano
Miłości wrócić ziemię zbłąkaną.


A jam pochwycił jeden z sztandarów —
Ludu pieśń — i z nim stoję na dobach;
Jak miecz on zawisł ........
I wiem, że zatknę go na ich grobach;
Toż wśród nieszczęścia jestem spokojny,
Bom najstraszniejszym orężem zbrojny.

Memu się Bogu pokłonem ścielę
Za młodość moją w ciernie obfitą:
Za to, żem cierpiał i ważył wiele,
Żem drogą nieraz szedł nieubitą;
Żem na niejednym kolcu się skrwawił
I ślad niejeden krwi pozostawił.

I za samotność życia grobową
Pokłonem Tobie ścielę się, Boże.
Gdy znój i smutek będą nad głową,
Wiesz, że na sercu głowy nie złożę,
Że i łza jedna nie spadnie dla mnie,
Chyba stróż anioł mój westchnie za mnie.




II.
SONETY

I.

Dziwnie my się spotkali na żywota drodze:
Tyś już miała świat marzeń i byłaś wesoła,
Jam się zbliżył, twej krasie uchyliłem czoła,
Potem poznał, pokochał i rozbolał srodze.

Skarb twej duszy w mą duszę, jak w wnętrzu kościoła,
Złożyłaś ufna we mnie, — ja spokojny chodzę
I tobie błogosławię... i z losem się godzę,
A jak? spytaj mych nocy i mego anioła.

Jasno mi, a znam piekło, pierś go się nie zlękła;
Toż i ty się nie lękaj, jeśli czasem zbladnę,
Chwyciłem boleść w dłonie — boleść jak wosk zmiękła,

A dziś mi harfą życia, którą, jak chcę, władnę...
Siostro! — słyszałaś zgrzyt ten?... Struna żalu pękła...
Twe serce czuję w łonie... kocham, toż nie padnę.

II.

Widziałem cię w kościele! — dzwonek mszę ogłosił...
Wpatrzyłem się, — klęczałaś kornie pochylona
I tęskna jako lilia... Modlitwą natchniona
Nie widziałaś, jak anioł nad tobą się wznosił.

Lecz jam go czuł po ciszy, co weszła do łona,
Po promieniach, które mi czoło moje zrosił;...
Szedłem za tobą w niebo... o nicem nie prosił, —
Tak była tobą samą dusza przepełniona.

Chcesz? twą całą modlitwę powtórzyć jam zdolny...
Dziękowałaś za życie, jako ów u zdroju
Za garść ziemi dziękuje Panu kwiatek polny...

Potem błagałaś Boga o wielki dzień boju...
Potem — aby nagrodził twoim trud mozolny...
Modląc o szczęście... dla mnie modliłaś spokoju?!

Lwów, wspominek mszy, 31 maja 1858.



BŁOGOSŁAWIONA.

Błogosławiona
Chwila mi ona,
Kiedy raz pierwszy ze drżeniem łona
Serce twe imię wyrzekło!
Gwiazda, co marzy o moich losach,
Jaśniej błysnęła tam, na niebiosach,
Choć oko łzą się oblekło.

Między gwiazdami
Dzień on nad dniami,
Kiedy raz pierwszy w duszy myślami,
Że ciebie kocham, wyznałem.
Czem ziemia żyje, czem kwiat oddycha,
Czem noc jaśnieje pogodna, cicha,
Ach! wszystko w mem sercu miałem.

O! i ból ony
Błogosławiony,
Kiedym w dalekie uniesion strony,
Ku tobie tęsknił, jedyna!

Ach! tak za sobą tęsknią anioły,
Gdy ich Bóg ześle czuwać na doły,
Nad myślą ziemi tej syna.

Błogosławione
Sny — co w nich tonę,
I wszystko! wszystko tobą natchnione —
Ty duszy mojej promieniu!
Ach! każda chwila z tobą, o tobie —
To głos aniołów, co nucą sobie
Na grobach — o przebudzeniu.

27 listopada 1857.



POD UROKIEM.

Ni co skończyć, ni co począć,
Ani sercu dać wytchnienie,
Ciągły upór... i pragnienie! —
Ptakom — myślom trudno spocząć;
Zadumanem wodzę okiem,
Straszno duszy pod urokiem.

Popatrzyła, — przemówiła —
Głąb się duszy odbił w oczach,
Słodycz w ustach — kwiat w warkoczach...
Boże! Boże, jakaż miła!
Patrzę — ruszyć nie śmiem krokiem,
Choć wre serce pod urokiem.

Pieśń zaczynam; — pieśni tony
Miała niby w białej dłoni,
Zmienia w gromy — stal, na dzwony,
Na niebiosa orłem goni,
Ducha wiesza — pod obłokiem,
Ducha — ptaka pod urokiem.


Gdybyż w niebo choć puściła,
Gdyby w piekło zlecieć można!
Ach! zabawka nieostrożna!
Szalonego w błękit wbiła,
Skąd przepaście mierzę okiem,
Pod promiennych ócz urokiem.

Kocham! — onaż zna to tchnienie,
Na pół z piekła — na pół z raju?!
Darmom wrócił, ptak z wyraju,
Na słonecznych pól promienie, —
Przyjdę — zimnem wita okiem,
A pierś pęka pod urokiem.

9 grudnia 1857.



ROZKOCHANY.

Ten bronuje, ten obsiewa,
A ów orze,
Na mem polu wicher śpiewa...
Boże! Boże!

Ani mi się wziąć do pracy,
Z rąk mi rwie się,
Błąkałbym się jak ci ptacy
W polach — lesie.

Odkąd znam cię, dziewczę moje,
Wszystko marne,
Och! te czarne oczy twoje —
Takie czarne!...

1863.



CZY JA CIĘ KOCHAM?

Czy ja cię kocham? — dziewczę! któż na ziemi
Kochać cię może odemnie goręcej?
Czy ja cię kocham — ty patrz oczy twemi —
Kto dla cię więcej poświęci?
Kto silniej sercem twe serce obejmie,
Kto głębiej duchem twego pojmie ducha,
Kto pewniej całą w światło cię podejmie,
W twe myśli kto tak się wsłucha?!

Lecz ja nie kocham cię jak kwiat — jak różę,
Co od promieni słońca k’ niebu wonie,
Co ma oblicze koralowe, duże —
Królowa na całe błonie.
Na różę patrzę, woń uśmiechem płacę,
Ale gdy oczy jej krasą nasycę,
Nim pierś się zajmie — serce zakołace,
Odwracam oczy i lice.


Ani jak gwiazdkę kocham cię, jedyna,
Co tam na niebie błyska opalowo,
Ku której sternik swój żagiel rozpina,
A nocy zwie się królową.
Czasem ja wzlecę na lazur bez końca;
Przy złotej gwieździe duch na chwilę zaśnie,
Lecz od promieni wschodzącego słońca
Gwiazda, — widziałaś, jak gaśnie?

Ja ciebie kocham wszystkiem, co jest we mnie,
Duch mój, jak anioł, otacza cię wszędzie,
Tchnienie me każde — każda myśl, co ze mnie —
Dla ciebie była i będzie.
A taka miłość w piersi, w głębi łona,
Przez ciebie samą, — i dla samej ciebie: —
Ziemię nią kiedyś jak schwycę w ramiona,
Tam ją zawieszę, — aż w niebie! —

7 grudnia 1857.



KWIATEK.

Ona kwiatek mi dała,
Cichy kwiatek pamięci,
I serdecznie żegnała:
— Niech prowadzą cię Święci!

— Ale powróć! — Powrócę!
Jak nie wrócić do ciebie?!
Wrócę! piosnkę zanucę
Z ptaszkiem wiosny na niebie.

Mija lato i jesień,
Zwiędłym liściem wiatr kręci,
Łza młodzieńczych uniesień
Spadła na kwiat pamięci.


12 października 1855.



Z NOCY.

Spojrzałem w słońce, w niebo, — tam głucho,
Jako w sklepionym grobowca lochu,
Gdzie promyk lampy wystrzela sucho
Nad rozsypaną przygarścią prochu;
I duch ponury powrócił w siebie,
Żywota nie było w niebie! —

Więc w świat, w świat czynów, rzuciłem ducha,
We stuwiekową pracę człowieka.
O! i tu straszno, — i tu noc głucha!
Zorza poranku — ach! tak daleka.
Z szczytów w przepaście, głębie, bezednie
Duch się zapuszcza, — przechodzi, — blednie,
Bo nim wystrzeli dnia promyk gończy,
Człowiek gdzie zaczął — tam skończy.

I straszną wściekłość poczułem w łonie —
W krainie grobów błędny ptak życia.
Serce w żylaste porwałem dłonie,
To serce, pełne żywego bicia,

To zgliszcze wonią ofiar gorące,
Tę łez tysiącznych krynicę rzewną,
Tę harfę złotą, gromami śpiewną:
Spojrzałem — i było drżące.

A więc na nie zdjęty pogardą
Duch mój zapragnął, aby raz pękło.
W bryłę niem głazu cisnąłem twardą...
Jękło!...
................
................

A gdym w nie patrzał, w prochu leżące,
Toś ty je w białe podniosła dłonie;
Ze krwi otarłaś rany gorące,
Na twem anielskiem cuciłaś łonie,
I źrenicami pełnemi blasku
Lałaś w nie zwolna promienie...
Widziałem, w ręku twojem roztliło —
Ogniem ożyło! —

O! nieś je — nieś je, aniele złoty,
Gdzie cię powiedzie twa myśl natchniona:
Na nowe trudy — pieśni — na loty! —
Tylko je czasem przytul do łona
I z bolu ocuć lica uśmiechem;
Ono tak kocha! — takie spragnione


Za współuczucia serdecznem echem.
Skiń! ono pójdzie, w jaką chcesz stronę! —
Ukaż mu, droga, tylko nadzieję,
Ono się w setne dźwięki przeleje,
Źdźbła przyozdobi w brylantów rosę,
Jak ptak do dawnych wróci przymierzy,
Na zbudzenie w pieśń uderzy! —
................
Lecz gdy je trącisz... ja nie podniosę.

24 listopada 1857.



∗             ∗

Zmierzyłem przepaść — straszna głąb przedemną! —
Schodzę, — dokoła ponuro i ciemno.
Oczom ni jeden kwiat się nie uśmiecha,
Słuch mój daremnie śledzi w dali echa...
Wszystko to we mnie!... a choć droga śliska
I choć daleko jeszcze do łożyska,
Krok się mój pewnie w drodze nie zachwieje...
Wróciłbym może — gdybym miał nadzieję! —

Ale nie! — darmo! — chód mój bez powrotu!
A jednak jeszcze ten dawny świat nęci —
Ten świat uroczy gołębiego lotu —
Zachwyceń serca, — a dziś świat pamięci...
Skonał! —
Lecz pocóż w mej piersi się budzi
Ten trup, i pocóż mami blaskiem życia?
O! dziwne serce — nawet ból je łudzi
Jeszcze i — zmusza do żywszego bicia.


Spojrzenia twego!... nieba chcą raz jeszcze!
Dłoń podaj! — szczęście moje miałaś w ręku.
A teraz żegnaj! żegnaj! — ja ból zmieszczę
W sercu jak miłość; — patrz! idę bez lęku, —
Idę i serce już się nie pokusi
O nic... i wiem to, że drogi dokonam...
Co mi nie dało szczęście — ból dać musi! —
Potem zdobędę spokój — potem skonam. —

1 lipca 1858.



SPODZIEWANEJ.

Co myślisz? rzeknę, gdy zejdziem się znowu,
Po dniach tak wielu i różnej kolei...
Skargi nieść memu nie rozkażę słowu,
Ni się odemnie dowiesz o nadziei;
Jedna i druga trwoży cię daremnie...
Toż się nie lękaj! tych mar niema we mnie.

A jednak serce tak samo mi płonie,
Tym samym czarem dusza ma objęta!
Tylko że całą głębię w mojem łonie
Jakaś mi cisza wypełniła święta,
Jakieś uczucie kojące i błogie,
Że i w tęsknocie uśmiechać się mogę.

I z moich wspomnień żadne mię nie boli,
Ni się o przyszłość mój duch kiedy lęka:
Nie wiem, czym przywykł tak do mojej doli,
Czy pierś — anielska dotknęła mi ręka,
Ale się czuję w takiej silnej zbroi,
Że nie ja, jeno mnie rozpacz się boi.


Wiem, że nie dla mnie szczęścia blaski świetne,
O szał miniony już się nie pokuszę,
Kocham, co wielkie czyste i szlachetne, —
Ciebie, bo bielszą masz od lilii duszę:
Boś i ty sercem przeniosła szlachetność
Nad blaski świata i nad doli świetność.

I teraz, siostro, czekam cię jak wiosny,
Której niedługo płaszcz się rozzieleni;
Ostatni może to mój dzień radosny
Przed pracą lata i głuszą jesieni,
Ostatnia może to już chwila z owych,
Pamięci jasnych, sercu wiecznie nowych.

Powitam ciebie, jak witam natchnienie,
Po którem w piersi złota pieśń zostaje,
Jak witam ducha mego uniesienie
W sfery słoneczne i aniołów kraje!...
Spokojny jednak czekam onej chwili,
Co z takiem szczęściem ku mnie się nachyli.

7 lutego 1859.



∗             ∗

Odetchnąłem,
Żyć zacząłem
Powiewami kwiecia — róż!
Bywaj zdrowa!
Smutne słowa,
Ledwiem ujrzał, — żegnam już.

Com tu przeżył,
W com tu wierzył,
Nieskalane niosę w świat.
Marzeń sploty,
Łzy tęsknoty
I nadziei blady kwiat.

I twe lico,
Krasawico,
Promień oczu, uśmiech twój,
Z twego czoła
Blask anioła,
Dla mych piersi nowy strój.


Bywaj zdrowa!
Smutne słowa,
Ledwiem ujrzał, — żegnam już!
Żyj szczęśliwa,
Urodziwa,
Pośród woni — kwiecia róż.




∗             ∗

Cisza!... Czy niebo myśli moje czyta,
Myśli w twe serce patrzące?
Strop, jak opona nademną rozbita,
Śle mi promienie z gwiazd lśniące.

Ziemia wieczornym otulona cieniem
Ucichła jak w śnie dziecina,
Czy wie i ziemia? Czy mojem marzeniem
I ona marzyć zaczyna?

Patrzę w twe serce, dziewczę!... ono ciche;
Czyste jak lilia, pokorne,
W proch przed niem zginam ducha mego pychę,
W proch ciskam myśli niesforne.

I tak bez myśli rwących, promienistych,
Z skrzydłem zwieszonem z ramienia,
Do twoich oczu, do gwiazdek przeczystych,
Tęsknię do twego spojrzenia.


Gdy spojrzysz, szczęście piersi me otacza,
Jakby mi anioł niósł wieści,
Że Bóg duchowi mojemu wybacza
I pychę i jej boleści.

Cicho!... Pieśń moja w modlitwę się łamie,
Serca podwaja się bicie...
Czemuż tak cicho z tobą ramię w ramię
Nie wolno przejść mi przez życie?!...

1862.



ŻEGNAJ!

Żegnaj na wieki, różany kwiecie;
Idź cicho marzyć wśród róże.
Ja ciebie, tęskne, niewinne dziecię,
Nie porwę z sobą na burze.
Ramion się moich strzeż jak gadziny,
A wspomnień o mnie jak czarta;
Zapomnij wszystkie dnie i godziny,
Gdyś stała o mnie oparta.

Patrzaj! tam niebo ciemnieje zdala,
Jakiś szum dziwny zalata;
Słuchaj! tam grom się lasem przewala,
Jakby na koniec już świata. —
Jam przedburzowiec, przeklęte plemię!
A możem z piorunów jeden,
Co własnem sercem uderzy w ziemię,
Choć dziś tak cichy — i bieden.


Uderzy — zagrzmi — na przebudzenie!
Iskier tysiące wkrąg ciśnie.
Lecz jeśli Bóg nim rzuci w kamienie,
To głaz i serce wraz pryśnie...
Bądź zdrowa! — Tobie nie patrzeć na to,
Twemi oczyma modremi,
Oh! bo by potem, gdy przyjdzie lato,
Róży nie było na ziemi.

Medyka 22 lutego 1857.



ZBOLAŁEJ.

Straszny przed tobą kielich! Co dnia go wychylasz,
Co dnia rzucasz go z ręki, wypity aż do dna,
I sama go trucizną po brzegi zasilasz
I porywasz go w dłonie, tej trucizny głodna —
I pijesz, żywiąc w piersi szalonych nadzieję,
Że serce się rozpęknie, albo skamienieje.

Toż nazwałbym cię dzieckiem, co w swe drobne dłonie
Pragnie wyczerpnąć przestwór bezgraniczny morza...
Czerpie, a tu się bezdnem urągają tonie,
Jak z potęgi człowieka urąga moc boża.
O! daremnie. — Komu Bóg ducha tak zapali,
Ni lodem go ochłodzi, ni zgasi w łez fali.

Gdybym mógł, to na ciebie rzuciłbym kwiat owy,
Który dzieciom w kołyskę kładą matki wiejskie...

I usypia wnet dziecię i śni sen różowy,
I przez główkę mu płyną dziwa czarodziejskie,
I harmonia aniołów duszę mu zalewa...
A to nad kołyseczką matka luli śpiewa.

Lecz kwiat taki na ziemi tylko dzieciom rośnie!
Stań się więc beznamiętną, choć ból szarpie ducha,
I nie przeklinaj serca, gdy jęczy żałośnie,
I wiedz, że duch twój z Boga i że Bóg go słucha; —
Że biały stróż twój anioł koło ciebie stoi,
I — że ciebie Bóg kiedyś w dwa skrzydła ustroi.




OSTATNIE SŁOWA.

Czas ucieka,
Wrony koń go czeka;
On padł jej do nóg i płacze:
„Już cię nigdy nie obaczę!“ —
Dosiadł konia,
W cwał przez błonia
Poleciał, a tam grały pobudkę trębacze.

A dziewczę zostało
Pod zagrodą białą;
Marzy:
— On tak kocha. — Nie może go kochać...
Marzy, nie wie, czy śmiać się, czy szlochać —
Smutek potem rozlał się w jej twarzy:
Dusza czuła
Los jego przeczuła.

A on leci, twarz mu ogniem pała...
Tam — grzmią działa.
„W cwał na działa!“ padło od komendy,
W cwał pomknęły wojowników rzędy;
Huk od kopyt głuszy szczęk oręży,

Spisy błyszczą jakby żądła węży,
Kule lecą jak grad, ziemię ryją,
I świszczą i wyją;
Trąby grzmią ze wszech stron,
A co strzał, to komuś zgon.

Z kłębów dymu koniem się wytoczył,
Spiął go, pierwszy między działa wskoczył,
Szablę we krwi zbroczył.
Gdzie był sztandar na wale zatknięty.
Legł u wrogów mąż przy mężu ścięty.
Wtem twarz mu zbielała —
„Wzięte działa!“

Tak walczono na ziemi
A górą leciał anioł z skrzydłami czarnemi.

I zesiedli wojownicy z koni.
Obstąpili towarzysza broni;
On leżał na ziemi.
Konał; — usty spalonemi
Cicho wyszeptał imię —
Imię, co z jego duszą wraz na gwiazdach drzemie.

„Szkoda go nam!“ rota zawołała. —
Wieczór nad nim mogiła już stała. —



∗             ∗

Dziewczę stało
Pod zagrodą białą.
Ten smutek skąd u jej czoła?
— Zginął w boju! — Nie mogła go kochać —
Marzy smutno i poczęła szlochać...
Smutek, to cień od skrzydeł anioła,
Cień litości — bo wie, że jej imię
Z jego duszą tam, na gwiazdach drzemie.

1858.



III.
ARCY-MISTRZ.

Jest mistrz, co wszystkie duchy wziął do chóru,
I wszystkie serca nastroił do wtóru,
Wszystkie żywioły naciągnął jak struny;
A wodząc po nich wichry i pioruny,
Jedną pieśń śpiewa i gra od początku —
— A świat dotychczas nie pojął jej wątku.

Mistrz, co malował na niebios błękicie,
I malowidła odbił na tle fali,
Kolosów wzory rzezał na gór szczycie
I w głębi ziemi odlał je z metali —
— A świat przez tyle wieków, z dzieł tak wiela,
Nie pojął jednej myśli tworzyciela.

Sztukmistrzu ziemski! czem są twe obrazy?
Czem są twe rzeźby i twoje wyrazy?
— A ty się skarżysz, że ktoś w braci tłumie
Twych myśli i mów i dzieł nie rozumie?
Spojrzyj na mistrza i cierp, boży synu,
Nieznany, albo wzgardzony od gminu.





ZŁOTY SZLAK.

Nam pęka serce, nam się krwawi łono,
Gdy otoczeni tą rzeszą spodloną,
Głos czysty mamy podnosić:
Już z nas niejeden, zrażon podłym wrzaskiem,
Szedł, pogardzając złością i oklaskiem,
O rychłą śmierć Boga prosić.

Kto dzisiaj plonu spodziewa się z roli,
Nieraz go jeszcze serce tak zaboli,
Zwątpienie zaćmi powieki.
Od Nazaretu po świata przestworze
W bolach i mękach nieśli słowo boże
Wysłańcy Pana — trzy wieki!

Do lotu ptaków wybrana drużyno!
Lata przeminą — głosy nie przeminą,
Ni szlak nasz złoty do słońca!
Szkielety nasze, niby drogowskazy,
Ślad im oznaczą do cudnej oazy,
Gdzie panią — Miłość bez końca.

22 marca 1857.



BUDZĄCA RÓŻDŻKA.

1.

A kiedy jeszcze świat był młody,
Żyły uroczym snem narody,
I nie pytano się za miedzą:
„A kto? a jacy to tam siedzą?“
I nie szukano krańców świata
I byłby lud tak prześnił lata.

2.

Bo byle z drzew owoców trochę,
Byle na zagon lekką sochę,
Byle łuczywa na ognisko,
A zdrój przejrzysty płynął blisko;
Już człowiek między swojem stadem
Żył i bez pieśni życiem radem.

3.

Ale rzekł Stwórca: „Niech się budzi!“ —
I miecz zabłysnął w rękach ludzi,

A kogo dotknął, z snu powstawał
Za chatę, lub za ziemi kawał...
I na głos wołał: „Ja tu stoję!
Wara od tego, hej! to moje“.

4.

I krew polała się obficie —
I obudzone ludów życie.
W lot naprężyli łuki strzelcy,
Bohaterowie wstali wielcy,
A świat się zatrząsł w onej dobie,
Gdy dowiedzieli się o sobie.

5.

I szła po ziemi dumna Sława,
I poszły zbrodnie, poszły prawa;
A pośród mieczów wstały berła,
Na dyademie błysła perła,
W oczach błyszczały tej dwie siostry —
A wszystko miecz obudził ostry.

6.

Już na narody szły narody;
Powstały z twardych ciosów grody.
Na gruzach grodów mędrcy stali
I krwawe czyny spisywali.

A zaś pieśniarze przy bardonie
Śpiewali pieśń o sławnym zgonie.

7.

I obudziła pieśń mścicieli —
I poszli z mieczem, — poszli — cięli —
A którym ciasno, tych przez morza
Wiodła po skarby nocna zorza.
I pośród krwi i brzęku złota
Stanęła w ciszy biała Cnota.

8.

A z niej duch wyszedł: Poświęcenie —
Blask słońca — w pieśni, w dzieje, w cienie!
I wstała Miłość — Pani wielka, —
Jasna narodów zbawicielka:
Ta powie ludom, kto im bratni,
I miecz podniesie raz ostatni.

1 listopada 1859.



GDZIE SIĘ ŚWIAT ZACZYNA.

I pytała raz dziecina:
— Matko! gdzie się świat zaczyna?
— Cyt, uklęknij, dziecię moje,
Złóż pokornie rączek dwoje,
Módl się! Niech ta myśl odleci.
Patrz! nad nami niebo świeci. —
Uwierzyła jej dziecina,
Że się w niebie świat zaczyna.

Przyszły lata, dziecię rośnie:
Już w młodzieńca jarej wiośnie,
Wieje waży, myślą mierzy,
Ale jeszcze matce wierzy.
Ach! lecz ktoś mu rzekł niebacznie:
— Świat się w twojem sercu zacznie.

Kto w wstające wczuł się zorze
Ponad łąki, wody, gaje,
Ten zrozumieć tylko może,
Co to za świat w sercu wstaje!


Potem? — inne nieba, słońca —
Wieki zlane w parę lat!
Szczęście — życie — a bez końca...
Czyż się kończy taki świat?!

Ludzkość duchem go otoczy,
To jak Znicz mu pierś się pali; —
Gdy w kochane patrzył oczy,
Aniołowie mu śpiewali.
Piersi było coraz szerzej...
A duch rwał się wyżej, wyżej...

Potem nie wiem, co się stało; —

Widział kto lwa, gdy raniony
Kona i w pierś topi szpony?

Raz go serce zabolało...
Raz mu oko łzą nabrzękło...
Potem — w piersiach serce pękło...
A gdy w grobie łono spocznie,
Jakiż tam się świat rozpocznie?


23 czerwca 1859.



DO ZOFJI R.

Czemu, o siostro! na twych ócz błękicie
Cięży łza?... Czemu taka zadumana
Idziesz przez życie i patrzysz w to życie,
Jakby Cię przez nie nie wiódł anioł Pana?...
On Cię prowadzi i ciernie z Twej głowy
Zbiera i zmienia na wieniec liliowy.

O! nie uginaj i nie kłoń się w bolu,
Bo duch twój, siostro, ma gołębie pióra:
Tobie nie ginąć jak trawce na polu,
Którą zabija wiatrem gnana chmura.
O! Ty się wzniesiesz nad ból swemi pióry
I bolom będziesz błogosławić z góry.

I staniesz kiedyś tam, zkąd Twemu oku
Nowy świat, nowe życie się odsłoni...
Widzę Cię, siostro, wśród ziemskiego mroku,
Stojącą jak duch biały z lilią w dłoni
I podającą woń z lilijki owej
Na pokrzepienie Twym w drodze cierniowej.


Ale dziś serce Twoje oddaj Panu,
Oddaj je, siostro, z czołem pochylonem;
On Ci je wróci tak, jak wraca z łanu
Rolnikom ziarna: ze stokrotnem plonem.
On Ci je wróci czyste, beznamiętne,
A miłujące wszystko — czasem smętne.

1863.



NA CMENTARZU.

Jaka tu cisza! — wonie jak na łące;
Tam, za drzewami, ginie blask słoneczny —
Patrz, każde drzewo zdaje się modlące
O spokój wieczny.

Cicho tu, dziewczę! — patrz, tam miasto w dole
Gwarem urąga tej cmentarnej ciszy;
Z śmiechu i biesiad przewala się w bole,
Boga nie słyszy.

Cnota tam — we łzach, prawość — niema chodzi,
W przepychu — zdrada, w uwielbieniu — zbrodnia:
Dziw mi, że jeszcze nad tem miastem wschodzi
To słońce, boża pochodnia.


O cicho! nie bluźń; słyszysz szmer dokoła?
Rozlał się skargą na mogił kobierce:
Każdy z tych ludzi ma stróża anioła,
Ma, jak my, serce.

Klęknij i módl się za nich, lilio droga!
Dusze te, serca — długo szatan psował;
Ach! gdybym czasem nie czuł wśród nich Boga,
Tu bym się schował.





PROŚBA.

Błogosław, Boże, rolnika dłoni,
Nie dopuść nigdy nań głodu.
Gdy sieje, niech mu skowronek dzwoni;
Gdy zbiera, użycz mu chłodu.

Błogosław ludziom, którzy Twą wolę
Spełniają w bratniej miłości.
Jasną im ciszą opromień dolę;
Twój anioł niech u nich gości.

Nam budzicieli wielkich, o! Panie.
Harfiarzy daj miłujących —
A kiedy naród zbudzon ......
Daj wodzów w naród wierzących!

1859.



CHWILA MYŚLI.

Znużony jestem... trzykroć upadałem
Pod krzyżem pracy — skrwawiony i drżący —
I trzykroć, trzykroć z upadku powstałem,
I uspokoił się duch bolejący...
Zadrzemał może jak pustyń wędrowiec,
Nim go zwierz zbudzi, ryjący grobowiec.

Przeszedłem myślą takie straszne piekło —
Przez dzieje świata snułem lat tysiące.
O Panie! pocóż tyle krwi wyciekło?
Poco pękały serca pałające?
Olbrzymy przeszli po tej biednej ziemi —
I skamienieli, jak od bolu niemi.

Może za wiele mieli Twego ducha —
Toż nie pojęci przeszli pośród tłumu;
Głos ich za silny dla ludzkiego ucha,
Podobien gromom, lub do morza szumu —

Wołali: wolność! — i rozdarli łona...
Padli! — dziś stoją posągi — imiona.

Ciała ich w ziemi — duchy gdzieś daleko
Błądzą po gwiazdach — cierpliwi tułacze.
Kiedyż ich grobów rozpęknie się wieko?
Panie! czyż nigdy nie dojdą cię płacze?...
O! ześlij — ześlij — proroki — Mojżesze.
Niech w kraje światła zaprowadzą rzesze.

Tam żale sierot — a tu .........
Straszną muzyką spływają do ucha;
Słowik w drzew cieniu rozpływa się w jęki;
Tam gwiazdy błyszczą, wietrzyk zlekka dmucha,
Na nocnych polach żałobne szemranie,
Niby pacierze grobów...
Słyszysz, Panie?....

Lwów 14 czerwca 1856.



NA DZIŚ.

Będzie z was każdy żywił świętą wiarę
W miłość, w jej żywot wśród ludzi bez końca.
Sam będzie kochał; ludu dzieje stare
Przed wzrokiem duszy postawi jak słońca.
Słońc tych promieniem serce przyodzieje
I pójdzie ojców bohaterskim śladem.
I w czynach swoich ukocha nadzieję,
I będzie spokój miał na czole bladem.

A chleb wam obcy stanie się niemiły,
I nikt z was u nich drogi nie zapyta;
Lecz każdy uczci naród i mogiły,
Jak rolę, w której śpi przyszłość spowita.
Nie patrzcie, czy wam przypadnie plon zbierać.
Naprzód! — a z piersią do poświęceń zdolną!
I nauczycie się co dnia umierać —
Ale rozpaczać nigdy wam nie wolno.

A gdy wam rzekną, żeście lud umarły,
Gdy wam zaprzeczą krwawej pracy plonu,

To wy z litością patrzcie na te karły,
Którym już wytknął Bóg godzinę zgonu.
Wszystko czas skruszy! — miłość się ostoi.
Niechże serc waszych trwoga nie przenika,
Bo kto się takim orężem uzbroi,
Ten ma wśród bitew w Bogu naczelnika.

Tak z pokolenia idźcie w pokolenie,
Płomienni sercem — we wiecznej młodości;
Niechaj krwi ojców ożywcze strumienie
Potężne dęby pędzą z latorośli!
Pieśnią zbawienia będziecie śród ludów;
Zwątpiałych fala, słuchając was, mnoga,
Niech się obaczy porwaną w świat cudów,
Z cudów za wami niech idzie do Boga.

Szczęśliwy, komu los hartował bolem
Miłość! — kto gorycz w ciszy pił aż do dna;
Nad płaz się bowiem wzniósł jak ptak nad polem,
Dusza w nim czynów piorunowych głodna.
On będzie w słowie miał moc błyskawicy,
Proroctwo święte w utrapienia chwilach,
Lub archanielski miecz w swojej prawicy
I Leonida śmierć na Termopilach.

1860.



PRZY SMUTNEJ WIEŚCI.

Podajcie czarę! — Cóż to? wy myślicie,
Że się tak łatwo od trucizny kona?
O! kto z mogiły czerpnął krew i życie,
Do pogrzebnego kto nawyknął dzwona,
Kto ducha wprawił do ludzkiego jęku,
I oręż nagi lub piorun ma w ręku,
Nie kona!

Cóż? — a jeżeli ta pierś jako lutnia,
Gromową dłonią nieszczęścia dotknięta,
Jękiem słuchaczy swoich nie osmutnia,
Jeno wydaje głos, co targa pęta,
I tych, co marzą, — co śpią, ze snu budzi
I jeszcze kocha ludzi, jak nie ludzi.

Cóż? — a jeżeli ta pierś odtrącona
Od tej, co niebo tchnęła w nią oczyma,
I ten śmiertelny cios stale wytrzyma
I ni się skruszy, ni rozpłynie w jęku,
A miecz i piorun pozostaną w ręku...
Cóż? czy się łatwo od trucizny kona?


Marzyłem — cierpię — kocham — ach! szaleję —
Lecz myśli moje wiedzie szlak słoneczny —
Tam, gdzie harmonii duch przebywa wieczny
I przyszłe ludom tka z promieni dzieje!
Ja wiem, pod jakim ja zrodzony znakiem:
Duch mój nie kwiatem wonnym, ale — ptakiem!

Dwa są nieszczęścia: w jednem serce pęka;
Drugiem rażony duch na chwilę klęka,
Pochyla czoło i patrzy ponuro,
Że mu się słońce zasłoniło chmurą.
O! ale potem, choć w pół jeszcze marzy,
O swej anielskiej wspomni sobie straży,
Blask własny w serce przeleje rozdarte
I znów skrzydlaty powróci na wartę; —
Potem, jak piorun, ku niebu się rzuci,
Rozetnie chmurę w pół... i z słońcem wróci.

Podajcie czarę! — co tam w niej na spodzie,
Wie mój Stróż Anioł. Mnie łza śćmiła oko;
Czuję, że pierś mi krwawy cień przebodzie,...
Czuję, że w duszy ból utkwi głęboko...
Podajcie czarę... Pełna! jeśli zbladnę,
Ocućcie! — Gromem zbudźcie — gdy upadnę!

6 grudnia 1857.



STERNIK.

Na falach okręt w dal się kołysze,
Lekko, swobodnie jak dziecka sen;
Li okrzyk mewy przerywa ciszę.
Wichry spoczęły wśród ciemnych den.

Sternik głębinę mierzy oczyma;
Czasem na północ obróci wzrok...
Westchnie, lub drżącą w oku łzę wstrzyma;
A okręt płynie przez szklany tok.

Zagrzmiało... wicher zaszumiał w dali,
Nagle ucichły okrzyki mew:
Sternik raz w niebo — a raz po fali
Spojrzał, i zmarszczył ponurą brew.

„Odwiązać łodzie“... rozkaz spełniony —
Osadą zatrząsł piekielny strach;
Zbledli, po morzu gra wiatr szalony,
A chmur powłoka ćmi niebios gmach...


Płyną... skra jasna niebo rumieni.
„Ratunku!“... w okręt uderzył grom.
„Na łódź, majtkowie! — precz z tych płomieni...
Słyszycie dziki pożaru łom“...

„Płyń z nami“! krzyczą w ogniów powiciu;
Sternik maszt ima... „Pierzchajcie tam!...
Ziemia powita was po rozbiciu;
A ja wygnaniec gdzie wrócić mam?“...

„Ziemia — nie moja, — wygnany z ziemi,
W pierzchliwy okręt jam duszę wlał“...
I maszt opasał ramiony swemi,
Jakby go z ogni unosić chciał.

I spojrzał w niebo biedny wygnaniec
I w ciemne bezdno szalonych fal:
Niebo wre łuną, tu morza taniec...
Osada płynie z modlitwą w dal.

Gra wiatr, żar bucha, przestwór spieniony
Co chwila piętrzy z bałwanów gród —
Okręt na szczycie żarem olśniony...
Zda się, że wulkan ocknął się z wód.

Sternik do masztu łono przyciska,
W ogniu już stoi okrętu zrąb.
Spojrzał na północ, z oczu łza błyska...
Słania się fala... padł okręt w głąb.


I znowu senna cisza nastała,
Chmury rozpędził słoneczny blask —
Nad falą mewa skrzydłami grała,
Wydając dziko — radosny wrzask.

1855.



IV.
SNY I PRAWDY.
(W imionniku).

Jeżeli marzysz, że świat cię obsypie kwiatami,
Snem to będzie;
Kwiaty, kolce, łzy, radość — roznosimy sami
Z sobą wszędzie.

Snem będzie, jeśli nigdy nie doznać zawodu
Masz nadzieję.
Lecz biada! jeślić z serca ufność już za młodu
Wiatr rozwieje.

Snem poklask i błyskotki, któremi tłum wita,
Snem szał ludzi.
Ale gdy serca dobroć czynami rozkwita,
Raje budzi.


Snem duma, która w piersi ponad wszystko stawa,
Snem zachcenie.
Cicha, lecz najpiękniejsza młodej duszy sława:
Poświęcenie.

Bóg światy — bez granic, człowiek — muszką drobną
W grób się zsuwa...
Ale nad źdźbłem, nad kwiatkiem i duszą osobno
Anioł czuwa.

2 marca 1859.



BURZA.

Lecą chmury, a dołami
Słychać wichru szum;
Niebo w dali błyska skrami,
Ptactwa pierzcha tłum.

I okrzykiem przerażenia
Wita ciemny las.
Słychać gromy, ziemi drżenia...
Burze, witam was!

Ja sam jeden. Niezlękniony
Patrzę w czarną toń;
Pierś mi pieści wiatr szalony
I kołysze skroń.

Bije groźna błyskawica...
Cicho... Błyska znów...

Ho! przyrody to prawica
Rzuca milion słów.

Po chmur czarnym pergaminie
Złote pismo drga,
I przez oczy szybko płynie —
Aż do serca dna!

Już odbite, rozbudziło
Akord w piersi mej:
Dusza rwie się całą siłą
Do przystani twej,

Burzo dzika! — Hej, z wiatrami
Igra moja myśl —
Od nich dziksza! A ty skrami,
Chmuro, słowa kreśl.

Niech je czyta, niech je słucha,
Aby mogła tu,
Gdy nastanie cisza głucha,
Płoszyć bezczyn snu.

I ogniste wiązać brzmienie
W dzikich pieśni stok...

W łono ciemnic siać płomienie,
Życie siać co krok.

Stój — stój, myśli moja dzika!
Oto cisza znów:
Burza milknie — chmura znika...
Pieśni braknie słów!


W Medyce 1855.



CISZA.
Odpowiedź na wiersz B. B.

Hej, życia! hej, ognia! bo duszno nam tak —
I wszystkie się drogi krzyżują nam wspak —
I myśl nam odbiega daleko... do nieba...
A jej tu na ziemi, na ziemi potrzeba!

Patrzajcie! tam orzeł, król ptaków i skał,
Opuścił swe skrzydła, jak gdyby w dzień spał —
Hej, orle do lotu! tam słońce twe świeci!...
Królowi bo duszno, znużony — nie wzleci.

Znużony? Wszak dawno nie puszczał się w lot,
Ni wicher mu szumiał, ni śpiewał mu grzmot;
Dlaczegoż król ptaków wędrówki nie waży?...
Oh! duszno mu w świecie, o niebie król marzy.


Przeklęte marzenia! tak ciężą jak głaz,
Że śmiały latawiec spoczywa jak płaz,
I szpony zatępił, trzymając się drzewa...
I już się nie ocknie — aż grom mu zaśpiewa.

Tam nawa na morzu spoczywa śród fal,
Choć żagle przy maszcie, nie może iść w dal,
I sternik oparty oczyma powodzi:
Czy słońce czerwono na wiatry zachodzi?

Nie! patrzcie! w różowy roztapia się świt
I księżyc powolnie wypływa na szczyt,
A sternik przeklina i niebo i morze:
Do lądu chce płynąć, przez ciszę nie może.

On błaga o wiatry; te milczą, te śpią.
Dłoń chwyta za wiosła, za słabo ach! prą;
I z wiatrem leniwym gdy próżno spoczywa,
To sternik z rozpaczy pioruny wyzywa.

Tu rolnik swe ziarno porzuca wśród skib,
I pełen nadziei już czeka na chleb;
Ziarenko już zeszło, już kwiat się uśmiecha,
Lecz w skwarze bez deszczów więdnieje, usycha!


A rolnik wieczorem zadumany stał:
Czy słońce nie zajdzie na deszcze za wał?
Lecz słońce pogodnie przygasać zaczyna —
A rolnik i niebo i słońce przeklina.

I wyszedł na pole: zniszczenia tu kraj,
Zeschnięte źdźbła sterczą, gdzie kwitnął tak maj!
Zapłakał boleśnie, żal serce porywa, —
A rolnik nie deszczu, lecz burzy wyzywa.

Śpiewaku! tyś burzę zażegnać chciał precz.
Patrz! cisza nie wiedzie do celu — lecz wstecz!
Bo prawa odwieczne istnieją w naturze,
Że w życiu naprzemian są cisze i burze...

Szaleniec, kto zaraz po burzy chce burz,
Bo w sercu swem własnem utopił by nóż...
Lecz kiedy skwar kwiaty do grobu już nagnie —
To chyba dziecina piorunów nie pragnie!

1854.



WIECZÓR U BRZÓZKI.

Słońce kona za górami,
Ponad niwy mgły,
A u brzegu, nad falami,
Tęskna brzózka drży.

— Nie drżyj, brzózko, tak żałośnie,
Tutaj błogo ci:
Wkoło ciebie kwiecie rośnie,
W górze gwiazda tli.

Fala do stóp ci się słania,
A od brzasku dnia
Ciągłe ptasząt świergotania,
Ciągle wietrzyk gra.

O! samotna gdybyś stała
Na pastwę dla burz,
Może, może, brzózko mała,
Nie żyłabyś już...


O! samotnie marzyć trudno!
Życie cierpkim snem:
Niby ludno, a odludno
Na przestworzu tem.

Wybłysnęła gwiazdka złota,
Brzózka smutnie drży;
W sercu mojem tkwi tęsknota,
W myślach dzikie skry...

Chciałbym stworzyć serca życie!...
Brzózka tonie w mgle,
Gwiazdki błyszczą na błękicie
I jeziora tle.

Medyka 1855.



SEN ZIEMI.

Niebiosa lśnią gwiazdami,
Jaskrawo księżyc lśni,
Śnieg pada brylantami,
Pod śniegiem ziemia śpi.

Śpi cicho, utrudzona
Mocą jesiennych burz;
Z niebios jej sny do łona
Zesyła księżyc — stróż.

I śni się jej, że wdziewa
Czarowny wiosny strój,
Że słowik pieśń jej śpiewa,
I szemrze srebrny zdrój.

I śni, że ją miłuje
Nad wszystkie światy Bóg.
W błękity, śniąc, wstępuje:
Przechodzi niebios próg.


I śni, że ją wulkany,
Rozdarły wszerz i wzdłuż,
Że ogniem zieją rany,
Spienione bezdna mórz.

I śni, że jest strącona
W otchłanie, w czarną toń;
I leci przerażona, —
O gwiazdy trzaska skroń!

Wstrzęsła się, więc kojące
Stróż wierny sny jej śle:
Stroi ją w kłosy drżące,
We srebrnej kąpie mgle.

1863.



NA CZARNEJ GÓRZE.

Na złomach skał, śród śniegów błyszczących od słońca,
Wstrzymałem krok, gdzie wicher nagim szczytom śpiewa.
W przepaściach noc; przedemną widnokrąg bez końca
Błękitnieje i w błękit sklepienia się zlewa.
W prawo — w lewo — gór pasma, borów ciemne szmaty;
U stóp moich obłoki, płynące z daleka,
Stają i zdziwione patrzą na człowieka,
Który się wdarł bez zaklęć w ich powietrzne światy.

Cicho — ten złoty obłok, co płynie jak fala,
W białej Wiśle pił wodę, z Wisły niesie wieści.
Zbliża się — od promieni słońca się zapala —
Słychać szemranie... westchnął... nie, to wiatr szeleści...
A obłok już daleko... płynie drugi, trzeci...
Jasna dal z białych osłon oczom się odsłania,

Jak świat cudów mędrcowi w godzinie dumania.
Kiedy w nim Bóg pochodnię natchnienia roznieci.

Lotna dziatwo błękitów! witaj mi na szczycie!
Oczy i myśli puszczam za tobą w przegony —
Lećmy! serce me czuje podwojone życie,
Gdzie spojrzę — wszystko moje — mój ten świat zielony!
Tam — poznaję — migoce Dniestr, jak srebrna wstęga...
Kędyż chaty człowieka? gdzie sławne cmentarze?
Zniknęły roztopione w zielonym obszarze:
Ni chat, ni grobów sławy oko stąd nie sięga.

Och smutne to! przeczuwam: — i my w czasów dali
Rozpłyniem się tak samo w nic i w zapomnienie.
Nikt nie wspomni, że żylim tu — żeśmy kochali —
I wędrowiec stąd kiedyś rzuci tak spojrzenie,
A nie dostrzegłszy okiem ni chat, ni cmentarzy,
O tem, że wszystko niknie, posępnie zamarzy.




CHATA GÓRSKA.

Mała chatka dranicą pokryta,
Nad nią góra piętrzy się wysoko;
Spodem strumień zarył się głęboko
I wyrywa kamienie z koryta:
Jemu ciasno, więc szumi i pieni,
Srebrną pianę o brzegi w krąg ciska,
A tak huczno, zda się, sto strumieni
Naraz rwie się z twardego łożyska;
Sosna schyla nad chatą ramiona,
A żywiczna woń płynie z jej łona.

I ja, pielgrzym, przyszedłem tu zdala,
I wstąpiłem do chaty górala;
I powitał mię starzec jak syna,
A jak brata witała rodzina.
Nie pytali, kto rodzi? jak miano?
Tylko dłonie bratersko ściskano.
Góral wołał: tu przyszedł gość z drogi,
Oto Bóg z nim wstępuje w me progi.

Gdy się rozległ fujary ton rzewny,
Gdy wieczorem dzwon jęknął cerkiewny,

I ze szumem strumienia zmieszany,
Jękł jak wielkiej świątyni organy,
Cała klękła do modłów rodzina,
Stary góral w głos pacierz zaczyna;
A po modłach złożonych tak Bogu
Dano skromną wieczerzę na progu.

Kędy góry tak dzikie, olbrzymie,
Wypisały Stworzyciela imię,
Kędy burzą wezbrane potoki
Z hukiem lecą gdzieś, w parów głęboki,
W ciągłej walce tu zda się przyroda,
Fantastyczna, niestała i młoda;
Kędy orły się kąpią w błękicie,
Oh! jak cicho upływa tu życie! —
W młodych sercach tu miłość poczęta
Czeka szczęsnej niedzieli, lub święta.
Z wiosną goni lud trzody na pasze,
Zimą wraca wesoły w poddasze.
A gdy komu dzwon śmierci zadzwoni,
To łez kilka się rzewnych uroni,
I gdzieś smutek ucieka z potokiem,
A lud patrzy wesołem już okiem.

Ostry Gruń, 14 sierpnia 1856.



PIELGRZYM.

— „Witaj, pielgrzymie! — pewnie z daleka?“
— „Tak! — wielką przebyłem drogę“ —
— „Do snu znużona tęskni powieka“
„Odpocznij z nami“... „Nie mogę“...

Rzekł i pożegnał zagrody w siole
I ludzi, co go witali;
Tam się drożyna wije przez pole...
On spieszy dalej i dalej.

Gwiazdki migocą i księżyc blady, —
Pielgrzym pagórek omija;
W mgle ponad rzeką widać osady...
U brzegu chatkaż tam czyja?

Wstrzymał się pielgrzym — odpocząć może,
W niebo utopił źrenicę...
„To nasza chatka!... dzięki Ci, Boże.“
I łza mu spadła na lice.


Szepnął wiaterek — promień księżyca
Na trawie chwiejąc się żarzy
I blado wiejski cmentarz oświeca,
A pielgrzym stanął i marzy

To w cmentarz patrzy, to znów ku wodom:
„Wszak żyją jeszcze — o Panie!“
„Żyją!“... i spieszyć chce ku zagrodom,
Spieszy, — to znowu ustanie...

Przybiegł, swą chatkę obejrzał wkoło,
„Pustka!“... i pies go nie witał.
Zadrżał, ku ziemi pochylił czoło,
Już się o swoich nie pytał.

I nie odpoczął, drogą znużony,
W oczach skra dzika się pali:
Pożegnał znowu rodzinne strony,
Poszedł — odpocznie — gdzieś dalej...

14 Maja 1855.



DOMOWA PIOSNKA.

Spieszył wędrowiec obcą krainą,
A droga przed nim daleka;
Wtem go piosenki tony opłyną,
Wędrowiec stanął — i czeka.

Słucha zdziwiony, a z drżącej dłoni
Kostur pielgrzymi wypada:
Stron to rodzinnych piosenka dzwoni,
Łzami na sercu osiada.

Tam ją nuciła jego kochana
Wśród cichych gwarów wieczora;
Tu wszystko obce, — pieśń tylko znana,
I grajek inny i pora.

Nie pyta grajka, skąd piosnkę umie,
Lecz kołysany dźwiękami,
O swej krainie marzy w zadumie,
O siole między lasami.


Potem grosz wcisnął do grajka dłoni,
Uśmiechy ze łzami miesza,
Myśli wróciły z marzeń pogoni...
On dalej, dalej pośpiesza.

1855.



UCIECZKA.

Tyś pobladła, drżą ci dłonie,
Dziewczę lube, nie bój się;
Ho — ho! marne ich pogonie,
Nie dosięże Tatar mnie.

Koń chowany w wolnym stepie,
Patrz! jak lekko niesie w cwał,
Ledwo nóżką łzy otrzepie,
Które wiatr po kwiecie siał.

W plon iść tobie? stój poganie!
Czekaj na to długi czas,
Ho, tchu pokąd w piersiach stanie,
W jasyr nikt nie pójdzie z nas.

Patrz, my dwoje, a za nami
Stokroć większa wrogów moc, —
Śmiej się, luba, choć my sami,
Lecz nas bronią step i noc.


Ho, tam błyska Dniepr w oddali,
Fala szemrze nutą dum,
Wnet poranek się zapali...
Cyt, cyt, strzał tatarskich szum.

Koń raniony, koń słabieje,
A już blisko dyabły stąd,
Luba, jeszcze miej nadzieję: —
Wolno płynie Dniepru prąd.

1855.



SMUTNE PACHOLĘ.

U mogiły za dworem,
Przy zachodzie — wieczorem,
Siadło młode pacholę
I płakało na dolę. —

— „Czego płaczesz, pacholę?“
Pytał kozak go stary.
— „Matka poszła w niewolę,
Ojca skłuli Tatary,
A jam został się dziecię —
Och! samotny na świecie.

„Stryj ma teraz opiekę...
Z łez się moich natrząsa;
Kiedy w smutku dni wlekę,
On słowami mię kąsa,
I nazywa niecnotą —
Za to, żem ja sierotą.


„U naszego sąsiada,
Jest tam dziewczę jak róża;
Słuchaj! — z duszy mi rada.
Serce w bolach się nurza,
Ja ją kocham! — Stryj o to
Znów mię nazwał niecnotą.

„Kiedy byliśmy sami —
Nieraz idąc tą drogą,
Jam ją bawił pieśniami —
Lubej nucić — och błogo!
Ona pieśni słuchała,
I sierotę kochała.

„I tak żyłem; — aż z rana
Stryj podsłuchał mię zdradnie
I rzekł: pójdziesz do pana;
Waszeć śpiewasz mi ładnie,
Ja ci szczęście otworzę:
Będziesz pierwszy we dworze.

„Jabym panom miał służyć —
Ja — co własne mam pieśni?
Starcze! radą chciej służyć,
Jak się wydrzeć tej pleśni?...
Jam nie zrodzon w niewoli;
Służyć pieśnią — to boli!“...


— Ja ci, chłopcze, poradzę:...
Ot — dzielnego weź konia,
Jeśliś silny w odwadze —
To w stepowe leć błonia,
Przez porohów spłyń wały,
A step klaśnie ci cały.

U nas pieśniarz — kochany;
Oh! dla ciebie tam życie!...
Z koszowymi, z hetmany,
Gnać na podjazd o świcie,
A w dzień walka lub łowy.
W noc śpiew tęskny, bojowy.

Zapał chłopcu gra w oku;
Marzy nocne śpiewanie,
Już pośpieszyć chce kroku...
— A cóż z lubą się stanie?...
...Wrócę do niej! — Wziął konia,
I pogonił przez błonia.

Pędzi chłopiec, — mierzynek
Wrony pianą okryty...
Nie rwij, dziewczę, barwinek!
Tam Dniepr walczy z granity:
Chłopiec w wodę się rzucił,
Do kochanki nie wrócił. —

1855.



NIEWIERNY.

Nie biegaj, dziewczyno,
Po wieści do zdroju,
Dzisiaj dni twe płyną
Błogo, a w spokoju.

Li czasem tęsknota,
Niby chmurka mała,
Oczka ci omota,
W których iskra drgała.

I łezka posełka
Na rzęsy się wiesza;
Ból taki, igiełka,
Kole i pociesza.

Bo wyszywa potem
Nitkami z promienia

Na kobiercu — złotem —
O lubym rojenia.

Po rzece wstecz fali
Czółno się kołysze;
Niem z boju wracali
Nucąc towarzysze:

— Nie biegaj, dziewczyno,
Bo fala nie wróżka,
Złote sny zaginą
U twego serduszka.

Twój młody — pancerny
Walczył śród Podola;
Pancerny — niewierny,
Nie powróci z pola.

Milsza mu od ciebie
Na polu mogiła...
Powiedział: aż w niebie
Odpyta mię miła.

— Zaniosą mię brody,
Kochanku, do ciebie...
Wskoczyła do wody...
Czy się zdybią w niebie?


Przez rzeki głębiny
Czółno płynie dalej.
Oj szkoda dziewczyny!
Chłopcy zaśpiewali.

1855.



ROLNIK PODOLSKI.

Cztery wołki na ugorze
Ciągną pług przez pole.
Dumkę nucąc rolnik orze;
Nie wie jaką rolę.

Gdzie toczono bój z Tatary,
Zboże mu wyrasta:
Wiek z pamięci wypadł stary
Podolskiego piasta.

Nie wie, kto mu kruszył pęta,
Kto mu niósł zniszczenie.
Sercem ledwie zapamięta
Dziada pokolenie.

Dziad coś mówił o zaborach
W dalekiej przeszłości...
Pług zaskrzypiał nagle w z-orach,
Wyrył miecz i kości.


Rolnik stanął śród rozłoga,
W sercu żal się budzi:
Westchnął, pacierz wzniósł do Boga
Za pomarłych ludzi.

1855.



V.
ANIOŁ UPADŁY.
Fantazya.

Z głębi piekieł, potężnych czarnych skrzydeł lotem
Wzniósł się anioł upadły w przestrzenie bez końca.
Za pychę niegdyś bożym powalony grzmotem,
Lecąc, potrącał gwiazdy i zaćmiewał słońca.
Skrzydeł dwoje, ostatki seraficznych znamion,
Jak dwie chmury, noc siejąc, wiało mubu ramion;
Ozłocić je wyleciał na dalekie słońca
Król nocy bez końca.

Jasność znikała przed nim; — w przestrzeń bezgraniczną
Rzucał się milion razy za jednym promieniem,
I milion razy spadał w swoją noc dziedziczną,
I milion razy wstawał, zolbrzymion pragnieniem. —
Kto kochał niekochany, kto z potęgą w duszy

Strącon był z drogi chwały, a pamięć zachował,
Kto świat miłością ducha swojego osnował
W tęczę, i z szczytu marzeń spadł w nicość codzienną;
W kim zemsty niespełnionej szereg lat nie zgłuszy...
Nie, ten jeszcze nie pojmie tych żądz, tych katuszy,
Które ma anioł ony na wieczność bezdenną,
Straszną — nieodmienną!

Daremny lot! — powietrzne opadły mu wiosła,
Zachwiał się i na ziemię runął król ciemności;
Ale w dumie, która go w nieskończoność niosła,
Nie wyrzekł się i teraz straconej jasności...
Powstał wyniosły, piękny wyrazem oblicza,
W oczach mu znów gorąca odżyła namiętność,
Na czole strasznych myśli władza tajemnicza
Wyryła, jak w, marmurze odwiekową smętność;
I w postaci miał dawną niezłamaną dzielność,
Spiżem w piersi mu stała nieprzeparta dola...

W nim i przed nim okropna rosła nieśmiertelność.
Tak stał — a słońce właśnie zapadało w morze,
Wieczorny chłód i wonie płynęły przez pola,
Z niebios się rubinowe zesuwało zorze,
Gwiazdy błysły i mleczna rozlała się droga,
On ją znał, bo po nad nią tron żywego Boga!

Skałę, gdzie stał on anioł, i morskie wybrzeże
Owiały szmery, z srebrnej wznoszące się pary.
Łzy to były, westchnienia ludzkie i pacierze,
Woń ziemi, słana Bogu w niebo na ofiary.
Wzdrygnął się, ale słuchał jak je lotne posły —
Wietrzyki — podmuchami ku niebiosom niosły;
Patrzył, jak gwiazd promyki, drgające w eterze,
Brały je, jak je sfera podawała sferze...
Coraz wyżej, w świat nigdy nie ćmiony obłokiem...
Tam za niemi on anioł pognał jeszcze wzrokiem,
Aż w Majestat!... Tam w czystym, świetlanym lazurze,

W kształt jaskółek, co muszki łowią ponad tonie,
Krążyli aniołowie i chwytali w dłonie
Westchnienia: te w ich rękach zmieniały się w róże,
Inni zaś przemienione łzy w sznurki perełek,
Inni pacierz, co lilią rozkwitł lub fijołkiem,
Brali, u skroni wili albo u skrzydełek,
I tak we światłość gonił anioł za aniołkiem.
A gdy przed tronem Boga sypali te kwiaty,
Święte hymny się w niebach rozległy chórami:
Stworzone i na „Stań się“ rodzące się światy
Śpiewały: „Chwała Panu nad Panami!“...

Wonczas upadły anioł pochylił oblicze,
Wielkie, posępne, śniade, jak księżyc zaćmiony,
W piersiach mu grały wspomień dźwięki tajemnicze,
Jak łoskot fal na morzach, wichrami zbudzony;
I po raz pierwszy, odkąd stracił szatę złotą,
Dumy zabył, przejęty aż do dna tęsknotą;
I uczuł, jak szczęśliwym można być w pokorze,

Jeżeli ona z świętej wykwita miłości...
Ach! bo i on tak niegdyś śpiewał dzieła boże,
Światom „Stań się“ roznosił po nieskończoności;
Kochał tak!... Teraz westchnął za tem z całej głębi.

Lecz jak od gromu stado pierzchliwych gołębi
Ucieka w znanej strzechy otwór niezamknięty,
Tak pierzchli aniołowie przed onem westchnieniem,
Z którem o szczęściu chwilkę pomarzył wyklęty,
I nieba zatrzasnęli za sobą chmur cieniem.
A westchnienie się długo pod chmurami chwiało,
Potem w tę pierś, skąd wyszło, runęło piorunem...
Potem — coraz posępniej na niebach ciemniało,
I świat się owinięty zdał jednym całunem.

Ocknął się anioł, lecz choć rozpacz w nim zawrzała,
Nie ugiął się, od gromu w piersi uderzony.
U stóp mu zapieniona fala dziko grała,

Dzikszą myślą był miotan wonczas duch strącony:
„Ha nieprzebaczający — zawołał na skale, —
Znam Cię, ale z miłością nie będę wspominać.
Stokroć spotkam Cię jeszcze w piorunowej chwale,
Dumny, gdy moją dumę Ty będziesz przeklinać.
Stokroć piersi mych wolą gniew w Tobie rozpalę,
W drodzę stanę, ilekroć zechcesz co poczynać...
Na nieskończoność nasze roztoczą się boje:
Ty będziesz światy tworzyć, ja — truć światy Twoje!“

I podniósł się, świadomy swej piekielnej mocy,
I leciał przez ciemności czarniejszy od nocy.

1859.



TYMOLEON Z KORYNTU.

I.

Z Akrokoryntu cudnej przystani
Dziesięć naw płynie po wód otchłani.
A lud je żegna okrzykiem —
I błogosławiąc, bogom poleca:
„Niechaj wam niebo drogę oświeca
„W żegludze po morzu dzikiem“.

„Płyńcie, o bracia, do Syrakuzy,
„Twierdze tyrana obróćcie w gruzy,
„Niech prawa ludów nie targa!“
A Tymoleon tam na pokładzie
Rękę na sercu z przysięgą kładzie,
Że w hymn zamieni się skarga!

I odpłynęli i znikli w dali...
A do Koryntu wrócił ślad fali
I głośno bije o brzegi:
„Od Syrakuzy wiatr mię przynosi!

„Słuchaj, Koryncie! — fala wieść głosi —
„Zniszczone wrogów szeregi!“

„W Sycylii płoną dziś hekatomby,
„Sławę Koryntu rozgłoszą trąby;
„Dyoniz miastem nie włada!
„Tam Tymoleon — i z swobodnymi:
„Zwalczył tyrana na bratniej ziemi,
„A teraz w radzie zasiada“.

II.

Po Dyoniza zwalonym grodzie,
Wolnego ludu płyną powodzie,
Głos leci skrzydłem latawca:
„Sławmy, o bracia, Koryntu syna!“
A z rąk matczynych rwie się dziecina
Spojrzeć, gdzie ojciec, gdzie zbawca?!

Dziewice drogę ścielą kwiatami,
Echo o morza bije pieśniami:
W mieście weselne dziś gody.
Ha! czy widzicie Tymoleona?
Na jego skroni z laurów korona —
„Witaj, o mężu swobody!“

I w Syrakuzie starców gromada
Z palmami w ręku rynek obsiada —

Czyj głos do serca tak sięga?!
To Tymoleon, ludu obrońca,
Dzieło swobody wiedzie do końca:
Z ludem ustawy przysięga.

Patrzcie, jak cudna twarz bohatera!
O! jak swobodnie w niebo spoziera,
Że mu dotrzymał przymierza!
I łzą radości oko się rosi,
I serce łonem dumnie podnosi —
Bo serc tysiącem uderza!

III.

Czyjże to rydwan do Syrakuzy
Naród z hymnami ciągnie przez gruzy?...
Patrz! na nim starzec zgrzybiały...
Słodycz niebiańska krasi mu lica,
Choć oczy kryje wieczna ciemnica,
Co w boju słońcem pałały.

Młodzież uwieńcza rydwan bogaty
I kornie starca całuje szaty:
Miłość zwierciedli wzrok łzawy.
I biją głosy: „Tymoleonie!
„Ty żyjesz wiecznie we wdzięcznem łonie.
„Święte nam twoje ustawy!“


Starzec ku niebu obrócił lica,
Radość mu skronie blaskiem oświeca,
Rękę do serca przykłada.
Lecz nagle zadrżał... pobladły skronie...
Ha, nitka życia pękła mu w łonie:
Zabity szczęściem — upada!

Skwar mu na bojach wypalił oczy,
Łza z ciemnej rzęsy już się nie stoczy,
Skryła się — tam — za powieki...
A wdzięczność ludu wybawionego
Tak rozrzewniła wybawcę jego —
Że szczęśliw usnął na wieki!

Grobowiec stoi na rynku miasta,
Nad nim swobodnie palma wyrasta:
Tymoleona to szczątki.
Lud Syrakuzy, z wiosny powrotem,
Co rok tam płynie wesołym splotem,
Uwieczniać męża pamiątki.

1854.



UCZTA GERONOWA.

Pieśń wam zaśpiewam! w pieśni prawdę szczerą:
Był u Ottona wielki margraf Gero,
Nad podbitymi postawion Słowiany,
A w każdej sprawie rycerz zawołany.

I miał ten Gero murowany dwór,
Co wieżycami wspinał się do chmur;
Miał jasną zbroję i stalowy miecz,
Co w bitwach głowy z karków zmiatał precz;
I zgraję knechtów na wszelkie rozkazy,
Krwawych jak wilcy, a zimnych jak głazy.

A pierś Gerona była jako stal;
Nie znał litości, nie tykał go żal.
Niech drży podbity — niechaj znosi dań,
Jeśli mu miła nieprzerżnięta krtań!
Więc już o buntach zaprzestano marzyć,
Nawet lirnicy nie śmieli się skarżyć.


I była radość pomiędzy Germany,
Że legł Słowianin, jak lew okowany;
W Mersburgu Otto na cesarskim tronie
Ściskał margrafa zakrwawione dłonie.
I poczcił złotym łańcuchem Gerona
I kazał nowe podbijać plemiona.

Siadł więc graf Gero w murowanym grodzie,
I śpiewał Panu psalmy o zachodzie.
I kazał sobie podać wina dzban
I pił i marzył, jak go podniósł Pan!
Ha, niedość jeszcze! więc zamierzył graf,
Jakby do Lachów Odrę przebyć wpław.

A tam — już długo chowa się z tem w łonie, —
Tam chce graf usiąść na udzielnym tronie,
I władnąć berłem po zaborach wzdłuż...
Marzy — i z rodu króle liczył już.

I o dłoń szorstką wsparł brodatą twarz, —
Wtem w róg zagrała przedmurowa straż:
„Kto?“ „Goniec grafie“. Goniec w drzwiach już stoi,
Jeno się wieści wypowiedzieć boi.

I drżąc wyjęknął: „Grafie! ciężko nieść
Do twoich uszu taką srogą wieść.

Patrz! Lach Słowianin, co tak twardo spał,
Jak głodny niedźwiedź z pazurami wstał,
U bożych świątyń porozwalał drzwi
I skąpał ręce w grafa Haika krwi“.

Lecz graf stał zimny.

Choć u granic wróg,
Nie zbroi knechtów ani wiernych sług.
Każe nieść wina, miody i bić woły,
Każe do uczty stawić sute stoły;
Do lackich książąt zaprosiny śle,
Jakby w najlepsze i przyjazne dnie;
Czasami tylko ściągnie czarne brwi
I mruczy pod wąs: „Napiłbym się krwi.“

A ledwie zeszło w trzeciej dobie słońce,
Od lackich książąt powrócili gońce.
Gero rad z wieści... Hej, już dzwoni róg,
Już wchodzą kniazie w Geronowy próg;
Trzydziestu książąt, szczera lacka krew —
Szerokie czoło, ciemna w kabłąk brew,
Otwarte lica, w źrenicach błękity,
U bioder szable, a na głowach szczyty.

W świątecznej szacie Gero we drzwiach stał,
Powitał kniaziów — dłoń każdemu dał.
Czarnego ducha tak ukrył postacią,

Iżby rzec można, brat wita się z bracią
I w dom prowadzi i wyrządza cześć; —
I każe misy przed kniaziami nieść,
Prosi, by na bok odłożyli bronie
I stół zasiedli po obojej stronie.

Ucztują kniazie; w sali rośnie gwar,
Coraz weselej od pieśni, od czar,
Coraz serdeczniej; co wychylą dzban,
Podaje świeży, hojny zamku pan.
I zapomniało szczere lackie plemię,
Że chciwy Gero dybie na ich ziemię,
Że krew już płynie u odrzańskich wód, —
Taki graf zdziałał gościnnością cud.
A Gero wstaje i woła do sług:
„Niechaj zadzwoni paź w złocisty róg!
A ja ten puhar wznoszę wam, kniaziowie!“
I pełny puhar pił za kniaziów zdrowie.

A gdy pił Gero, paź na rogu grał,
Dziko, jak wicher, wyjący śród skał.
Na ten głos knechty z morderczem żelazem
Wpadli i kniaziów otoczyli razem,
I skrępowali sznurami ramiona,
Cięli im gardła i kłuli im łona.

A możny Gero nad trupami stał,
Uśmiech na ustach, w dłoni puhar miał.

„Siądźcie za stołem, wołał, bracia moi!
Gero się buntu wyrżniętych nie boi.“

I wnet ze sali każdy smętny trup
Poszedł za okop sokołom na łup.
Sokoły niosły wieść na lackie pola,
Że wodzów taka spotkała tu dola. —

I siadł graf Gero w murowanym grodzie,
I „De profundis“ śpiewał o zachodzie —
I kazał sobie podać wina dzban,
I pił i marzył, jak go podniósł Pan!
A potem senną głowę wsparł na łonie
I o złocistej zamarzył koronie.

Taka to była owa uczta sławna,
I tak Germany wojowali zdawna.

Listopad 1859.



GERO NA LACHACH.

Z chaty do chaty leci wieść,
Zachodni wiatr ją począł nieść,
Płacze nią w polach, w możny dwór
Bije nią, jako piorun z chmur,
Przeraża panów, rycerzy, kmieci,
Zatrważa starców, matki, dzieci;
Pomordowanych książąt wdowy
Ze snu takiemi budzi słowy:

— O! płaczcie, wdowy! płakać czas;
Niema już komu bronić was!
Niema już komu bronić grodu,
Ni kmiecej strzechy, ni narodu!
Mężowie wasi, wasi kochani,
W domu Gerona pomordowani!
I zapłakały wdowy wraz:
„Niema już komu bronić nas!“

A możny Gero syna do się zwie:
„Sygfrydzie! rzecze, młody ty mój lwie,

Trzoda bez stróża łupem dla rycerza:
Wybiłem wodzów z nadodrzańskich stron; —
Waleczny synu! pójdźmy zbierać plon!“
Tak wyszedł Gero i na ławie siada,
Lecz Sygfryd stoi i nie odpowiada.

Więc Gero znowu: „Nasz cesarz i pan,
Znany z potęgi a i z łaski znan,
Lecz pańska łaska — to szalony koń,
Dziś mu ta miłą, jutro owa błoń.
Dobrze, gdy pomny pan swojej czeladzi,
Lepiej, gdy sługa sam o sobie radzi.

„Dziś ja margrafem. — Otto możny król;
Dla mnież to niema na królestwo pól?
Otto po Łabę, moje państwo dalej.
Synu! Sygfrydzie! będziem królowali,
Prześcigniem samą Ottonową moc.
Zbierz lud, na Słowian wyruszymy w noc“.

A Sygfryd rzecze: „Ojcze! Bóg ukarze.
Pomordowanych śniły mi się twarze,
Śniły się w nocy w strasznym, wieszczym śnie.
Ojcze! ty zgubisz i siebie i mnie“.

Lecz Gero powstał, zmarszczył czarną brew
I rzecze groźno: „Myślałem, żeś lew,

A ciebie widzę trwoży jasna stal!
Młodej ci żony i uścisków żal“.
Więc poszedł Sygfryd zbierać lud do wojny,
A Geron usiadł i dumał spokojny.

A gdy na zamek spadła noc,
Stanęła rzędem grafa moc.
Stanęła licznie po rozkazie;
Od stóp do głowy lud w żelazie.
I rżą rumaki, biedz gotowe;
Tylko graf Sygfryd spuścił głowę.
W oknie go płacze żona młoda:
Szkoda mu żony, lat mu szkoda,
Lecz Gero skinął, skoczą wraz,
Od setnych kopyt zagrzmiał głaz,
Od okna biała
Chustka powiała...
Powiała może ostatni raz.

I lecą: palą grody, wsie,
Do grafa kolan lud się gnie.
A którzy klękną, już nie powstają:
Mężów — Gerona knechty ścinają,
Dziatwę i żony gonią w plon —
Tak graf buduje sobie tron.

A gdy już w Odrę mieli skoczyć wpław,
— „Sygfrydzie! synu! — rzecze dumny graf —

Coś tak posępny, czego stronisz mnie?“
— „Pomordowanych znów widziałem w śnie!“

— „Ha, ha! to dobrze, dobrześ, synu, śnił.
Jutro Lach będzie u nóg mi się wił“. —
A Sygfryd rzecze: „Ojcze! Bóg ukarze —
Pomordowani mieli groźne twarze!“

Lecz graf nie słucha. Spiął się pod nim koń,
Pognał przez pola, skoczył w modrą toń,
Szeregi za nim wśród spienionych fal.
Dobili brzegu. Gero wznosi stal
I woła: „Synu! jutro z Lachem boje!
Jutro królestwo oddam w ręce twoje!“

Rozbili obóz; zaszła cicha noc,
Graf się zadumał, waży swoją moc.
Sygfryd obchodzi obozowe straże,
Radby zapomnieć pościnanych twarze,
I usnąć radby, lecz się lęka śnić.
Usnęli...

Rankiem zorzy złota nić
Obiegła mgłami zaciemniony wschód
I budzi obóz u odrzańskich wód.
„Synu! — graf rzecze — czemu patrzysz w dal?“
„Patrzę, jak w zorzy błyszczy Lachów stal!“

„Gdzie? pokaż! wzrok mój mroczy się od snu“
„Patrzaj, mój ojcze, zbliżają się tu“.

„Na koń! — graf krzyknął, — Lachów książę sam
Do kolan dzisiaj pokłoni się nam!“

I stają męże. Gero stawia szyki,
Z borów wychodzą lackie wojowniki;
Oblani zorzą, wznoszą jasną broń,
Piękny, dorodny każdy mąż i koń.
Mieszko ich wiedzie na hufy Gerona;
Przy Mieszku z orłem chorągiew czerwona.

„Naprzód! Sygfrydzie, nie długi tu trud!“ —
Zawołał Gero — i już zwarł się lud:
Skruszyli kopie, miecze chwycą wraz,
W tarcze i w hełmy wiodą silny raz;
Skruszyli miecze, chwycą za topory;
Szczęk się rozlega przez pola i bory.

„Ojcze! Geronie! ciężka z Lachem gra,
Dzielnie Lach walczy, twarde ramię ma“.
„Tem większa sława dla nas, synu mój!
Koronę da nam ten rycerski bój“

I poskoczyli do boju ochoczo,
Pewni, że z Lachów wszystką krew wytoczą.

I znowu rzecze Sygfryd: „Tu nam kres!“
„Nie! nie! mój synu! Lacha weźmie bies!“
I znowu walczą, lecz wtem pęka szyk:
„Sława Mieszkowi!“ Lachy wznieśli krzyk
I tną Germanów toporami wkoło;
Gero i Sygfryd jeszcze stawią czoło.

Lecz wtem: „Sygfrydzie!“ jęknął graf i zbladł,
Pod ciosem Mieszka młody Sygfryd padł,
Padł z rozłupaną wpół toporem głową
I krwi się oblał strugą purpurową.
O grafie! jakaż boleść ciebie zgina,
Innej purpury chciałeś ty dla syna!

I w drżące ręce syna chwycił graf,
Skoczył do Odry, przebywa ją wpław;
Za nim rycerstwo, knechty skoczą w toń,
Resztę tnie w polu sroga Lachów broń. —
Tak się skończyła wyprawa Gerona,
Tak go minęły sława i korona.

A kiedy wrócił, zbroję z siebie zdjął,
Odział się kutą, kij do ręki wziął

I szedł w pielgrzymkę, jak uczynił ślub.
Potem dla syna wymurował grób
I wraz z synową klękał na tym grobie
I płakał rzewnie i złorzeczył sobie.

1862 (?).



SEN KRÓLA JAGIEŁŁY.
pod Tannenbergiem.

Jodły jej dały miano: jakby w dwa ramiona
Wieś i cichą błoń puszcza objęła zielona.
A królowi Jagielle, co z puszcz wielkie dzieje
Światu niósł i miłował ciemne Litwy knieje,
Żadne, ile ich w Litwie, w leśnej Polsce ile,
Żadne do snu szemraniem nie grały tak mile,
Jak tannenberskie jodły!

O błogosławiony
Sen twój, królu, i dzień ten! Słońca krąg czerwony
Zapadał w las, na polach cichła boju wrzawa;
Z tem słońcem już krzyżacka schyliła się sława!
Jeszcze lśnią się w promieniach na poległych zbroje:
Legł wielki mistrz, komtury, — spłynęły krwi zdroje:
Z taboru zaś strugami złote wino płynie,

Miesza się z krwią i bryzga na trupów w dolinie,
Co chcieli niem zapijać srom Polski i Litwy,
Gdy zwalczony Jagiełło z ludem pierzchnie z bitwy.
Złote wino pobożny król roztoczyć kazał,
By mu się lud służebny pijaństwem nie zmazał.

Zwycięztwo! wieki miną w Koronie i Litwie,
Nim zapomni lud boży o tej krwawej bitwie.
Trupów mistrza i wodzów szuka Niemiec zbity,
Kędy na płaszczu ujrzy czarny krzyż wyszyty:
„Mistrzu! wodze!“ żałosnym nawołuje głosem;
Trupem Bóg zasiał pole gęsto, jakby kłosem.
A król, wódz doświadczony, wstrzymuje pogonie:
„W pochód, w pochód na Malborg!“ grzmią puszcza i błonie,
I ruszyło rycerstwo za królem, jak ptacy.
Lecą, a dzień był skwarny, król znużon po pracy,
Radby spocząć. Pół dnia się starzec modlił Bogu,
A drugie pół zwycięztwa dobijał na wrogu.

Więc miłym Bogu królem szczęśliwi rycerze
Zsadzają go z rumaka na trawniki świeże.

A był kamień na wzgórzu, toż go siwej głowie
Podłożył król sędziwy na czas za wezgłowie.
Lecz tu nago, — Tannenberg i bór na uboczy,
A wicher od padołów miecie piaskiem w oczy.

Ale to król, co wyrósł na stepach i w kniei:
Spojrzeli, już starcowi sen powieki klei;
Na kamiennem posłaniu pochyla się — drzemie,
Więc rycerstwo sztandary w krąg zatyka w ziemię;
Sztandary, na krzyżakach zdobyte tak krwawo,
Niech otoczą śpiącego i ciszą i sławą.

I urósł gaj: już wicher, co wiał w starca włosy,
Złotolite rozwija proporce i kosy;
Z jedwabnych wstęg, jak z ramion jodłowych biesiorów,
Leje muzykę nakształt szumu ciemnych borów,
Lub tajemnemi szmery śpiącego otula,
Więc cieszą się, bo widno cichy sen u króla.

A w półśnie król powieki odchyla: las wkoło!
Czuje — krzepiące chłody płyną mu na czoło;

Słyszy — potężne drzewa szmer nad nim rozwiodły,
Jakby owe dalekie puszcz litewskich jodły.
Zamknął oczy, śpi, marzy, a słodko znać marzy;
Już mu się uśmiech rozlał na sędziwej twarzy,
Śni o rodzinnej Litwie; w borach wzrokiem tonie,
Wiatr mu niesie woń kwiecia i żywiczne wonie,
I jasna jako zorze, jakimś smutkiem rzewna,
Przybliża się z uśmiechem doń polska królewna;
Podaje krzyż,... do sławy wiedzie jak orlica,...
I niknie w mgle. — Wtem stary król nasrożył lica.
Śni mu się, że wyjechał na grunwaldzkie wzgórze;
Patrzy, brat Witold z wojskiem giną w pyłu chmurze.
Wielki mistrz go pomija, ale z mistrza roty
Pędzi doń na rumaku jakiś rycerz złoty,
Rycerz Dyppold broń wznosi, do walki go wzywa...
„Ha stój, Dyppoldzie!...“ Nagle ze snu się porywa.


Zerwał się król; poznaje, co za las wokoło
Zcicha rzeźwiącym chłodem owiewa mu czoło.
O! nie polskie to dęby, nie litewskie jodły
Taki cudny rozhowor nad głową mu wiodły.
Ani też go bór kiedy owiał takim cieniem,
Ani też kiedy usnął takiem słodkiem śnieniem,
Jak pod temi sztandary, co mu na włos biały
Na polach Tannenberga odpoczynek lały.
Toż o tym śnie do zgonu pamiętał król stary,
Jodłami zwąc rozpięte krzyżackie sztandary;
I nieraz, gdy się w zamku z rycerstwem zabawiał,
O dniach tych polskiej sławy zadumany mawiał:
„Nigdy mi tak miłego snu nieba nie dały,
Jak tam, gdy mi krzyżackie nad głową szumiały
Jodły pod Tannenbergiem“.

Słodki sen prześniony!
Przeszły wieki! — O królu! bądź błogosławiony,
Że taką pieśnią Bóg ci skroń kołysał w śnieniu!

Błogosławionyś, wieku! co w czasów strumieniu
Takiemi w naszej ziemi rozkwitałeś dniami! —
O! kiedyż takie jodły zaszumią nad nami?!...

1860.



ŚMIERĆ ŻYSZKI.

Z Czech wyruszyli bracia, panowie
Na Rakuszana w Morawę.
Na bój ich wiodą wielcy wodzowie,
Jan Żyszka dzierży buławę.

Jan Żyszka ślepy; niemieckie strzały
Oczu wyżarły mu dwoje.
Lecz widzi duchem jakby w dzień biały,
Gdy przyjdzie z Niemcem zwieść boje.

I strasznem wrogów gromi ramieniem;
Szeroko grzmi o tem sława.
Pierś mu goreje wielkim płomieniem:
Ten płomień światło mu dawa.

A tym płomieniem szlachetna, święta
Miłość ojczyzny, cześć Boga.
Wieki hetmana Czech zapamięta
I nie zapomni kark wroga.


Do Przybysławia przyszli wieczorem,
Rozgrzani bojem i drogą;
W krąg zatoczyli wozy taborem
I warzą strawę ubogą.

I o zwycięztwach gwarzą weseli,
O klęsce Niemców i zgrozie...
Jutro, gdy pierwszy promień wystrzeli,
Będą w Albrechta obozie.

Lecz cyt! wieść głucha gromady miesza,
Mieszają tłum rozhowory.
Pod namiot wodza ciśnie się rzesza:
„Nasz hetman! Żyszka Jan chory!“

Zaniemógł Żyszka po boju srodze,
Na twardem posłaniu leży;
Dokoła niego strapieni wodze
I orszak smutnej młodzieży.

Ale nie złaman hetman na duszy,
Choć wie, że przyszła godzina:
Z twardego łoża jak lew się ruszy
I wodzów tak napomina:

„Czesi, Morawcy, Polacy mili.
Serdeczny, druży narodzie!
W ostatniej, bracia, proszę was chwili,
Miłujcie wy się we zgodzie.


„Noście otwarte serca przed Bogiem.
Czyste, jak wasze powietrze.
A kto z was kiedy bratał się z wrogiem,
Niech we krwi hańbę tę zetrze.

„Nie szczędźcie trudu, rąk, ni oręża!
Tchórz tylko spokój wybiera.
Kto ród germański w boju zwycięża,
Szatanom głowę ten ściera.

„Oni tu wnieśli hańbę, niewolę,
Jak śmierć szatani do raju.
Kłamstwami bożą zasieli rolę,
Cześć ojców wyparli z kraju.

„Toż w boju z nimi nie odetchniecie,
Nie opuścicie ramienia!
A nienawidzieć ród ten będziecie
We setne aż pokolenia!

„Gdy skonam, ciało moje ciśnijcie —
Niech sępom na żer posłuży.
Skórą z mych barków bęben pokryjcie,
Niech, bębniąc, Niemcom zgon wróży!“

Tak rzekł i skonał, i zwiesił głowę
Na pierś ostygłą, bez tchnienia.
Ale hetmana słowa gromowe
Z pokoleń grzmią w pokolenia.


I zawsze rolnik w nocy majowej,
Gdy zanocuje na błoni,
Słyszy w powietrzu bęben Żyszkowy,
Bijący na gwałt: „do broni!“

1862.



BUŁAWA REWERY.

Twarz taka pogodna, pod hełmem włos siwy,
Na czole promienie spokoju;
Powraca z daleka, choć starzec sędziwy,
A jeszcze przewodził tam w boju.

Lecz tęskno Rewerze po bojach spoczynku,
I życia z rodziną w zagrodzie,
I gędźby przy szklance, i dum przy kominku,
I słońca zachodu w pogodzie.

O! dosyć mu krwi już — i dosyć już chwały,
Zdobytej na hordzie, Osmanie
I Moskwie i Szwedzie; bohater on biały
Już doma do grobu zostanie.

Sześćdziesiąt lat gromi, i wiatry stepowe
Prześciga zwycięzką pogonią;
Na morzach północy obielił on głowę,
A pierwszy, gdzie w szable zadzwonią

A wielcy Rewerze rówieśni i druhy,
Wódz Stefan na Czarnce i Jerzy,

Hetmani, co szwedzkie kruszyli łańcuchy,
Orłowie sarmackich rycerzy.

Dziś spokój w Koronie; śmierć w bojach nie miała
Dla piersi żelaznych tych gromu,
Więc myślił Rewera: bądź, Panie, Ci chwała,
Żywota dokonam już w domu!

Tam syn mu w sen wieczny zaciśnie powieki,
Po życiu burzliwem i srogiem;
Rozmawiał on z wrogiem jako step daleki,
Dziś pragnie rozmowy już z Bogiem

Tu jego już błonia, bogate tak w plony
Koń stąpa dróżyną zamkową;
Tam rolnik sędziwy swe orze zagony,
I nuci skowronek nad głową.

Rewera tak dawno nie widział już pługa,
Więc stanął, — szczęść Boże! — zawoła,
I patrzył jak czarna krajała się smuga,
I radość błyszczała mu z czoła.

I wzrok się promieni; wtem rolnik się zwrócił,
Poznaje, — pan jego wielmożny;
Więc skoczył od pługa i do nóg się rzucił,
— A witaj, hetmanie, w dzień zbożny!


— Nie hetman jam, bracie, orz dalej twą rolę,
Orz śmiało, ja wracam do domu;
Tatarzyn już końmi nie stłoczy twe pole,
Ni Bohdan przyniesie ci gromu.

I rolnik usłuchał, pług sprawił, gnał woły,
Pług w ziemię się zaciął, — ustawa;
Pękł lemiesz, — patrzają — o święci Anioły!
Pod skibą hetmańska buława.

Podnieśli, — śniedź starli, — i podziw ich ima.
A rolnik przy pługu uklęka,
I patrzy na niebo łzawemi oczyma,
I rzewną modlitwę wyjęka.

Od wschodu bo dziwnie widnokrąg się mroczy,
I ptactwa mnogiego tam wrzawa;
Wtem rolnik się zerwie, do wodza poskoczy:
— O panie! to twoja buława,

— Weź broń twą, hetmanie, jam znachor twej włości,
Bóg czasem mi zgadnąć pozwoli,
A przyszłość wyczytać umieją i prości;
Buławę weź w dani z twej roli.

Rewera się zdumiał: — Żyw jeszcze przez Boga!
Nasz hetman koronny żyw jeszcze!?

A rolnik odpowie: — Idź, panie, na wroga,
Źle wróżą nam ptaki te wieszcze.

— Patrz, lecą od wschodu, tam burza się zrywa,
Ptak darmo od gniazda nie leci:
Znać grzmi tam janczarka i burczy cięciwa,
Hetmanie, pośpieszaj do dzieci! —

Rewera na trakt się zawrócił już lwowski,
Bodzony ostrogą koń bieży,
Wieść leci po drodze: zginął Kalinowski!
Rewera i wierzy — nie wierzy.

I modli się w duszy rolnika słowami:
— O Boże! czyż nigdy spokoju?
Czyż wiecznie twój piorun grzmieć będzie nad nami?
Ach, wiecznież nam latać do boju?

On wjeżdża do Lwowa, a dziwny gwar w grodzie,
I odgłos go wita studzwonny,
Witają go pany i ludu powodzie:
— Hej! wjeżdża nasz hetman koronny!

— O ratuj, hetmanie! — wieść straszna od Boha,
Chmielnicki Bohdanko znów w polu;

Legł hetman koronny na błoniach Batoha,
A Kozak już hula w Podolu!

— Skąd wieści, rycerze? — hej szlachta, Bóg z wami!
Podano list króla, — buławę:
Rewera list czytał i zalał się łzami,
I pomknął na boje, na krwawe.

1857.



SAVANNAH.

Obozem hufce stanęły na błoniach
Spocząć; Pułaski poglądał na morze,
Złote się gwiazdy migotały w toniach,
I rubinowe kąpało się zorze;
Fala za falą wstawała z zwierciadła,
I szła i do nóg wodzowi się kładła.

Koń jego trawę pasł nad morskim brzegiem
I strzemionami dzwonił, idąc błonią:
Tak mu bywało, gdy stawał noclegiem
W Polsce; po siołach na pacierze dzwonią,
A z pól wracali do chat robotnicy
Na sen, pod skrzydła Maryi dziewicy.

We dworach ołów topiono w kominach,
Lub spisywano gwałtów protestacye;
Matki w ukryciu płakały po synach,
Co poszli ginąć za Konfederacyę.
Na przyzbach dumy śpiewali Kozacy,
Po lipach na noc zasiadali ptacy.


Czy wy od Polski, fale? czy wam znany
Dniepr i zielone ponad Wisłą pola?...
Ósmy rok, zdala od ziemi kochanej,
Po obcych błoniach goni go niedola.
A jeśli spocznie, jak żóraw na straży,
Za Polską wodzi oczyma — lub marzy.

Mógł on na Moskwę Częstochowę zwalić,
I paść jak Samson pod gruzem kościoła,
Lecz wolał Polsce Palladium ocalić;
Poszedł i czekał, aż go znów powoła...
I ofiarował Bogu dumną sławę,
Obcej wolności bronić wsiadł na nawę.

Jeden z nim tylko druh konfederacki
Poszedł za morza, na wspomnienia smętne.
Na bojach żywot leci mu tułacki;
Szkaplerz położył na serce namiętne,
A w ręku szabla, grom na wrogów głowy,
Szabla z Najświętszą Panną z Częstochowy.

I pozostały mu dotąd z pól .....
Ten sam wzrok orli, ten sam duch marsowy.
Z któremi spadał na służalców ....
Lub stał na murach świętej Częstochowy;
Blask mu na czoło bije od oręża,
A kędy oręż obróci — zwycięża.


I krwią przed Nowym opisał się Światem,
Jak stawa Polak za zgnębionych zdrowie!
Toż bohaterskim nazwali go bratem
Amerykańskich pokoleń wodzowie.
Na dumę świata szlachetną miał duszę,
A pod laurami krył serca katusze.

Ty jedna, święta Rodzicielko boża,
Znałaś to serce wielkie — skołatane!
Tobie on tylko, jasna Gwiazdo morza,
Każdą śmiertelną pokazywał ranę.
Skrzydłem Ty orlem byłaś jemu w bitwie,
A prowadziłaś przed Boga w modlitwie.

O! ucisz, Panno, to serce spokojem,
Miłości jego daj rzeźwiącą wiarę! —
Na morskim brzegu usnął wódz przed bojem,
Po niebie cicho szły obłoki szare,
Duch jego smętny odmawiał różaniec,
Gwiazdy szły gasnąć na zachodni kraniec...

Już świt. — Już wrzasły trąby ostre głosy,
Słońce wnet błysło na morze i błonia;
Pułaski szablę otarł z rannej rosy,
Przeżegnał piersi i wskoczył na konia;
Mgła się po ziemi rozścieliła ranna,
Wódz pomknął, za nim grzmiało: „Na Savannah!“


Niegdyś mu grzmiała pieśń konfederacka,
Orły mu siwe wskazywały drogi,
Kiedy na wrogów rankiem szedł znienacka,
Wpadał na działa i siekł co do nogi.
Takiej tu pieśni nikt mu nie zanuci;
Orły czekają w Polsce — czy nie wróci?

Smutny więc jechał, i do towarzysza
Mówił o swoim zgubionym szkaplerzu:
„Wkrótce, mój bracie, będzie w sercu cisza,
I drobna prochu garść po twym Kaźmierzu;
Zły znak!... Duch czuje drogę, bracie miły! —
Jam się spodziewał w ojczyźnie mogiły“.

„Na naszych błoniach mijały mię groty;
Nie było dane dłoni mej kraj zbawić!...
Inny się zjawi jakiś anioł złoty
W rycerskiej piersi, by ten ród naprawić.
Nieszczęście wielkie — wielkich dusz kołyską;
Kto wie — ten anioł może jest już blisko.“

„Bez sakramentów zginę!... Bądź Twa wola!“
Rzekł, a Savannah już mu widne z dali;
Cwałem więc z jazdą kopnął się na pola,
Kędy Anglicy szeregami stali,
I usypane reduty ze szańców
Siały kartaczów gradem na powstańców.


I w porę przypadł, bo pod jego wzrokiem
Wrzała już bitwa zacięta wśród łanów.
Już szli Anglicy wyciągniętym krokiem
Z bagnetem w ręku na Amerykanów;
Wnet jedna chwila los bitwy przeważy...
A jemu zapał zajaśniał na twarzy.

„Naprzód!“ i w dwieście poskoczyli koni,
Za bohaterem lecieli na działa;
Wiatr ich zaledwie dościgał na błoni;
Szable migały w słońcu, ziemia drżała,
I przełamali Anglików dwa fronty,
A wtem błysnęły na okopach lonty.

Zagrzmiało... „Jezus — Marya!“ wódz krzyknął
I padł; — zwycięzca padł na polu chwały
I skonał śmiercią, do której przywyknął;
I leżał z szablą swą jak posąg biały,
I Bóg mu rozlał na obliczu ciszę;
Wkoło płakali druh i towarzysze.

I usypali mu grób pod Savannah
I krzyż na grobie zatknęli brzozowy;
Niech cię przed Boga wiedzie święta Panna,
Tak jak ty w taniec wodziłeś bojowy!
A módl się za nas, niech nam Bóg obudzi
Takiego jak ty pośród wiernych ludzi!

1859.



RABIN.

Siadł rabin w smutku, pyta ksiąg mądrości,
Jakiemi słowy cieszyć lud strapiony?
W łono mu co dnia, jak w urnę żałości,
Zlewają swoje łzy i krew miliony...
Ach! i nie budzi Pan mścicielów z kości,
Polsce cierniowej nie zmienia korony!...
Wstał i na miasto poglądając łzawo:
„O! Jeruzalem — jęknął — o! Warszawo!“

A wtem posłowie doń z niemieckiej ziemi
Wchodzą i głoszą bratnie pozdrowienie:
„Rabinie! — rzekną — tu Hiobowemi
Łzami ty płaczesz na krew i zniszczenie;
Tu wróg mieczami grozi ci ostremi,
Sławę zaciera i roztrąca mienie —
Pójdź do nas! porzuć synagogi krwawe —
My damyć mienie i spokój i sławę.“

Słucha ich rabin i rzecze: „Posłowie,
Na sądzie Pana przeniewiercom biada!

Jam się tu zrodził, tu, służąc Jehowie,
Zginę, gdy zginie braci mych gromada.“[1]
„Rabinie! — poseł niemiecki odpowie —
Nie miotaj darów, któreć kraj nasz składa;
Zważ: Przyjaciółmi nam królowie świetni,
A przy tej Polsce kto stoi?“
„Szlachetni“.



KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






VI.
CHART WATAŻKI
Opowieść starego towarzysza z kresów.
1.

Ot, mój bracie, wspomieć miło,
Jak na kresach to się żyło!
W dzień podjazdy, pohulanka.
Często, gęsto krwawy taniec,
Gdy się zbliżyć śmiał pohaniec,
A po tańcu znów wieczorem
Przy ognisku, przed futorem,
Szła ochoczo pogadanka.
Bo gdy człek dzień w pocie spraży,
To wieczorek rad przegwarzy,
Albo starych dum posłucha,
Co lgną w serce i do ucha.

Ot tak, panie! znam te strony,
Tam wiek młody mknął jak woda.
Szabla krzywa, konik wrony,
Przy tem taniec, step, swoboda,

I te dumy i gawędy,
I starszego czasem zrzędy,
Kiedy w służbie się chybiło...
Och! to wszystko wspomnieć miło!
Bo połajał, gdy człek chybił,
Chwatu w oczy spojrzał śmiało,
Nie ubarwiał mowy kwiatem,
„Tyś chwat, bracie!“ rzekł, — dość na tem.

A i mnie tem uczcił słowem!
Gdy po tańcu obozowym,
Na samotrzeć raz w noc ciemną
My na kresach straż trzymali,
A wtem rumak spiął się ze mną,
Jakby czarci opętali,
I dał susa, drugi, trzeci,
Ściągam, próżno! — w stepy leci,
Wstrzymać trudno, tak ucieka...
A wtem Tatar mknął zdaleka.
Aha! — myślę — tu przyczyna;
On mi konia strzałą drasnął,
O! tom głośno, „hurra“ wrzasnął,
I w cwał ścigam poganina;
Wreszciem dognał, tręzlę skrócę,
Na Tatara arkan rzucę,
W trok do kuli, i nuż cwałem
Ze zwierzyną powracałem.
A toć była nie nowina,

Schwytać żywcem Tatarzyna;
Człek był młody, ręka silna,
I źrenica też niemylna.

Takto, kiedy lata płużą
Młodą siłą, czerstwem zdrowiem...
Leczby o tem prawić dużo. —
Aleć jeszcze coś opowiem.
Nasz Watażka był człek prawy,
Choć niemłody, w boju żwawy,
Zwinny, rzutny, jak wąż śliznął,
Temu odbił, tam znów gwizdnął.
Kiedy rąbał, to od ucha,
Jak ciął, panie, daj się Bogu!
Tam nie siadła pewnie mucha,
Siał trupami po rozłogu.
Lubił strzelby, polowanie,
Chętnie słuchał piesków granie,
Był myśliwy, dość ci na tem,
A polował zimą, latem.
A miał konia, bies nie szkapa!
Kiedy klasnął nań z harapa,
To jak ruszył,... hej! gdzie? panie!
Tu jaskółka tak nie lata,
Tylkoś słyszał szum, świstanie,
Mignął, niby ćma skrzydlata.
I rozumu tego niema,
By opisać wszystko snadnie,

Co zachwycił człek oczyma...
Często koncept z łba wypadnie...
Przytem charta; a wiesz, bracie,
I pojęcia wy nie macie:
Wiek po wieku w dal odpłynie,
Ba, co mówię? i świat zginie,
A nie znajdzie się bestya,
Jak był chart ten! Zwał się Żmija.
Co za przemysł, polot jaki!
Pojedynką brał szaraki,
Lisa, panie, brał z wertepu,
W stepie bujał jak król stepu...
Żeśmy z dziwem nań patrzali —
A co zrobił, słuchaj dalej.

Była jesień, późna pora,
W stepie szaro liść opadał,
Gdy Watażka, raz z wieczora,
Przy ognisku mnie zagadał:
„Czas po temu, jutro, panie,
W dwójkę zrobim polowanie,
Pora dobra, pójdą łowy,
Ale do dnia bądź gotowy!...
Tak po rosie puścim smyka —
A obaczysz jak pomyka.“




2.

Ledwie w stepie ranek błysnął,
Wraz z Watażką jedziem w pole.
Dzień był chmurny, czarne role;
Pan Watażka w palce gwizdnął,
Chart poskoczy, uchem strzyże,
I wyciąga nogi chyże.
„O! źle, panie“, myślę sobie,
Ponoś jedziem w lichej dobie,
Pies ponuro coś się wlecze,
Pewno szarak nam uciecze“.
Wtem koń utknął: „Ej do licha!“
Pan Watażka rzecze z cicha,
„Koń utyka, chart ponury. —
Trzeba wziąć się na pazury.
Coś zła wróżba nam majaczy...
Czy gdzie czart nas nie zahaczy?“
I potoczył wzrok dokoła.
A wtem chłopak do nas woła:
„Panie! szarak w skibie leży,
A nuż! niech się z chartem mierzy“.


My w cwał! „he — co!“ kółkiem jedziem,
Na rzemieniu charta wiedziem,
A po „he — co“ chart weselszy.
Nos do wiatru, uchem rzuca,
Okiem wodzi coraz śmielszy,
A Watażka smycz przykróca:
„Wydżha!!!“, spuścił; chart po roli
Za szarakiem w lot sokoli
Pomknął, panie, jakby strzała,
Że aż ziemia zaświstała;
Lecim, pędzim; szarak w nogi,
Przez zagony, przez rozłogi,
Wśród paździerzy ledwie miga, —
Chart tuż za nim, wciąż go ściga.
Ale zając w stepie znany,
Przytem znać już nieraz szczwany,
Wciąż się nowych zwrotów imał:
Chart go prawie w pysku trzymał,
On się zwinął, ciął kominka,
Pod psa skoczył, skręcił młynka,
Poza charta ruszył bokiem,
I już polem mknął szerokiem.
„U! gracz, widzę to nie lada“
Pan Watażka znów zagada,
„Zmyka dobrze, zwinna sztuka, —
Lecz dla charta to nauka.“
I spiął konia, z bata klasnął,
„Wydżha! wydżha!“ znowu wrzasnął,

My w cwał za nim. Trudna rada!
Ile razy chart przypada,
Zając umknie, wytnie susa,
I umyka, bieda kusa,

Pędzim, konie pomęczone, —
Bo pędziło się niemało!...
A znasz, bracie, tamtą stronę:
Step! gdzie oko zasięgało, —
Lecz Watażkę to nie cieszy;
Gdzież się unieść tak daleko!
„Tu majakę czarci wleką“.
Rzekł, i koniem znów pośpieszy,
I cwałuje po zagonie...
Ba, do kresów już my blisko,
A na drugiej zaraz stronie
Jest już hordy koczowisko.
Zwolnim biegu, bo czahary
Pasmem legły tuż przed nami.
„Pewnie w komysz umknął szary,
I gdzieś Żmiję tropem mami“
Rzekł Watażka. A wtem, panie,
Fiu! Fiu! słyszym strzał świstanie,
Stąd i z owąd wyleciały,
Poprzed uszy przeszumiały...
A więc staniem, wzrok wytężym,
Po pistolet w olstrę siężem,
Kurek w odwód, w temblak szable:

„Anu, wychodź teraz, dyable!“
Ba, nie żarty, u! źle będzie,
Tu Tatarów siła wszędzie;
Ze trzydziestu wyleciało,
Aż mi serce w piersi stało,
Bo sposobu uciec niema,
A czart sile tej wytrzyma?
Wpadną na nas, my wypalim
I dwóch zaraz na ziem zwalim.
Znów wystrzelim, znów dwóch leży, —
Ale reszta hurmem bieży;
My do szabel, — trudna rada,
Lecz się poddać nie wypada —
Więc poskoczym w lewo, w prawo,
Nuż po kurkach gęsto, żwawo,
Silną dłonią po staremu,
Aleć trudno sprostać temu.
Choć człek rąbie, bije, trąca:
Gdzie psów wiele, śmierć zająca.
Spadł Watażka w głowę cięty,
I od pogan zaraz wzięty.
Jam go bronić chciał, lecz marno,
Wnet się do mnie wrogi zgarną,
Ścisną, zeprą naokoło,
Szablą niema machnąć kędy,
Gdzie się zwrócę, tamy wszędy...
A wtem jeden ciął mię w czoło,
I choć cios mu ten oddałem,

Jednak umknąć nie zdołałem;
Krew mi, panie, śćmiła oczy,
Horda na mnie wnet poskoczy,
Zranionego z konia wzięto,
Ręce sznurem mi ściśnięto,
I kazano ruszać przodem; —
Tak my w jasyr szli pochodem!




3.

Hej! mój bracie, oh! to boli,
Kiedy wolny jest w niewoli,
Kiedy ręce ma związane.
O! wolałbym w serce ranę
Od zatrutej dostać strzały,
Bo człek przecie ginie wolny;
Tu żyć musi, żyć niezdolny. —
Z bolu piersi nam pękały!
Ci nas wiedli przez las smugą...
Pan Watażka milczał długo,
Czasem tylko okiem błysnął,
I zsiniałe usta ścisnął;
A nie westchnął ani razu,
Jakby piersi były z głazu:
Bo się wstydził zdradzić przecie,
Że ból twarde serce gniecie.

Tak nas wiedli przez dzień cały,
To lasami, to polami,
A gdy księżyc wyjrzał blady,

Do modlitwy wrogi staną.
My usiedli powiązani,
Chcemy usnąć, usnąć trudno,
Bo i jakoś sercu nudno
I wędrówką my znękani.
Jam jął pacierz szeptać z cicha,
Ba! i pacierz się nie klei,
Miast pokory, w sercu pycha;
Człek w jasyrze, bez nadziei,
Widzi troski i katuszę,
A więc pycha tłumi duszę,
Bo jest dumny, że wytrzyma,
Choć się na to serce zżyma.
Noc nadeszła, my nie spali;
Wrogi straże postawiali,
Reszta legła tuż za nami;
Wnet śpią wszyscy, a my sami
Siedzim, milczym; głucho, panie,
Ciszę tylko rwie chrapanie,
Lub zadzwoni rumak w pęta,
Lub się ruszy straż ocknięta,
I znów usną snem bez duszy,
Tylko liściem wiatr poruszy...
A wtem, panie, szmer się szerzy...
I ucichnie — jakby stało...
To znów kilka kroków bieży...
Staje, jakby coś szukało...
My słuchamy; wielki Boże!


I któż podziw skreślić może,
Kiedy widzim, że chart Żmija
Przez komysze się przebija;
Staje, wietrzy, niby czyha...
Wtem Watażka gwizdnął z cicha:
Jam spoglądał a straż spała
I gwizdnięcia nie słyszała.
Gdy zasłyszał chart gwizdanie,
Eh! jak nie da susa, panie,
Powyż czahrów sadził skoki,
A tam czahar dość wysoki.
Wpadło psisko zadyszane,
Nuż się witać! nuż igraszka!
Skomlić, łasić! a Watażka
Podał ręce skrępowane
I popatrzył się psu w oczy:
Nagle zsmutniał pies ochoczy,
Ręce wąchał, stał ponury,
Potem, panie — jakem żywy!
Patrzę, Boże! a to dziwy!

Chart zębami szarpał sznury,
Gryzł, rwał, kąsał, przegryzł wreszcie;
Myślę, panie: a czart bierz cię!
To cud istny, któżby wierzył?
Ja — nie, pierwszy, lecz tom przeżył.
Pan Watażka skoczył pędem
I z rąk moich zdjął powrozy;

Potem oba już, gdzie rzędem
Stały konie koło brzozy,
Więc za konie. — Patrzę w dali,
Gdzie Tatarzy spoczywali,
Na gałęzi wiszą szable;
Myślę: tu się zdadzą dyable!
I pocichu zdjąłem obie.
A gdym poczuł mą przy sobie,
O! to panie, jakem żywy,
Wtedym taki był szczęśliwy,
Żem do serca ję przycisnął,
I całusa nawet wcisnął,
Tak mi jakoś było rzewnie!
Pan Watażka spojrzał gniewnie,
I rzekł: „Widzę, młokos waszeć,
Ot i z biedy wylazł ledwie,
A już takie gra komedye,
Jakby wróble chciał wystraszyć“.
I pokazał palcem czaty:
„Wyrżnąć trzeba te psubraty!“
Więc do szabel, czat zrąbali,
W skok na konia i w cwał dalej.

Tak my zemkli czaharami;
Chart poczciwy w trop za nami, —
A już błysły ranne zorze,
Gdy stanęliśmy w futorze.
Tu dopiero powitanie:

Chart na piersi skakał, panie,
Ręce lizał, to przypadał,
Ot, i ledwie nie zagadał!
A jam sobie stał na boku;
Łza mi, bracie, błysła w oku,
Myślę: „Boże! ać to zwierzę,
A tak ludzi kocha szczerze!“
I nie dziecko byłem przecie,
A spłakałem się jak dziecię!

1854.



VII.
ŁUŻECCY
(WYJĄTKI).
WSTĘP.

Stałaś strażnicą przed ołtarzem Pana,
Biała, krwi własnej wstęgą przepasana.
Jako ofiary Jego wielkiej chwały,
Wieczne nad tobą pożogi błyskały;
Góry twe były podnóżami arki,
Na polach czuwał lew, do boju szparki,
Ptacy ku niebu wzlatywali z wieścią,
A lud żył rolą, bojem i powieścią!...
Z okiem i sercem wzniesionem do krzyża,
Słuchał on pieśni gromowego spiża...
Czuwał wigilie... tam już wróg się zbliża!

Zagrzmiały boje: z wieżyc Carogrodu
Zawistnie błyska złoty księżyc wschodu;
Ponad krzyżami wiją się pioruny,
Jak z harfy niebios potargane struny,
Płoną świątynie i zagrody kmieci,
Dym ofiarniczy kłębem w górę leci,

Na gruzach płaczą sieroty, twe dzieci!
Sąsiad spokojny zabawia się tanem,
Kiedy ty harce zawodzisz z poganem,
I knuje zdrady, lub zaprawia wina,
A tyś mu tarczą od strzał poganina;
Ani ci poda ręki ku pomocy,
Choć wie, za kogo walczy lud północy!
Bije godzina, ty czekasz ofiary
Z bronią w prawicy, z sercem, arką wiary:
Krzyż bronić spieszy na pola lud dzielny,
Na polach ginie, a krzyż nieśmiertelny!
Z dziękczynną pieśnią przed obliczem Pana,
Stajesz zwycięzka, własną krwią oblana!




Krwawo twe oczy powitała zorza,
U ramion skrzydła srebrzyste, dwa morza,
Zagrały wichrem jak skrzydła husarzy;
A ptactwo z góry okiem łupy waży
I dziko pieśni pogrzebowe kracze,
Na zagon hordy, na zdrady kozacze;
Coś się strasznego odbiło w ich gwarze,
Lud słucha, duma i zasępia twarze,
Jakby nań dżuma od morza powiała...

Było to u nas za króla Michała
.............

Ty śpisz, Chmielnicki! w grobie do twej głowy
Z sykiem się czołga czarny wąż stepowy,
Niesie ci wieści; w grobie cisza głucha,
Oto już żądło przykłada do ucha...
Słuchaj! pierś dziką rozraduj w nowinie:
Z twojego ziarna rzeź na Ukrainie!
Ty krew lubiłeś, a Dniepr krwią dziś płynie!

Ty śpisz, Chmielnicki! a tu Ukraina
W poły rozdarta płacze i przeklina:
Pocoś zdrad uczył stepowego syna?
Spojrzyj! nad twoją stepową mogiłą
Tysiące orłów w błękity się wzbiło:
To bratnie duchy wiodą korowody...
Te wykrakały z klątwą: Złote Wody!
Tamte z ponurej równiny Batowa
Na grób ci niosą mnogie przekleństw słowa,
Te z Beresteczka, a te z pól Zborowa...
I słychać w górze przeciągłe krakanie:
— Hańba ci, zdrajco! hańba ci, hetmanie!...
Gdy je wiatr zaniósł gdzieś, na step daleki,
Szumiało echo: hańba ci na wieki!
Łuną pożarów klną go niebios sklepy,
I wiatr na grobach i Ławra i stepy,
I klnie jaskółka za gniazdko u chaty,
I przeklinają wszystkie polne kwiaty,
Przeklina matek i dziewic płakanie,

I Sicz rozdarta!... hej! czy śpisz, Bogdanie?...
Tam sen okropny ciśnie twe powieki...
Spij, czarny zdrajco, przeklęty na wieki!
Archanioł biały zasłonił oblicze,
Bogu oskarża hordy buntownicze:
Żórawiem czajki wodził po Bosforze,
Dziś srebrnem skrzydłem nie wzleci na morze,
Żagla na sinej nie rozwinie fali,
Bo kozak powstał, morduje i pali;
W Siczy Dorosza nazwał atamanem,
A Dorosz schylił czoło przed sułtanem!
Przysięgli Turkom, pochylili czoła,
I mają buńczuk, poco im anioła?
Na monasterze Przeczystej Dziewicy
Błyśnie półksiężyc złoty na wieżycy,
I dumny Basza konie poupina,
Gdzie się modliła niegdyś Ukraina.
A niema komu zapędów ukrócić.
Starzy wołają: lepiej ziemię rzucić!
Wzięli kij, lirę i pełni rozpaczy
Poszli daleko, gdzieś, na chleb żebraczy.
Trudno im z wami przemieszkiwać doma,
Znali czas inny, dzisiaj tu Sodoma!
Ten, co ich bronił w ukraińskiej ziemi,
Już dawno w grobie: brat książe Jeremi.
Jego pacholę zasiadło na tronie,
W ręku ma berło a ciernie w koronie.

I dziko w stepie: śród bojów i wrzawy
Umilkły pieśni i dziewic zabawy,
Tylko rżą konie, słychać broni szczęki,
I szumy Dniepru i konania jęki.
Gdy rano słońce na niebo wypłynie,
Dziewice stepu kryją się w pustynie,
Dzień dla nich straszny, bo tu jasyr czeka
I w Tureczczyznę pielgrzymka daleka;
A w noc, gdy złoty księżyc patrzy z góry,
To zasmucony chowa się za chmury,
Albo czerwono świeci ziemi zbrodni
W kształt pogrzebowej na niebie pochodni!




Chorągwie, oddziały
Na słowo „baczność“ w jeden mur się zlały.
W polu, przed frontem ołtarz ustawiono...
Step mu posadzką, niebiosa zasłoną,
Dęby filary, widnokrąg pustyni
To modre ściany olbrzymiej świątyni,
I jak posągi w dali czarne głazy,
A słońce w chmurach maluje obrazy.
Wojsku grom często nucił miast organów,
Dzisiaj szum głuchy bohowych bałwanów
Zawtórzy pieśni: „Rodzicielko Pana,
„Prowadź nas w ogień, Ty Niepokalana!...“

A wojsko wierzy, że stąd prostsza droga
Łzom i modlitwom i duszom do Boga.

Mszę rozpoczyna mnich, ojciec Gaudenty,
Biały jak gołąb, w oczach zapał święty...
„Et iltroibo ad altare Dei...“
„Chryste, sztandarem bądź naszych kolei!“
Modli się wiara... „a trzymaj w nadziei!...
„My do stóp Twoich bisurmana złożym!“
A starzec klęka przy ołtarzu bożym,
Na licu uśmiech, broda srebrnowłosa,
Oczy zwrócone w błękitne niebiosa,
W całej postaci jakaś tęskność błoga,
Jakby się dusza stęskniła do Boga.

Dziwne też o nim w obozie posłuchy...
Mówią, że w nocy doń spływają duchy,
Że czyta przyszłość, a są, co widzieli,
Jak rozmawiali z Gaudentym anieli...
Wieść nawet często słyszana od wroga,
Że ten kapucyn ma łaskę u Boga.
Wojsko go kocha, on im wzajem płaci,
Kocha ich wszystkich jak dziatwę, jak braci...
W bój z nimi idzie, przed bojem spowiada,
Więc od lat wielu sercami ich włada...

Cisza w powietrzu wśród polnej modlitwy...
Żelaźni ptacy nim pomkną na bitwy,

Groty i miecze nim stępią na wrogu,
Siebie i ostrza powierzają Bogu.
Poranne słońce rozlewało blaski,
Jakby promienie czystej niebios łaski,
Ksiądz ewangelię począł w imię Boga,
Błysnęły w słońcu szable, jak na wroga,
A chórem grzmiały piersi rozrzewnione:
„Pod Twoje skrzydła weź Lud i Koronę!
Nad zagrodami u nas łuna świeci...
W zagrodach, Panie, nasze żony, dzieci!

Kraju i świątyń dziś bronim piersiami;
Jutro, gdy zorza zejdzie nad polami,
Czy im nie powie, że są sierotami?!...“

„Sanctus!“ dzwoniono! „sanctus Deus“, woła
Mnich przy ołtarzu, schylają się czoła,
Kasztelan szablą skinął, skłonił głowę,
Hucznie zagrzmiały kotły obozowe,
Znaki rycerskie, kopie i sztandary
Trzykroć schylono przed ołtarzem wiary,
A szeregami modlitwa zabrzmiała:
„Na wysokości Panu cześć i chwała!
„Pokój wybranym, ludziom dobrej woli...
„Panie! w pokutę przyjm to, co nas boli!“




Wrzawa pogoni już w dali przycicha,
Patrzy chorąży na klęskę i wzdycha;
Patrzy na słońce: wstawało tak cudnie...
A takie krwawe oświeca południe!
Na step pogląda: tam, na wszystkie strony,
Pierzcha nieszczęsny hufiec rozgromiony!
I na Boh patrzy: jak szumiał, tak szumi,
A nad brzegami kozactwo się tłumi.
Spojrzał na ołtarz: Maryi obrońca
Zadrżał, tej klęski nie śmie marzyć końca.
Ból mu ściął piersi, których nie zna trwoga.
Kapłan gorąco modli się do Boga,
Na jego twarzy niema przerażenia,
W oczach gra zapał boskiego natchnienia;
Kląkł, stawia kielich na nakryciu białem,
Serce pożywił Pana krwią i ciałem,
A zatopiony w dziękczynnej modlitwie,
Przepomniał widać o wrogach i bitwie.

Wtem groźne „hurra!“ rozległo się w ciszy;
Pan Rożniatowski sprawił towarzyszy,
Gonią kozacy; lecz cobądź się zdarzy,
On takiej świętej nie opuści straży.
Wziął sztandar, księdzu błogosławić daje,
Potem spiął konia i przed frontem staje:
„Formuj półkole!“ Żelaźni stanęli,
Świecą skrzydłami jak jaśni anieli,

Mnich podniósł ręce:... „Chwalimy Cię, Panie,
Przez krew dzisiejszą i wiernych konanie!
Przez nocne ognie, jęk matek i dzieci,
Gdy wieść o ojcach do ich strzech doleci!...
Lecz jedno mgnienie od Twojego tronu —
Wróg w proch upadnie jak wieże Syonu.“

Straszny był napad, że aż ziemia jękła;
Tam szabla w dłoni, tu misiurka pękła,
Lecz chorążemu kozak nie dostoi,
Skruszyli piki na stalowej zbroi,
Chwycili szable, ale hełm za twardy...
„Poddaj się!“ krzyczą — chorąży za hardy...
Dokoła niego towarzyskiej roty
Błyskają długie, skrwawione brzeszczoty;
Bój wiodą dziko te krwawe straszydła,
Z przyłbic lśnią kity, a od ramion skrzydła.

Uskoczył kozak, pogląda z daleka,
Strzela i, zda się, sam napadu czeka,
Lecz Rożniatowski powstrzymuje konia;
A kiedy dymy uleciały z błonia,
Dziwno kozactwu... „Taka garstka mała!
Ha! czy szalona?... czy zapamiętała?...
A choćby przy nich był szatan z Budziaku,
Toż wszystkich w jednym pomieścić kołpaku!“

Znowu jak wicher zerwali się razem,
Wpadli i kruszą żelazo żelazem.

Legli pancerni, Rożniatowski pada...
Ha! już na ołtarz puszcza się gromada:
Na strzał już tylko... ołtarz i naczynie
Krwią niewinnego księdza wnet opłynie!
Wtem mnich się zwraca z krzyżem Zbawiciela,
Błogosławieństwo poległym udziela,
I — „w imię Ojca! — “ tłuszcza krwi nie syta
Wstrzymała lejce, stanęła jak wryta.
Lękliwsi krzyżem naznaczyli czoła...
Marzą, że widzą z Ławry apostoła;
I wnet pacierza rozległy się gwary...
Wtem najzuchwalszy krzyknął: „Hej, to czary!
Lecz boże zioła taki czar rozbroją:
Hurra!“ chciał pomknąć, spojrzał, wszyscy stoją.

Mnich stał, ku niebu miał twarz obróconą,
Zapadłe oczy jak dwie gwiazdy płoną.
Kiedy prawicą czynił krzyż widomy,
Oczyma z niebios, zda się, zaklnie gromy;
A była cisza nad całym obozem...
Kozacy milczą, drżą, jak ścięci mrozem,
Skoczyli z koni, padli na kolana...
Ich dusze trwoga ciśnie niezbadana,

A sotnikowi rzecze kozak z cicha:
„Patrzaj! na czole blask u tego mnicha...
Idźmy, bo żadna nie ujdzie stąd noga!
To jakiś święty! łaskę ma u Boga!“
Wskoczyli na koń, szlak tętni za nimi,
Znikli...

Mnich czytał psalm nad poległymi.
„...I oto lećcie do pańskiego tronu,
Żywot wasz spłynął wedle słów zakonu...“
Wtem Rożniatowski zwolna podniósł głowę...
„Ojcze! posiłki daj wiatykowe,
Bo mi głęboko w pierś utkwiła rana;“
„Dziś jeszcze staniesz przed obliczem Pana,
Synu wybrany! Wy bracia wybrani,
Archanioł Michał już wam zahetmani!
Idźcie odpocząć w Cherubinów kraju,
Przeczysta Panna powita was w raju!
Idźcie się w Pańskiej rozradować twarzy...
Boście polegli u Jego ołtarzy!“
Na to chorąży bolami złamany:
„Za tych, co w trwodze, proś, ojcze kochany,
„My już bezpieczni!...“
Mnich przeżegnał stronę,
Kędy pierzchały hufce rozpędzone.
Łzy błysły w oczach, on modlił się: „Panie!
„Nad nieszczęsnymi powstrzymaj karanie!“
Rożniatowskiego nie doszły już słowa:

Skonał waleczny, w proch upadła głowa.
A mnich się modli, podniósł obie dłonie:
„O Panie! ziemia cała we krwi tonie.
Spuść nam ratunek, Boże!... my ci wierni;
Za Twoją chwałę wiecznieśmi pancerni!
Dzisiaj nas srodze zgnębił lud zdradziecki;
Kasztelan pierzchnął! ......
......jest inny Łużecki!...“
Kląkł, ręce obie podniesione trzyma,
Umilkł — i Bogu modli się oczyma.
A niebiosami, niby łańcuch biały,
Ku zachodowi łabędzie leciały,
Szemrały brzozy, dąb zaszumiał stary,
Zanucił ptaszek, skacząc na konary...
Potem ucichło, znikły białe gońce,
Tylko mnich klęczał i świeciło słońce.




VIII.
POPIEL I PIAST
TRAGEDYA W PIĘCIU AKTACH.
(WYJĄTKI).
OSOBY:

POPIEL, król.

WŁADYSŁAW,  Książęta, stryjowie króla Popiela.
ZBIGNIEW,
PREMYSŁAW,
WYŻYMIR,
WROCISŁAW,
JAKSA,
ZIEMOMYSŁ,
WISŁAW,
BOGDALA,
SZCZERB,  Wojewodowie rodów.
MIROSZ,
BRONA,
JAROSZ,
KRASKA,

Św. METODY, apostoł słowiański.
DYAKON.
Pater FUCHS, kapelan królowej.

HARTEN,  posłowie niemieccy.
GIESE,

PIAST, kmieć z Kruszwicy.
ZIEMOWIT, syn Piasta.
ŻÓRAW, Zaodrzanin.
SWIERGOŃ, dworzanin Popiela.
GNIEWOSZ, Zbigniewa.
SĘP, harfiarz.
CZORCZ, rycerz Zbigniewa.
ADELA, żona Popiela.
BOŻENNA, matka Popiela.
KALINA, siostra Popiela.
RZEPICHA, żona Piasta.

Wieszczkowie. — Rycerze. — Kmiecie i kmiotki.


Rzecz dzieje się w Kruszwicy, nad Odrą i w okolicach Kruszwicy.





AKT PIERWSZY.

SCENA DRUGA.
Przed zamkiem Popielowym. ŻÓRAW zbrojny w oszczep i miecz; wchodzą POPIEL, ZBIGNIEW, PŻEMYSŁAW, WYŻYMIR, SZCZERB, MIROSZ, BRONA, JAROSZ, KRASKA, PIAST, kilku rycerzy i kmieci.
POPIEL (do Zbigniewa).

Na wrzawy wieców czasu tylko szkoda.
Gdzie jeden rządzi, tam najlepsza zgoda.
Patrzyłem na to, gdym brał żonę moją;
Tem, stryju, Niemcy tak przeważnie stoją.

ZBIGNIEW.

Bogowie z tobą! mądre rzekłeś słowo.

POPIEL (do zgromadzenia).

Więc wiecom koniec, a król odtąd głową.

(postrzegając Żórawia).

Skąd wy?

ŻÓRAW (przystępując).

Z Zaodrza, z ziemi nieszczęść, panie.

POPIEL.

Ze ziemi nieszczęść?... Bracie Zaodrzanie,
Przystąp i powiedz, co się dzieje z wami?
Słyszałem, żeście wiedli bój z Niemcami.
Cóż spadło na was?

ŻÓRAW.

Mordy pożogi.
Lud nasz wycięty od zaborczej broni;
We więzach starce, zbeszczeszczone progi,
U mogił jęki, w polach wrzask pogoni.
Spłonęły sioła, grody i świątynie,
Niemcy do krzyża spętany lud chłoszczą,
Gdzie jeno spojrzysz, tam krew lub łza płynie;
Kędy się zwrócisz, śmierć i rozpacz goszczą,
Syn rzuca matkę, ojciec dziatki lube,
Wieszczek gaj święty i obietne zgliszcza,
I lecą na bój — królu! na zgubę,
Bo nie ratuje nas bój, lecz wyniszcza.

POPIEL.

Przekleństwo wrogom!... A cóż wasi wodze?
Na wiecu tylko gardłują odważni,
A w bitwach dają lud wycinać srodze?

ŻÓRAW.

Zginęli nasi wodzowie poważni:
Jedni polegli na pobojowisku,
Drudzy schwytani i żywcem spaleni,

A my zostali bez wodzów, w ucisku,
Bez wodzów, królu! wśród krwi i płomieni.

BRONA.

Możni bogowie!

POPIEL.

A kniazie udzielni?

ŻÓRAW.

Ci się w hołd, królu, oddali Niemcowi
I krzyż przyjęli.

POPIEL.

Kniazie w hołd? bezczelni!

ŻÓRAW.

I chodzą, królu, i syczą ludowi,
Że stare bogi niczem, że krzyż bogiem.
A z nimi czarni zachodzą w zagrody
Z olejem, z krzyżem i ze dzbankiem wody,
I lud czarują na zbratanie z wrogiem.

POPIEL.

Znać grom samopas błąka się z wiatrami,
A na niebiosach skamieniały bogi,
I niema pomsty na podłość i zbrodnie.

ŻÓRAW.

Grom będzie z nami, gdy ty będziesz z nami:
W twojej go ręce czują teraz wrogi;

Ty masz zbawienia i zemsty pochodnię!
Zesłańcze bogów! uklękam przed tobą,
Przemożny królu! ty jesteś wybrany
Zmienić łzy w radość — w szczęście nasze rany;
Ty — podnieść naród, przywalon żałobą,
Z pod pogorzelisk, krzyża i rozboju.
Jeszcze znajdziemy ducha w naszem ciele,
Jeszcze możemy wypłynąć z krwi zdroju —
Zwyciężyć jeszcze, lecz ty stań na czele!

(Chwila milczenia).

Mamże ci mówić, jak cię naród czeka?
Mamże cię błagać moich krwią i łzami;
W ogniach mi dawno z łez oschła powieka,
Krwi nie wysłowię spiekłemi ustami.
Patrz, królu! w każdem tchnieniu mego łona
Czuć, że tam naród mordowany kona.

(Popiel zakrywa twarz).

Ty płaczesz? Królu! tam u nas kamienie
Płaczą.., O królu! ty mnie łez nie dawaj!
Po miecz twój, wrogom straszny... Orle! wstawaj!

POPIEL.

Wstanę ja, ptaku mój! ja wam mścicielem!
Przez wszystkie bogi klnę się, że niedługo
Ślady za sobą trupami uścielem
Aż poza Łabę! tam, za rzekę drugą!

Do Niemiecczyzny zaniesiem pożogi
I mord, a takie zatyczymy drogi
Kościotrupami Niemcom, że po wieki
Lękać się będą brzegów waszej rzeki.

ŻÓRAW.

Niechże cię, królu, błogosławią nieba!

POPIEL.

Ale mi ludzi do tego potrzeba,
Posłusznych jako żelazo młotowi.
Postaw mi takich, co będą gotowi
Umrzeć, gdy skinę, a wstać, gdy rozkażę.
Niech mi przysięgną na bogów ołtarze,
Że będą ślepym piorunem mej woli.

MIROSZ (do Szczerba).

Nie znajdzie takich. Chyba ród sokoli
Zapomniał w biedzie górą skrzydła nosić!

ŻÓRAW.

Królu, jam tułacz, łaski przyszedł prosić,
Więc mi ją przyjąć taką, jaką dajesz.
A ludzi, jeśli z tem na mnie się zdajesz,
Ja ci dostawię takich.

POPIEL.

Takich ludzi?

ŻÓRAW.

A znasz ty tę moc, którą rozpacz budzi?

A wiesz ty co pierś, której wszystko jedno:
Żyć, lub w mogiłę położyć się biedną?

POPIEL.

Zaiste! straszni ludzie!

ŻÓRAW.

Bez ojczyzny,
Królu! a w sercach mają takie blizny
Po tej ojczyźnie, że ich nie zaboli
Nic, cobyś, panie, uczynił ich doli,
Byleś im tylko ojczyznę ocalił.

POPIEL.

Daj mi tych ludzi! a ja będę palił
I ścinał z nimi Niemców bez litości.

ŻÓRAW.

Pojutrze, królu, ujrzysz twoich gości.

(odchodzi).
POPIEL (do zgromadzenia).

Ogłosić wojnę, otrąbić wyprawę!
Niech każdy broń ma gotową i strawę.

(spostrzegając zadumanego Piasta).

A ty co dumasz tak, gołębiu siwy?

PIAST.

Dumam, że u nas, królu miłościwy,
Będzie tak samo.

POPIEL.

Kmieciu, włos twój biały
Litość zna we mnie. Dość tych słów, zuchwały!
Raz rzekłem: wiecom koniec! Mnie do lotu
Rad nie potrzeba z pod kmiecego płotu.

PIAST.

Ha! niechajże tem rządzą możne bogi:
Wam wasza wola, a nam wiec nasz drogi.

POPIEL.

Dość! a do wojny stawajcie gotowi.

KRASKA.

Staniemy, królu!

JAROSZ.

Sława Popielowi!




PIEŚŃ.
(Ze sceny piątej).

W niebach, za stołem,
Zasiedli społem
Pomarli nasi ojcowie.
Sławnej czeladzi
Bogowie radzi,
Gośćmi się cieszą gazdowie.

Godyż tam, gody!

Czerwone miody
W srebrzystych pienią się rogach.
Na cześć biesiady
Śpiewają dziady,
A Lech najbliższy przy bogach.

„Hej! wojowniku,
Nasz obietniku —
Bogi doń rzeką wieczyste —
Okrom te gody,
Jakiej nagrody
Chce jeszcze twe serce czyste“?

„Możni bogowie!
Lech im odpowie —
Gdy słudze radziście swemu,
Potęgę w boju,
Miłość w spokoju
Dajcie ludowi mojemu“.





AKT DRUGI.

SCENA DWUNASTA.
Lud na błoniu wiecuje. Wchodzą POPIEL, WOJEWODOWIE, ŻÓRAW, ŚWIERGOŃ, RYCERZE i ZAODRZANIE. Od strony gaju stoją kmiecie przed chorągwią, PIAST idzie naprzeciw króla z chlebem.
POPIEL.

Co to jest? Czego lud wyciągnął w pole?
Czy już zimują i trzody i role,
Że wałęsacie się tu jak gawrony?

PIAST(podając chleb).

Chlebem i miodem bądź nam pozdrowiony!
To jest wiec, królu. Więc, jak zwyczaj każe,
Odpasz miecz i siądź między gospodarze,
A zawiecujem, jak dawniej bywało.

POPIEL.

To jest wiec? i ty śmiesz mi tak zuchwało
Mówić o wiecu? Precz mi z temi dary!

Do ziemi czołem, buntowniku stary!
Albo wam błysną miecze i topory.

Z dzielnicy MIROSZA.

Gdzie Mirosz?

Z dzielnicy SZCZERBA.

Patrzcie! jaki do krwi skory!

Z dzielnicy KRUSZWICKIEJ.

A o ziem cisnął i chlebem i miodem.

DRUGI (do chorążego).

Do góry znakiem! Niechaj nad narodem
Kmiecym powiewa niespożytą chwałą!

POPIEL (do świty).

Tnijcie ten motłoch!

PIAST (zastępując drogę).

Tnijcie i dłoń białą
Skalajcie w bratniej krwi bezbronnej rzeszy.

POPIEL (dobywając miecza).

Co? ja mam począć? Z was nikt nie pośpieszy?

BRONA (zastępując).

Królu! to czysty lud, nie podnoś broni!
Nigdy nie zlała krew tej świętej błoni.

ŻÓRAW.

Na twoich stryjów każ uderzyć, panie.
Lecz tu ciąć?... królu, tu nam serc nie stanie!

POPIEL (ze wzgardą).

To precz! niech twoje Zaodrze przepada!

ŻÓRAW (zakrywając oczy).

Nie patrzcież, oczy, gdzie ręka cios zada.

PIAST (chwytając go za rękę).

Stój, Zaodrzanie! jeszcze krótkie słowo. —
Królu! ty nie wiesz, że z wolą wiecową
Podetniesz naród, jak dąb u korzenia.
Zlicz, w ile rodów on się rozramienia?
Zlicz, ile plemion trzyma wiecu wola?
Wiecem tu stoi nasza i twa dola.
Więc jeśli serca dla nas nie masz w łonie,
Pomnij, że rodów i plemion twe dłonie
Nie utrzymają potem żadną siłą.

POPIEL.

Do stryjów przejdą?... Teraz się odkryło
Lico twe, zdrajco; wy z stryjami w zmowie.

PIAST.

My bronim swego — zdrajcami stryjowie.

POPIEL.

Precz, zdrajco! hańbę ciskam tobie w oczy.

PIAST.

Patrz! a ta hańba na ciebie się toczy,
Bo w przepaść naród rwiesz sercem zuchwałem.
Ja ze stryjami żadnych rad nie miałem;

Ja gardzę nimi, i takiej podłości
Nawetbym na próg nie dopuścił w gości.
Toż mi nie wieszaj zdrad na siwej głowie,
Jam czysty — ale tam wiedzą bogowie,
W jakiej pamięci ty staniesz u ludzi.
Już krew Mirosza ręce twoje brudzi...

POPIEL (podnosząc miecz).

Ha! dość!...

(po chwili).

Idź do dom — idź starcze w pokoju.
Twój syn mi życie uratował w boju —
Ależ ja tobie ten dzień płacę drogo.

PIAST.

I chcą — i serca zepsuć ci nie mogą,
Nie mogą wszystkiej krwi zatruć ci w łonie.
Miałbyś ty czyste jak u dziecka dłonie,
Gdyby nie obcych złość i podżeganie.
Niegdyś ty nasz wiec miłowałeś, panie;
Dumny — lecz prawym słodką duma taka,
Bo czuć w niej duszę Lechowego ptaka.
Ale nieszczęsna powiodła cię dola
W kraj, gdzie przekleństwa, gwałty i niewola.
Tam struli-ć ducha, tam dali ci żonę,
By podżegała twe roznamiętnione
Serce, a rękę twą uczyła chłostać.
A wiesz dlaczego? Nie mogą ci sprostać,
Zostającemu w zgodzie z plemionami.

To ród, co wiecznie z gotowemi kłami
Czyha na krwawe sąsiadów niezgody:
Ty brniesz w ich sidła, zapaleniec młody,
A on na ciebie jarzmo potem wtłoczy.

POPIEL.

W jakąż to przepaść patrzą moje oczy?!
Dałyż starcowi temu przejrzeć bogi?
On widzi, a ja ślepy?... Karmię wrogi!
Karmię krwią moją i tulę do łona!...
Jeśli to prawda — słuchaj, kmiecy synu,
Ja jestem zdolen okropnego czynu.

(Zamyśla się).
(Wchodzi rycerz).
POPIEL (postrzegając rycerza).

Co niesiesz?

RYCERZ.

Królu, wesoła nowina:
Królowa pani powiła wam syna.

POPIEL.

Syna! mnie?... Bogi chwały wiekuistej!
Czyżby wy, święci, weszli w dom nieczysty
Z taką radością, z takiemi promienie?!
O! matko, przebacz ojcu podejrzenie
Królewskie.

(Do Piasta).

Piaście! żmijo ty kłamliwa,
Giń przepadaj!

PIAST (odsłaniając pierś).

Tnij! niech się dolewa
Czara twych zbrodni.

(Kiedy Popiel podnosi na Piasta miecz, lud porywa Piasta między siebie, a Wieszczek odbija miecz nożem obiatnym).
WIESZCZEK (do króla).

Stój! Piast niebu miły.
Mężne go ręce bogów zasłoniły;
Stój! lub się lękaj niebieskiego gromu.

POPIEL (do świty).

Tnijcie ich! bogi teraz u mnie w domu.

(Zbrojni rzucają się na lud, unoszący Piasta i chorągiew ku gajom. Popiel, Brona i Żóraw odchodzą na lewo).




AKT TRZECI.

SCENA TRZYNASTA.
(W zamku Popiela).
PIAST; POPIEL wchodzi ze zwieszoną głową.
PIAST (patrząc na króla).

Bogi! jak mu twarz zmarniała.

POPIEL (postrzegając Piasta).

Z czem, kmieciu?

PIAST (pokazując kosz).

Z darem.

POPIEL (przystępując doń).

Patrz mi w oczy, stary!...
Ty wiesz?!

PIAST.

Co, królu?

POPIEL (chwytając go za ramię).

Przez jakie ty czary
Wiesz? Czemu ty się wpatrywałeś we mnie?

Starcze! ty żywy nie wyjdziesz odemnie!
Mów!

PIAST.

Co mam wiedzieć? Czy to was tak dziwi,
Że chodzę smutny? Niech się nie przeciwi
Oko twe, królu, smutkowi naszemu.
Smutku i bogi nie bronią.

POPIEL (opamiętując się).

Idź! Twemu
Słowu ja wierzę. Idź do domu, stary.
A nie patrz nigdy w królewskie zamiary.

(Piast odchodzi).
POPIEL (sam).

Jak cicho temu starcowi na świecie!
Patrzył się na mnie jak na zdrożne dziecię,
A w oczach miał śmiech pomięszany z łzami...
Gdzie ja? Gdzie Popiel, co niegdyś z bogami
Niebios na równi ważył moc swej duszy?
Dziś już oczyma kmieć łono mi kruszy
I może patrzeć w nie, jak w dzban rozbity...
Biada im za to! Chociażby błękity
Jak noc zczerniały, i piorunów zdroje
Z bogami spadły na mnie... ja dostoję!...
Duszno...

(Otwierając okno).

Tam chmury i we mgłach dzień szary...
Niegdyś ojcowie spełniali tu czary,
I jak świat światem, nie słychać w narodzie,
By kto truciznę podał gościom w miodzie!...
O! nienawiści moja! wrzej mi w łonie!
Jeśli trucizny tkną się moje dłonie,
Niech mi się zdaje, że to miecz!

(zamyśla się).
SCENA CZTERNASTA.
PIAST; ADELA wchodzi z dzbankuszkiem w ręku.
POPIEL (z przerażeniem).

Adelo!
Pójdź stąd — ja słyszę duchów jęk pod ścielą.

ADELA.

Cyt! już łódź z dwoma stryjami tam płynie.

POPIEL.

Ha! już?

ADELA.

Za chwilę staną na głębinie.

(Pokazując dzbanuszek).

A to dla reszty... Cóżeś niespokojny?
Patrz! tu się kończą mój lęk, twoje wojny.
Jad straszny; Gierda warzyła go w nocy.
Kilka kropelek, a ma więcej mocy
Niż miecz: sto głów ci tnie jednym zamachem!

POPIEL (ponuro).

Nie! to nie stanie się pod moim dachem.

ADELA.

Już nie?

POPIEL.

Adelo, pierś moja do cześci
Nawykła, jak ta dłoń do rękojeści.
Nie mogę — ja się brzydzę taką zdradą.
Rzuć dzban, Adelo. Oni stąd wyjadą
Zdrowi, a ja ich w boju pomorduję.

ADELA.

Głupia rycerskość.

POPIEL.

Lecz podły, kto truje.

ADELA.

A twoje słowo? i cóż, mój rycerzu?
Kto się klął wczoraj — ręka na puklerzu —
Ta, a ta lewa na piekieł bożyszczu?
Jam się nie bała stać przy waszem zgliszczu,
Ja, innej wiary kobieta, i trwożna,
A ty? — struć wroga, to podłość! nie można!
A słowo dane kobiecie? cóż znaczy?
Tę podłość tobie sumienie wybaczy, —
Lecz nie przebaczę ja, żona, twa lwica;
Ja tobie co dnia cisnę ją na lica,
A potem z dzieckiem ucieknę.

POPIEL.

Przeklęta
Chwila przysięgi!

ADELA.

Rzecz już rozpoczęta;
Ci toną —

POPIEL.

Toną!

ADELA.

Wszak ty chcesz ich śmierci?
Czyż to nie jedno, że komuś łeb w ćwierci
Zrąbiesz, czy dasz mu kilka kropel jadu?

POPIEL.

Więc truć i stać się czarniejszym od gadu?
O! żono, bogi rycerski bój lubią:
Przebaczą szabli krew, lecz zdrajcę zgubią.

ADELA.

Truć! — Zważ na kmieci, na hardych rycerzy,
W boju to wszystko z nimi się sprzymierzy;
Ty padniesz! a choć zwyciężysz, cóż z tego?
Policzysz jeno szczerby miecza twego
I weźmiesz na się sławę, płaszcz dziurawy
Głupców. A zresztą nie zawsze dla sławy
Miecz twój mordował.

POPIEL.

Lecz ci, co skonali,
To od rycerskiej lub królewskiej stali.

ADELA.

Miecz i trucizna, co pod ręką stoi.

POPIEL.

Ależ mnie przeklną i najkrwawsi moi.

ADELA.

O nie! świat gubi małego zbrodniarza,
Potężna zbrodnia ludzi tak przeraża,
Że na sam rozgłos uklękają w skrusze.

POPIEL.

Ha! niechże spojrzą w Popielową duszę
I kamienieją!

ADELA.

Wszystkie Lecha działy
W twej ręce!

POPIEL.

W mojej!

ADELA.

Widzisz, jużeś śmiały.
Takim cię kocham. Wpaść na miecze nagie,
Twój rycerz, nawet twój kmieć ma odwagę,
Ale truć —

POPIEL.

Ha! truć tak chytrze swych gości?
Tej mi odwagi piekło pozazdrości.
Gdybyż już byli.

(Wchodzi sługa Adeli).
POPIEL (do sługi).

Z czem ty? Co tak może
Wzrok twój rozpalać?

SŁUGA (do Adeli).

Pani, na jeziorze
Zginęli razem Wisław i Bogdala.

POPIEL (z rozpaczą).

Z jego rąk podłych!

SŁUGA.

I wie tylko fala,
Gdzie są.

ADELA.

A czółno?

SŁUGA.

Zrąbane na sztuki.

POPIEL (do sługi).

Precz z twoją wieścią między czarne kruki.

(Sługa odchodzi).
(Do Adeli).

Adelo! straszne poczęły się rzeczy.

ADELA.

Więc idźmy dalej, a tych zostaw pieczy
Goplańskich duchów.

(Pokazując dzbanki z białej gliny).

Patrz, te z białej gliny
Będą dla matki, dla mnie i Kaliny.

(Pokazując czarne dzbany).

Te —

POPIEL.

I Władysław?

ADELA.

O! i ten niech ginie.
Wiesz, ile waży jego imię w gminie;
Kmiecie doń chodzą dzień po dzień na rady.

POPIEL.

Niechaj umiera!

ADELA (wlewając truciznę do czarnych dzbanów).

Teraz wlewam jady.

POPIEL.

Co? już! — Nawet ci ręka nie zadrżała.
Czemuż to przy mnie?

ADELA.

Królu, ściano biała,
Patrz się na ścianę.

POPIEL.

Ja z tych nie naleję.

ADELA.

Pierwszy raz widzę jak rycerz blednieje;
Ja te obejmę.

(Słychać trąbkę).
POPIEL.

Bogi, możne bogi!

Po co ich w moje prowadzicie progi?
Postawcie mi ich na polach z orężem.

ADELA.

Tyś jeszcze w szale? Zbierz się raz! bądź mężem!

(Popiel i Adela wychodzą środkowemi drzwiami, które po ich wyjściu zostają otwarte).
SCENA PIĘTNASTA.
Wchodzą: BOŻENNA, KALINA, ADELA, POPIEL, WŁADYSŁAW, PRZEMYSŁAW, ZIEMOMYSŁ, WROCISŁAW.
POPIEL (do Adeli).

Trzech niema.

ADELA.

Cicho! dobrze, że tych mamy.

(Do stryjów).

Stryjowie mili, sercem was witamy,
A niech już wszystko w niepamięci zginie!

WŁADYSŁAW.

O! niechaj ginie! i niech się ten minie
Jak cień, kto wznowi burzę między nami!

ADELA.

Cóż się z tamtymi dzieje książętami?

PRZEMYSŁAW (ze zdziwieniem).

Przodem ruszyli Wisław i Bogdala —

POPIEL (do siebie).

Stań nad jeziorem, to ci powie fala —
Ja ci nie powiem.

ADELA (do króla).

Zbudź się, króla maro.

(Do Przemysława).

A Zbigniew — Jaksa?

PRZEMYSŁAW (z pogardą).

Drażnią ranę starą,
I odgrażają się; ot, nie pytajcie.

ADELA.

My pragniem zgody. Ale zasiadajcie!

(Wszyscy siadają).

Ja zapominam, żem tu gospodynią.

(Do Popiela).

Ci trzej z kmieciami zmowę na nas czynią;
Jutro ich musisz uprzedzić żelazem.

BOŻENNA.

Wyżymir dumny był, a Zbigniew głazem.
Lecz Jaksa szczere serce miał dla rodu.
Jeśli go niema, to nie bez powodu:
Tamci dwaj pewnie chwycili go w szpony.
Pomnę, Wyżymir, jak dzik zapieniony,
Na mego męża rzucał się, bywało.
Ha! znać chcą bogi, aby to się stało,
Co raz wieszczono o lechowym rodzie.

WŁADYSŁAW.

My ich bratowo nakłonim ku zgodzie.

ADELA (do Bożenny).

Nie wspominajcie dziś tego wieszczenia.

BOŻENNA.

Przecież dwa ono strzegło pokolenia
Od waśni krwi; niechże i was strzeże.

POPIEL (do siebie).

O! piekło —

ADELA (do króla).

Patrzaj, Władysław już bierze
Czarę; idź nalej matce i Kalinie.

POPIEL (ze zgrozą).

Ha! już?

ADELA.

Gołębiu!

POPIEL (nieprzytomnie).

Słyszysz na głębinie?
Zawrzały wody; fala zapieniona
Odrzuca w niebo szare dwa imiona.

ADELA.

Milcz!

ZIEMOMYSŁ (do Wrocisława, pokazując królewską parę).

Młoda para, wielce sobie radzi;
Król ciągle z żoną rozhowor prowadzi.

WŁADYSŁAW.

Nalejcież miodu! A kędyż dziecina?
Lech tu panował, Lechem nazwiem syna.

(Adela nalewa stryjom, Popiel Bożennie i Kalinie).
WŁADYSŁAW (podnosi czarę).

Niechaj wam rośnie zdrowo! niech się wsławi!
Niech znów po sobie Lecha pozostawi!
Imię to z szczęściem chodzi u nas w parze.

ADELA (podnosząc czarę).

Po uczcie syna wam mego pokażę;
Teraz dziękuję.

KSIĄŻĘTA (podnosząc czary).

Na szczęście dziecinie.

POPIEL (do Adeli ze zgrozą).

Patrzaj, wypili — i żaden nie ginie.

ADELA.

Tchórzu — pij.

POPIEL.

Oni dziecko jadem czcili.
Nie mogę.

ADELA.

To cóż? Tem ci nie zabili
Dzieciny; pij.

POPIEL (patrzy po stryjach, podnosi czarę, potem ciska ją o ziemię i porywa miecz).

Nie!

BOŻENNA (wstając).

Miecz? cóż ci się stało?

POPIEL (chowając miecz).

O, nic już, matko. Mnie się przesłyszało,
Że rogi dzwonią.

BOŻENNA.

Cóż cię róg przeraża?

POPIEL.

Co? kmieć mi, matko, buntami zagraża,
Więc postawiłem strażników na wieży.

BOŻENNA.

Oddaj ty kmieciom, co im przynależy,
A kmieć obejmie straż nad twoją głową:
I w każdą, synu, godzinę gromową
Będziesz miał z niego i broń i puklerze.
Myślisz, że długo potrwają te wieże
Pod siekierami, jeśli kmieć powstanie?
Cierpliwie znoszą kmiecie uciskanie,
Bo spodziewają się, że ja ci synu,
W sercu rozniecę znowu miłość gminu,
Ja, która z ojca od kmieci pochodzę —
Ja ich nadzieją, ja dolę im słodzę —
A wiesz co będzie, gdy ja zawrę oczy?
Krew tu się wasza strumieniem potoczy,
A gdzie kmieć zemstą i bronią zaświeci,
Tam gród i puklerz wasz w proch się rozleci.

(Chwila milczenia).
ADELA (do króla).

Gołębiu, matka odpowiedzi czeka..

POPIEL (do Bożenny).

Zrobię mir kmieciom.

BOŻENNA.

Niech się nie odwleka
Ten mir, Popielu; szanuj zwyczaj stary.

ADELA.

Zły z was gospodarz; wszędzie próżne czary.

(Ciszej do Popiela).

Mężnie, Popielu! to już wnet się stanie.

POPIEL.

O! mów, mnie trzyma twoje szczebiotanie.

(Nalewają czary).
WŁADYSŁAW (podnosząc czarę).

Dobrze bogowie o tym synu radzą,
Któremu, królu, taką matkę dadzą,
Jak twoja matka. Jak orlica biała
Pilnuje gniazda, które ukochała;
Żyjcie nam długo, matko Popielowa!

(Wypija czarę, nagle chwyta się za piersi i pada).

Umieram! — W ogniu moja pierś i głowa.

(Kona. Wszyscy wstają i patrzą na Popiela, który z założonemi rękami pogląda na umarłego).
BOŻENNA.

Przez bogi! co to?

POPIEL (nieprzytomnie).

Tak! to jedno, żono,
Czy wejdzie szabla czy trucizna w łono.
To wszystko jedno i lepsze od wojny —
Patrz! jaki starca objął sen spokojny.

BOŻENNA.

Zbrodnia!

PRZEMYSŁAW i ZIEMOMYSŁ.

Trucizna!

WROCISŁAW (załamuje ręce).

A tam moja żona!

POPIEL (przychodząc do siebie).

Struciście! Każdy za chwilę tu skona.
Lecz moje serce dłużej nie wytrzyma,
Byście mi gaśli jak psy przed oczyma,
Bez walki mieczem. O! moi stryjowie,
Ten jad nie wylągł się w Popiela głowie,
Ten jad... ja chciałem stoczyć z wami boje,
Ten jad... nie tknęły go się ręce moje,..
Gińcie rycersko!

(Porywa ze ściany trzy miecze i rzuca między stryjów, potem sam dobywa miecza).

Oto macie miecze!
Uderzcie! we mnie jest serce człowiecze,
Jest krew, miecz ostry wejdzie w piersi moje.
Do zemsty! Was trzech... ja sam jeden stoję!

(Przemysław, Ziemowit i Wrocisław rzucają się do mieczów i padają bezsilni).
POPIEL.

Nie gińcie! wstańcie! ja chcę walczyć z wami!
Stało się!... wszyscy cichemi trupami...
Czemuż trupami są... i tak wytruci?!

(Porywając Wrocisława za rękę).

Wstań ty! ha! nic już ciebie nie ocuci?
O!...

(Rzucając miecz).

Precz!

BOŻENNA (nieprzytomnie).

Czy to syn?

POPIEL.

To ja!... a tam wrogi!
Z poza chmur na mnie nie patrzyły bogi
Oczyma słońca... Tak na twego syna
Wielkość — lechowa składa się rodzina.

BOŻENNA (przychodząc do siebie).

Kalino!

KALINA (u nóg Bożenny).

Matko! ja tu, przyjdź do siebie!

BOŻENNA.

Tyś tu? Oni mi nie otruli ciebie?!
Ha! oni mogą truć nawet oddechem,
Ha! ha!...

KALINA.

Nie śmiej się takim strasznym śmiechem,
Pójdźmy stąd, matko!

BOŻENNA (chwytając Kalinę za ręką).

Czekaj! mnie się marzy,
Że jasny piorun w mych piersiach się waży
I pyta: którą pierwej strzaskać głowę?

POPIEL.

Matko! daremnie! Twoje piorunowe
Słowo nie zbudzi tych. Zostaw nas w ciszy.

BOŻENNA.

Ale mnie niebo, święte niebo słyszy,
I ty usłyszysz mnie przeklinającą.
Przeklinam za krew Mirosza gorącą!
Przeklinam za krew i niedolę kmieci!
Przeklinam! słyszysz? klątwa moja leci
W niebo; ha! teraz za tych klnę trzykrotnie:
Zgiń! zgiń! zgiń!

ADELA.

Królu! słowa te przelotnie
Wiatry z mgłą razem w pustynie rozwiały.

BOŻENNA.

O! nie, nie! święte nieba je słyszały.
Jeszcze raz klnę wam: klątwa wam obojgu!
Nie! i synowi waszemu! wam trojgu!

(Do Adeli).

Drgnęłaś, gadzino? ha! trafiłam w ranę?...
Niech liczko syna twojego rumiane
Zżółknie od twojej piersi jadowitej,

Niech mrze! konając, niech ócz swych błękity
W twe oczy, w serce twe wpoi wyrzutem,
Że mrze, bo mlekiem karmisz go zatrutem,
Słyszysz? przeklinam!

(odchodzi z Kaliną).
SCENA SZESNASTA.
ADELA, POPIEL, później ŚWIERGOŃ.
POPIEL.

Coś tak zadumana?
Czy lęk cię zbiera? orlico! dziś zrana
Ja tak dumałem... O! o! ktoby wiedział,
Jaki od rana do wieczora przedział,
Pragnąłby, aby wiecznie było rano.
Stało się! ze snu ci już nie powstaną,
Nie wzniosą noża, by pierś moją przeszyć!
Pójdźmy zdobytą potęgą się cieszyć.
Twój mąż spotężniał jak bóg!

ADELA (ze zgrozą).

Nie mów dalej!

(Wchodzi Świergoń i spostrzegłszy trupy, cofa się).
POPIEL (do Świergonia).

Co drżysz? czy z piekieł czarty cię wygnali,
Żeś taki blady?

ŚWIERGOŃ.

Królu! wieść przynoszę:

W ziemiach tych trupów wybuchły rokosze,
A Zbigniew, Jaksa i Wyżymir w troje
Wczoraj napadli, królu, ziemię twoje.

ADELA (z przerażeniem).

Syn mój!... Popielu! zbieraj zastęp zbrojny.
Idź! morduj!... Jakżeś piekielnie spokojny!
Czy chcesz, bym ja ci zbierała rycerzy?!

POPIEL (do Świergonia).

Idź! niech straż w rogi na basztach uderzy,
Z Zaodrzanami niechaj Żóraw staje.
Żyw nie wychodzi, kto w Popiela kraje
Wszedł, bo gdzie Popiel jest, tam i zniszczenie.

ADELA.

A gdzie mnie, królu, wyznaczysz schronienie?

POPIEL.

W goplańskiej baszcie.

(Do Świergonia).

Tych każ mi obwiesić,
Którzy nie staną, lub zechcą bunt wskrzesić.

(odchodzą).




AKT PIĄTY.

SCENA TRZECIA.
(W goplańskiej baszcie).
ADELA trzyma krzyżyk i patrzy nań nieprzytomnie. FUCHS rozmawia ze sługą, oddającym mu odzież kmiecą.
FUCHS.

Gdzie?

SŁUGA.

W oczeretach. Tu chusty i świta.

FUCHS.

Spiesz więc i czekaj. Skoro noc zawita,
Ja klasnę w ręce. Czy robiłeś wiosłem?
Noc grozi burzą.

SŁUGA.

Nad morzem wyrosłem.

FUCHS.

Dobrze. Lecz ciężka z naszą panią biada.

Dzień po dniu w gorszą nieprzytomność wpada
I krzyż tak w ręku godzinami trzyma.

SŁUGA.

Jakiemi ona w krzyż patrzy oczyma!...
Boże! od takich ócz ratuj człowieka!

FUCHS.

Idź! już się niebo chmurami obleka.
Fale nam czółno pochwycą.

(sługa odchodzi).
FUCHS (patrząc na królowę).

W śnie jeszcze.
Królowo!... Milczy... Pierś mrożą mi dreszcze,
Kiedy zagłębię myśli w jej męczarnie.
Ha! więc i pogan nie można bezkarnie
Niszczyć i tępić? Dziwne sądy nieba!
Lecz czas; obudzić ze snu ją potrzeba.
Królowo!

ADELA (z przerażeniem).

Precz! precz! ja się ciebie boję!
Tyś czart; zaczekaj, jeszcze życie moje
Czarne... Ach! jakaż to droga daleka
Na tamtą stronę. Stój! jeszcze Bóg czeka,
I krzyż wie, że ja taką iść nie mogę.

(Wpatrując się w krzyż).

Krzyżu! o!...

FUCHS.

Pani, zbudźcie się, czas w drogę.

ADELA.

Precz, precz, szatanie.

FUCHS (z rozpaczą).

Okropna godzina.

ADELA.

O nie, nie na mnie samej cięży wina.
Ty wraz z twoimi truliście mi życie:
Otruta, trułam... Pomnisz ty przybycie
Króla Popiela?... Jam w zamku siedziała
Nad krosienkami, czysta jak kwiat, biała.
To było wczoraj, ty stałeś koło mnie;
Ha! czy ty pomnisz to, coś mówił do mnie?
O gdziem ja teraz? Wróć mi moje wczora!
Wróć mi, szatanie!

FUCHS.

Właśnie teraz pora
Wyrzekać na mnie i tonąć w rozpaczy.

ADELA.

Czemużeś uczył że mi Bóg wybaczy
Waśnie i mordy? Kłamałeś jak żmija!
Zginąć ten musi, kto ludzi zabija.
Nie bierz mnie jeszcze, jam nie oczyszczona.

FUCHS.

Z was, pani, mówi Popielowa żona,
W pół spoganiona, jęcząca bez skruchy.

ADELA.

Na wszystkie moje modlitwy Bóg głuchy.

(Wpatrując się w krzyż).

Krzyżu! o!

FUCHS.

Pani!

ADELA (z rosnącą nieprzytomnością).

Piekło się otwiera...
Umrzeć? Szczęśliwy, kto w Bogu umiera...
Czekaj! Bóg czeka...

(Rzucając kawałki krzyża).

Mój krzyż pękł mi w ręce...
Przepadło!

FUCHS.

Pani!

ADELA.

W ogniu, w wiecznej męce!...

FUCHS.

Królowo! czółno mamy w oczerecie.

ADELA.

Skoczyć w jezioro oknem?...

(Przychodząc do zmysłów).

Moje dziecię!
Ratuj mię! ratuj!

FUCHS.

Upowijcie syna.

A śpieszcie, pani! Już szarzeć poczyna.
Nim noc śćmi błękit, przepłyniem jezioro
I wejdziem w lasy. Goniec poszedł skoro;
Nasi już pewnie stoją na granicy.
Tu odzież...

(Adela i Fuchs przebierają się w kmiecą odzież).
SCENA CZWARTA.
POPIEL, ŻÓRAW i ŚWIERGOŃ wchodzą niepostrzeżeni do ADELI i FUCHSA.
POPIEL (do Żórawia i Świergonia).

Cicho!

FUCHS.

Jeszcze buntownicy
Zadrżą przed nami, jak w Zaodrzu drżeli.

ADELA.

Nam tu napowrót miecz drogę uścieli.
Śpieszmy! natychmiast upowiję syna —
A król?

FUCHS.

Niech piekło porwie poganina!
To wróg!

ADELA (idąc do małych drzwi).

Dla dziecka matka się poświęci —
O! królu, nie klnij — za to mej pamięci!

POPIEL (dobywając miecza).

To już ostatnia zdrada; pęknij, serce!

(Do Adeli)

Stój! albo mieczem łono ci przewiercę,
Gadzino podła! O! bogi, to pali
Mocniej od ciosów waszych! Więc na fali
Czółna ty czekasz, gdy śmierć na mnie bieży?
Niechże ci wszystka krew na twarz uderzy,
Wszystka wylana krew przez ciebie, żmijo!...

(Do Fuchsa).

Mędrku, gdzie duchy ojców moich żyją?

FUCHS (tonem pewnym).

Goreją w piekle, jeśli nie ochrzczeni.

POPIEL.

Ty wyratujesz ich krzyżem z płomieni,
Bo mnie nie gorzeć tam, gdzie ojce gorą...

(Wtrącając Fuchsa w okno).

Precz! za stryjami moimi w jezioro!

(Do Adeli).

No, czas i tobie pomyśleć o zgonie.
Pokąd cię mogły strzedz te krwawe dłonie,
Strzegły tak wiernie, że im żal tej straży
Po twojej zdradzie. Nie zagospodarzy
Po mnie nikt twojem sercem; zginiesz ze mną!

ADELA (klękając).

A syn? Miej litość nad nim i nademną!

POPIEL (ponuro).

Nie mam dlań państwa. Spiesz się! chwile drogie.

ADELA (idzie ku oknu i cofa się nagle).

Na Gople fala grzmi; ja tam nie mogę...
Królu, litości!... A jeśli jej w łonie
Nie masz, to naucz ty mnie, jak się tonie
W grób... Ach! pod grobem piekło się odsłania!

POPIEL (spokojnie).

Dziwna! ty jeszcze lękasz się skonania?
Jużbyś w grób trafić mogła bez pochodni.
Stań więc i policz sobie, ile zbrodni
Chytrze wraz ze mną twa ręka zdziałała.
Zlicz pasmo twoich zdrad... Niegdyś tak biała!
A dziś opitaś ty krwią jak wilczyca...
I jam nie lepszy; nie odwracaj lica;
Karmu dla piekła może więcej we mnie.
Pomyśl, że wszystko stało się daremnie,
Żeśmy przeklęci i walka skończona —
A ty, książęca córka, moja żona,
Podłych mych stryjów będziesz służebnicą!...
Choć piekło na dnie, lepszy grób, orlico...
Idź!...

(Adela po tych słowach waha się chwilę, potem rzuca się ku małym drzwiom. Chwila milczenia).
POPIEL (do Świergonia).

Spojrzyj, kędy pobiegła królowa.

(Świergoń odchodzi).
(Do Żórawia).

Żórawiu, kto nas w mogiłach pochowa?...
Gdyśmy na Niemców czynili wyprawy,
Innej obadwa czekaliśmy sławy!

(Po chwili).

Hej! jeszcze mocy... na rok, na pół roku —
I tam za Odrę! Ty przy moim boku,
Zawzięty mściciel niewoli, a z nami
Waleczni; i tam wpaść, niszczyć mordami
Plemię podlejsze od gadu... O bogi,
Wielkieście wy mi wskazywali drogi.

ŻÓRAW.

Wielkie!

(Wchodzi Świergoń).
POPIEL (do Świergonia).

Gdze pani?

ŚWIERGOŃ.

Skoczyła w jezioro
Z synem twym, królu.

POPIEL (po chwili milczenia).

Jak to leci skoro!
Ha! stamtąd już ich nie dostaną wrogi...
Gdym ją raz pierwszy wprowadzał w te progi,

Nie przeczuwaliśmy takiego końca...
Straszne to życie, kilka godzin słońca,
Kilka chwil gwiazdom podobnych... a potem
Noc, przerywana zbrodniami lub grzmotem —
I grób... Zdziczałem; patrz, nawet łzy jednej
Nie mam dla syna już i dla tej biednej.
Czas paść; i bogi stare runą ze mną.

(Do Świergonia).

Powiedz Bożennie, niech płacze nademną;
Nie wymodliła zbawienia synowi...
Stój! — nalej pierwej miodu Żórawiowi —
Jeszcze chwil kilka; spełńmy bratnio rogi,
W różne, dalekie rozchodzim się drogi —
W jakie? nikt nie wie; moją świat przeklina.

(Świergoń nalewa czarę Popiela i Żórawia)
POPIEL (podnosząc czarę).

Ta dla Bożenny, pożegnanie syna!
Wychyl, Żórawiu, matka ci sprzyjała.

(Do Świergonia).

Idź już —

ŚWIERGOŃ.

Jednako dola nam kłamała.
Śmierć kończy wszystko; dość się nasłużyłem.

(Odchodzi).
POPIEL (ze zdziwieniem).

I ten?

ŻÓRAW.

Miał zdrową iskrę w sercu zgniłem.

POPIEL (nalewając rogi).

Żórawiu! jeszcze jeden róg w tę drogę.
Łzy tu zostawiam i mogiły mnogie,
A sny przerywać będzie imię moje...
Przeklęty stokroć ja i rąk tych dwoje.
Ach! jeśli który stryj krajem zawładnie,
Naród się znowu w plemiona rozpadnie,
A mnie tam straszne sny będą się śniły.

ŻÓRAW.

O! nie, zbratanie wyjdzie z twej mogiły,
Narodem wichrzył tylko ród lechowy.

POPIEL.

Pod klątwą wszystkie rodu tego głowy,
I wszystkie giną.

ŻÓRAW.

Lecz kędyż mnie droga?
Tułacz, w twe słowa wierzyłem jak w boga.
Za ciebie wszystkie przewalczyłem boje;
Gdzie me Zaodrze? gdzie nadzieje moje?
Czy ty to czujesz?

POPIEL.

To najsroższa wina.
Przebaczasz?

ŻÓRAW.

Śmierci to twojej godzina —
Przebaczam! niech ci tak przebaczą bogi!

(Żóraw i Popiel podają sobie ręce; za sceną słychać wrzawę).
POPIEL (dobywając miecza).

Już czas.

ŻÓRAW.

To dla nas ozwały się rogi;
Stryjowie twoi idą.

POPIEL (przebijając się).

Witaj cieniu!

(Pada).
ŻÓRAW (patrząc nań z żalem).

Niech świat zapomni o twojem imieniu...
A ja, ptak błędny z starganemi siły —
Wracam, w ojczyźnie poszukać mogiły.

(Odchodzi).
SCENA PIĄTA.
ZBIGNIEW, JAKSA wchodzą.
JAKSA.

Gdzie Popiel?

POPIEL (podnosząc się na ręce).

Ginę jak królom przystało...
Z mej własnej ręki.

(Kona).
JAKSA (ze smutkiem).

Straszną on się chwałą.
Okrył, i świat mu nigdy nie przebaczy.

ZBIGNIEW.

Już z niego cichy trup, pastwa rozpaczy;
A niegdyś orłem był rycerskich ludzi.

JAKSA.

Przepadł, kto rękę raz czystą krwią zbrudzi —
Począł Miroszem... Gdzie jego królowa?
Niemców nam ściągnie, jeśli się uchowa.

ZBIGNIEW (wskazując boczne drzwi).

Tam jest. —

JAKSA (idąc ku drzwiom).

Pójdź, bracie.

ZBIGNIEW (dobywając miecza).

Pójdzie tam i skona.
Czego król nie mógł, moja dłoń dokona.

SCENA SZÓSTA.
Wchodzi BOŻENNA nie postrzeżona od ZBIGNIEWA, staje w drzwiach i patrzy nań.
ZBIGNIEW (postępują za Jaksą).

Ani tu spojrzy za mną —

BOŻENNA.

Zbrodniarz nowy!

ZBIGNIEW.

Ha! teraz pora!

BOŻENNA.

Ginie ród lechowy.

(Zbigniew wchodzi za Jaksą; po chwili słychać jęk. Bożenna się wzdryga, potem idzie i klęka przy trupie Popiela).
ZBIGNIEW (wchodząc, ociera miecz).

Precz ze śladami krwi! kto mnie przekona.
Żem ja go zabił?... Precz kroplo czerwona!
Tak, teraz czysty miecz. Odpocznij sobie.
Ha-ha! królestwo ja winienem tobie;
Za to rękojeść twą w srebro oplotą,
I pochwę w srebro za koronę złotą.

(Postrzegając Bożennę).

Bożenna!... Biada! Jeśli mnie słyszała,
Zginie... Ale nie, ona skamieniała
Tu przy tym trupie.

(Gniewosz staje we drzwiach).
ZBIGNIEW (do Bożenny).

Powstańcie, królowo,
Milczy... O! powstań, biedna brata wdowo;
Matko nieszczęścia, powstań!...

(do siebie).

Nic nie słyszy.
Może się ona przyczaiła w ciszy
I wie?... Imieniem poruszyć ją zdołam;

(do Bożenny).

Bożenno — ja wam Jaksę tu zawołam;
Jaksa wam milszy —

BOŻENNA (pokazując boczne drzwi).

Tam zabity leży.

ZBIGNIEW (dobywając miecza).

Ha! to ostatnie słowo z ust ci bieży!

GNIEWOSZ (występując z mieczem).

To matka kmieci.

ZBIGNIEW.

Co? ty?

GNIEWOSZ (zasłaniając Bożennę).

Tej nie tknijcie.

ZBIGNIEW.

Precz! albo —

GNIEWOSZ.

Czekaj! rycerze i kmiecie
Będą to wiedzieć, i twe królowanie
Już się skończyło.

ZBIGNIEW.

Chyba zmartwychwstanie
Jaksa, i ty tam uniesiesz kark cały.

(Uderzając na Gniewosza).

Giń, zdrajco!

GNIEWOSZ (wydzierając mu miecz).

Podły! precz stąd, trupie biały,
Bo ci łeb skruszę!

ZBIGNIEW (rzucając się ku drzwiom).

Mam jeszcze rycerzy.

(Wybiega).
GNIEWOSZ (klękając przed Bożenną).

Pozwólcie, pani, niech czołem uderzy
Sługa, i niech was błaga przebaczenia.

BOŻENNA.

Wstań! bogi jemu ukróciły tchnienia;
Dla was za mocne było króla łono...
Okropnie w niebach klątwę mą spełniono...
Uśpijcież, bogi, głowę moją białą;
Ja tu już nie mam nic.

(Rycerze wchodzą).
GNIEWOSZ.

My króla ciało
Zaniesiem na stos.

BOŻENNA.

Nieście zwłoki syna.
O! biada matce, która tak przeklina.
I dzieciom biada, jeśli matkę zmuszą
Do przeklinania.

GNIEWOSZ.

Pokój z jego duszą.

(Rycerze wynoszą Popiela, za nimi idą: Bożenna i Gniewosz).
SCENA DZIEWIĄTA.
(Przed chatą Piasta).
PIAST i RZEPICHA prowadzą BOŻENNĘ; KALINA idzie przy ZIEMOWICIE, za nimi kilku KMIECI i RYCERZY.
BOŻENNA (do Piasta).

Nikt nie klął? Na cóż przeklinaćby mieli?
Temby mi bólu ni lat nie ujęli
I onby nie wstał, aby umrzeć znowu.

PIAST.

Przysłuchiwałem się każdemu słowu —
Żadnych złorzeczeń nie było przy stosie.

BOŻENNA.

Nieraz pociechę czułam w ludzkim głosie,
Dziś mi pociechę dawało milczenie.
Nie mówcie o nim nigdy. Przebaczenie
Krzywd doznawanych nigdy nie wspomina.

RZEPICHA.

Tylko złe serce umarłych przeklina.
A jeśli zdoła pocieszyć was słowo,
Powiem wam, żem łzy widziała, królowo.

BOŻENNA.

Łzy?... bogi!

(Do Piasta).

Nie — nie, pod lipę. Tu jasno
I wonno; słońce widzę; w chacie ciasno.

Tu siądę, Piaście... Wszystkie liście w złocie.
Tu się duch jego zatrzyma w przelocie
Nad głową matki, ptak, wędrowiec smętny.
Tu bezcielesny już i beznamiętny,
Umierającej przekleństwo przebaczy.

KALINA (u nóg Bożenny).

Matko!

BOŻENNA.

Kalinko! zbądź z serca rozpaczy.
Matce twej umrzeć trudno, gdy cię słucha.
Cicho... czy słyszysz w górze jego ducha?
Leci pod słońce jasne i mnie woła.

KALINA (z płaczem).

Nie, matko!

BOŻENNA (do Ziemowita).

Przybliż się i pochyl czoła.
Ty dobre serce masz dla tej sieroty:
Ja błogosławię ci, rycerzu złoty.

(Do Rzepichy i Piasta).

A wy tej córce bądźcie rodzicami.

(Piast i Rzepicha klękają).
BOŻENNA (wznosząc ręce nad nimi).

Tak — tak.

(Wchodzą Św. Metody i Dyakon).
Św. METODY.

O! chwała Panu nad Panami;
Jeszcze przy życiu.

BOŻENNA (do Kaliny).

Cicho, chwilkę ciszy,
Bo przebaczenia matka nie usłyszy
I skona smutna tak, bez przebaczenia.

Św. METODY (podnosząc krzyż).

Nie! Tam na ciebie czeka Pan Zbawienia
I Pan Miłości. Przytul krzyż do łona.

BOŻENNA (wpatrując się w Św. Metodego).

Młodzieńcze! dłoń twa nademną wzniesiona,
Syna mojego głos odczarowała.
Przebaczył!... Niknie w mgle... Tam droga biała
Stacza się z niebios ku mnie... Idę!

Św. METODY.

Z krzyżem.

(Bożenna wyciąga rękę do krzyża i dotykając go, kona).
KALINA.

Matko!

Św. METODY (kładąc jej rękę na głowie).

W niebiosa uszła skrzydłem chyżem.

SCENA JEDENASTA.
Wchodzą: ZIEMOWIT, GNIEWOSZ i RYCERZE.
WSZYSCY (do Ziemowita).

Witaj między nami!

ZIEMOWIT.

O witaćby was radością i łzami:
Tu radość bez łzy grzeszną mi się zdawa.
Złączeniem plemion serce się napawa,
Pierś wre, dłoń czuje potrojone siły.
Ale gdy oko policzy mogiły,
Posępniej serce raduje się sławą..,
Dzień ten u bogów okupiony krwawo;
Cześć tym, co legli, a wam powitanie.

GNIEWOSZ.

Zbigniew utonął. Kiedy na wezwanie
Lud go opuścił, on nieświadom wiosła,
Siadł w łódź, lecz fala na wir go zaniosła.

CHORAŻY.

Ha, sam we własnej zaplątał się matni,
Lis chytry.

STARY KMIEĆ.

Z Lecha rodu to ostatni.
Wielkich miał królów ten ród. Oby nowi
Przynieśli lepsze szczęście narodowi.

BRONA.

Dobre twe słowo. Ale skąd nam króla?
Jak rój bez matki u nowego ula,
Tak my tu stoim bez zwierzchniczej głowy.

Bracia, tak zostać nie może skład nowy.
Baczcież wy, kto tu najlepszym jest w kraju.

STARY RYCERZ.

Świadom ja czasów dawnego zwyczaju,
Kiedy nam bogi królów obierały:
O świcie na błoń lud wylegał cały,
I wkopywano dwa wiecowe znaki.
A najcelniejsi, rodów pierwsze ptaki,
Konno do znaków o lepsze biegali.
Kto wszystkich jeźdźców wyprzedził najdalej,
Był królem; z reszty brał lud wojewodów.

BRONA.

Dobrze więc; zliczmy, ile tu jest rodów.
Rody swych wyślą; a kto pierwszy stanie,
Ten nasz, tego chcą bogi...

(Św. Metody klęka. Brona przerywa mowę; wszyscy patrzą na Św. Metodego).
Św. METODY.

Chryste Panie!
Panie świadomy serc i ich skrytości,
Wskaż, kto ma w sercu najwięcej miłości
Na królowanie zbratanym plemionom...
Krzyż tu Twój stanie, i dalekim stronom
Stąd kiedyś światło Twoje się odsłoni...
Ziarno, co dzisiaj zeszło na tej błoni,
W inne narody zapuści korzenie...

Kto ma królować, daj mu Twe promienie
I łaskę, Panie!

(Przy ostatnich słowach św. Metodego, widać Piasta, przybijającego łodzią do brzegu).
SCENA DWUNASTA.
PIAST występuje z łodzi, wszyscy zwracają się ku niemu.
PIAST

Witajcie, włodarze!
Witajcie Brono! Widzę, wasze twarze
Wszystkie się ku mnie zwracają radośnie.
Spełnione dzieło nasze. Niechże rośnie
I późnym wiekom niech przyczynia sławy! —
Ale wy tutaj trzeci dzień bez strawy;
A jeszcze by ci stać rzeszo zebrana,
Dopokąd sobie nie obierzem pana,
Któryby rządził pobratane rody.
Przyjmcie więc! w łodzi są chleby i miody
I inna strawa, na co Piasta stało.

KMIECIE.

Piast królem!

PIAST (cofając się).

Bogi! głowę moją białą
Zasłońcie ręką od nich! Lud szaleje...

Św. METODY (klęcząc).

Wybrałeś, Panie! Ten spełni nadzieje, —

W słońce tam jego ptak bielszy od śniegu
Leci —

KMIECIE.

Piast królem!

PIAST.

Odbijam od brzegu —
O! fale, nieście mnie do mojej chaty;
Ciężko mi słuchać, zbielonemu laty,
Jak szydzi ze mnie lud za serce moje. —
Tu wam zostaje z chlebem czółen dwoje.
A ja sam płynę precz! Bywajcie zdrowi!
Już chata za świat wystarczy Piastowi,
A za czas mały mogiła wśród pola.

RYCERZE i KMIECIE.

Piast królem!

BRONA.

Piaście! stój! to bogów wola! —
Tyś nam królował już przed głosy temi...
O! błogosławią bogi naszej ziemi,
Kiedy nam ciebie podnoszą w narodzie!

PIAST.

Dziś, wojewodo, byłeś w mej zagrodzie
I kmiecia tylko widziałeś w tej świcie.
I tu ja ten sam. Skądże wy myślicie,
Że mnie królować każe bogów wola?

Nie! dłoń, co zwykła lemiesz wieść przez pola,
Nie zaprowadzi narodu do chwały.
Zostawcie wy mnie w chacie, skąd chleb biały
Nosiłem bogom. Tam wiek mnie ozdobił,
A jeślim ludziom co dobrego zrobił,
Tom rad, żem zrobił, i tem sobie starczę.

KMIECIE.

Piast królem!

RYCERZE.

Króla podnieśmy na tarczę.

(Rycerstwo podnosi Piasta na tarczach).
Św. METODY.

Tyś mnie wysłuchał, Boże!

(Wstając, do Piasta, spuszczonego z tarcz).

Królu! witaj!

PIAST (z rozrzewnieniem).

O! wieszczu, Boga ty się twego pytaj,
Co czynić, aby naród wzrastał chwałą? —
Ciężką tu łaskę niebo na mnie zlało.

ZIEMOWIT.

Ojcze!

PIAST.

Rzepicha z Kaliną nas czeka.

WSZYSCY.

Górą Piast!

(Piast, skłoniwszy się rzeszy, idzie pierwszy z Ziemowitem; reszta za nimi).
Św. METODY.

Niebios nad wami opieka!






IX.
DZIEWCZĘ Z SĄCZA
WIECZOREM.

W bielonej izbie, za cisowym stołem,
Pod wieczór, czworo siedziało ich społem.
Bliżej komina dziadek Janusz, dalej,
Kędy się lampa przed Chrystusem pali,
Babka; pod oknem siedziała dziewczyna,
Basia, kwiat Sącza, wnuczka ich jedyna.
Naprzeciw Bartek, cieśla z cieślów sławnych;
W Sączu, ród jego należał do dawnych,
On sam już sławą cieszył się, choć młody,
A Bóg mu przytem nie skąpił urody.

Słońce, za góry zachodząc czerwono,
Zajrzało oknem w izbę ubieloną.
A że dziś była niedziela adwentu,
Więc spoczywali wszyscy gwoli świętu.
Janusz służebnym polecił gospodę,
Garniec i wino; z księgi dziewczę młode
Czytało świętych spisane żywoty.
Cieśla w nią patrzył, poprawiał kapoty,
Ilekroć Basia czytanie przerwała.

Babce u czoła drzemka się wieszała;
Pod ścianą z nićmi stał jej kołowrotek,
Z kłębuszkiem teraz igrał Basi kotek.
Właśnie skończyła Basia u rozdziału,
Gdy Janusz z krzesła podniósł się pomału,
I słowem księgi do głębi przejęty,
Rzekł: „Wielkiś w Twoich cudach, Panie święty!
Wielkiś! bo wznosisz, gdzie zrozpaczy głowa;
O! cudem dotąd stoi Częstochowa,
I wierzę, że w niej Luter nie zagości,
A nas tu gnębią, skórę drą od kości
Szósty już tydzień. Ha! skacz do muzyki,
Jak ci zagrają Szwedy najezdniki...
Niema sił...“ Chmurny przeszedł przez świetlicę,
A potem utkwił wzrok w Bogarodzicę,
Co złote ramy nakształt wieńca miała,
I stał w zadumie, — łza po łzie spadała
Na wąs, włos biały zsunął się na czoło;
On włos odgarnął, westchnął, otarł połą
Łzy i wnet mowę obrócił do cieśli:
„Rzeczcież! nowego coście też przynieśli?
Ja trzeci tydzień nie chodzę do miasta,
Ni ja, ni Basia, ni moja niewiasta,
Jak zwierz człek w norę przed Szwedem się czai,
Bo jak staremu chodzić wśród tej zgrai?


Bartłomiej odrzekł: „Marne powiadanie!
Nową złość ważą ze Szwedem Aryanie.
Szlichtyng i Florek Siemichowski, zbójca,
I ten żyd, Finkiel, komendanta trójca,
Bawią na zamku; oni rada tajna
Tego łupieżcy, pułkownika Sztajna.
Potem Barycki, podatków poborca,
Był dziś dwukrotnie ciągniony do dworca,
I pan Szydłowski, patron kolegiaty.
A coś dwu poszło do wieży za kraty;
Zaś Stare Miasto opuściły panny —
I tak się mnoży ucisk nieustanny.“

„O! dalej kory nie stanie na drzewie,“
Wnet stary Janusz podchwycił mu w gniewie.
„Straszne to Boga próby, — raczej kary,
Tak marnie idą, i takie ofiary!
Tu był król z nami — dziś kędyś w Głogowie...
A nasz Bylina, rotmistrz, padł w Krakowie...
I Czarneckiego, żelazne to ramię,
Zgina Bóg, choć go jeszcze nam nie łamie...
Hetmany bez wojsk, Starosta na Spiżu,
A my w ucisku jak przy nowym krzyżu
Korzym się“... I stał chwilę zamyślony.
Niedługo potem zwrócił się do żony
I rzekł: „Musimy pomodlić się razem;
Zapalcież lampę przed Kingi obrazem,
Bo czcią jej ziemia nasza się zastawia

I od niewoli święta Kinga zbawia;
Za jej wstawieniem niech was Bóg pociesza.“
Posłuszna żona wnet lampę zawiesza;
I klękli, jako było we zwyczaju:
Starzy na przodzie, młoda para z kraju.
A po modlitwie Janusz wstał rzeźwiejszy,
I rzekł: „To zamysł Szweda nie dzisiejszy.
Pomnę, gdy byłem za wódkami w Gdańsku, —
(A byłem jeszcze za Adolfa króla,
Co to go w Niemczech ugodziła kula) —
Pod wieczór jakoś, w kupieckiej gospodzie,
Z jednym tam Szwedem zszedłem się na miodzie.
Ten, że miał z nami stosunki handlowe,
A zmyślny, więc znał dobrze polską mowę.
I siedzim; — szklanka mijała po szklance,
I żywo jakoś było w pogadance.
Aż w końcu — patrzcie! co rzekł dyabeł kusy, —
Wstał, na głos w izbie wrzasnął: — Nasze Prusy!
Nasze Inflanty, — Bałtyk, bo tak chcemy, —
A gdy nie dacie sami, — odbierzemy, —
I wymusimy na waszym narodzie! —
Nie skończył. — Resztę słów utopił w miodzie.
Bo pełny kufel pochwyciłem w rękę
I tak Szwedowi ciąłem nim w paszczękę,

Że na podłogę stoczył się jak długi;
Za drzwi go potem wyrzucili sługi.“ —

Usiadł i ręką podparł siwą głowę,
Myślą rozwinął przeszłych dni osnowę;
I ujrzał siebie w dragońskim szyszaku,
Konno z Rewerą na stepowym szlaku.
Wojował z młodu, gdyż bywał burzliwy,
I wspomniał sobie tatarskie cięciwy,
I jako z wojny wrócił do rzemiosła,
Jak go znów wojna aż za Boh zaniosła,
Potem na Szweda, — Chocim, — Kozaczyzna...
I spokój, — powrót, — na głowie siwizna,
Praca — śmierć dzieci, — dalej już nie szuka,
Spojrzał: z nich jedna została mu wnuka...
I westchnął: „Wszystko dzieci w bożej woli!
Aleć on naszej pofolguje doli;
Jak pomnę, różnie bywało już z nami —
Toż koniec będzie i z tymi Szwedami.“

Lecz babka przerwie: „Na Chrystusa rany
Milczcie, na górze Szwed kwaterowany.
Strach, jak mróz ostry, idzie mi wskroś duszy —
Bójcież się Boga! ściany mają uszy;
Podsłucha! i cóż? jakiż wtedy opór?
Wezmą was, głowy podacie pod topór,
I w grób; a my co? my z Basią sieroty,

Musiałybyśmy iść pod ludzkie płoty.
Bodajbym tego nigdy nie dożyła!“
Umilkła i krzyż na piersiach złożyła.

Dziewczę spokojnie słuchało rozmowy,
Lecz, zda się, babki urażona słowy,
Wstała; — rumieniec wykwitł na jej licach,
Skier dwoje żywo spłonęło w źrenicach,
I rzekła: „Babko, nie miejcie obawy,
Pan Oskar dzisiaj na zamku ma sprawy.
Widziałam, jako tu przyszedł z rozkazem
Trębacz, — a potem do Sztajna szli razem
W miasto. On, — choćby słyszał dziadka mowy,
Pewnam, — nikomu włos nie spadłby z głowy.
A przytem, zważcie, to nie żołdak prosty;
Oficer i syn szwedzkiego starosty.
A jaki dobry! — Wszak mówią sąsiedzi,
Co to się z innym Szwedem człek nabiedzi.
On zaś czy spojrzał kiedy na nas krzywo?
Gdzie tam! — za wszystko dziękuje tak żywo,
O, bo też dusza w poczciwości rzadka!
A jak on lubi i babkę i dziadka,
Was, Bartku, i... mnie...“ Tu przestała
Zmieszana, jednak pokryć to umiała,
I rzekła dalej: „Gdy siądę w gospodzie,
By was wyręczyć przy winie i miodzie,

To ledwie przyjdzie Oskar i powita,
Zaraz się grzecznie o was wszystkich pyta, —
Rozmawia, życie opowiada swoje...
Oskar ma także w domu dziadków dwoje
I siostrę jak ja; a mówił osobno,
Że siostra do mnie całkiem jest podobną.
Na wojnę poszedł, bo mu dziad poradził, —
O! nie, on zacny, on by nas nie zdradził.“

Lecz Bartek na to: „Luter i poczciwy?
Tego pod słońcem niema, jakom żywy!
Wierzcie mu, Basiu, kiedy słodko gada! —
Wąż to, a w śpiące serce się zakrada,
Czy słówko jakie od was nie wyłudzi;
Strzeżcie się, bo on żądłem was obudzi“.
I powstał: z czoła uciekła mu smętność,
Z ócz mu gorąca błyskała namiętność,
Dłoń ścisnął, jakby w dłoni toporzysko
Czuł i rzekł: „Wiecie? ratunek nasz blisko!
Dobrze, że niema Lichtenawa w domu...
Powiem że jest nas poratować komu.
Pokąd gór naszych dzikich i wyniosłych,
Pokąd górali jak smereki rosłych,
A na toporach dopokąd stal czysta,
Potąd nam nie paść u stóp antychrysta.
Dziś tydzień jako przebiegałem góry,
Widziałem ludu nieprzebrane chmury.
Słyszałem, wszyscy Szweda nienawidzą:

Królewscy, ci się Lutrem jak psem brzydzą —
Co który wspomni, że jego gurmana
Z koroną, zaklnie w Szweda jak w szatana.
Nawet zbójnicy: Litmanowski Nędza
U Obidzkiego spowiadał się księdza
I nóż pociąga na tych heretyków;
Strzelcy zaś leją kule nie na dzików,
A Wąsowicze lud zbierają w pułki,
A ciągną ku nim ludzie jak jaskółki.
Znacie ich, — raźni, nie lękliwi znoju,
A będą jako wilk w owczarni w boju.
Ha, potańcujeż Szwed, da Bóg, niebawem; —
Na rzece ze krwi stąd poślem go spławem;
Flisacy Wisłą, bo w tem ich ochota;
Ja ostrzę bardę — oj! będzie robota
Dla naszych pięści pewnie za trzy jutra,
A ujrzym, czy Bóg nie starszy od Lutra.“
Wielce Janusza cieszyły te słowa
I wnet się dłuższa poczęła rozmowa.
Babka usiadła, Basia cicho wstała,
Długo się w obu mówiących patrzała;
I znać na straszną zbierało się burzę,
Bo z lica Basi zeszły kraśne róże:
W oczach, co głębi serca kryć nie zwykły,
Promienie gasły i pod łzami nikły.
„Wytniem ich!“ krzyknął Bartek, — Basia zbladła
I z płaczem, drżąca, na krzesło usiadła.

Babka, to widząc, pośpieszyła do niej;
„Co tobie?“ pyta, „a niechże Bóg broni,
Chora?“ — Więc obaj zmilkli w jednej chwili
I zatrwożeni w Basię się wpatrzyli.
„Mnie nic“, — wtem dziewczę odrzekło powoli —
„Tylko mnie jakoś dziwnie serce boli,
I w głowie szumi i w oczach mi ciemno:
Ja sama nie wiem, co się dzieje ze mną —
Strasznie mi jakoś teraz na tym świecie“.

„Pieszczotka moja, biedne moje dziecię:
Zlękłaś się!“ — tuląc ją babka odpowie —
„Bo też wam, Bartku, zawsze strachy w głowie,
Odkąd was znam. Ot ręką ledwie może władać,
Tak drży; i trzebaż było opowiadać
To czego niema, nie było, nie będzie?
Ale wam pilno, więc krew, wojna wszędzie
I na języku. Ptaszko, bądź spokojna!
My, cóż my znaczym, nas ominie wojna...
Ej! bo już rzućcie to gadanie zdrożne;
Święto, — ot książki czytajcie nabożne.“

Cieśla stał, zdał się nie słyszeć tej mowy.
Milczał, w dziewczynę utkwił wzrok surowy,

Co biegł aż w duszę; — ona się spłoniła,
Wsparła się ręką o stół, oczy skryła:
On westchnął, smutek rozlał mu się w twarzy,
Zapalił świecznik, usiadł, siedli starzy,
Wziął księgę; czytał z żywotu kapłanów,
Jak święty Jacek odpędził poganów.




SAM NA SAM.

Przeszła godzina — starzy się zdrzemali,
Basia siedziała, Bartek czytał dalej —
Lecz coraz ciszej i często się mieszał,
Stawał i wzrok swój na dziewczynie wieszał;
A potem wiersze pomylone chwytał,
Opuszczał, czasem jedno dwakroć czytał,
A nawet inne wypowiadał słowa.
Czuł to, lecz ogniem płonęła mu głowa,
Serce mu biło gwałtownie, gdy zmylił.
Chciał się poprawić, wzrok ku księdze chylił,
Lecz z księgi biegły nieposłuszne oczy
Do Basi, bo tam był ich świat uroczy.
Toż widząc, że tych czarów nie odgoni,
Zbliżył się, westchnął i jął szeptać do niej:
„Przeląkłem ciebie? Basiu! nie chciej winić,
Jeden Bóg tylko wie, co z sercem czynić, —
Jako je w piersi trzymać — gdy rozboli?
Jeśli cię zląkłem, dziewczę, to bez woli
Zgrzeszyło słowo; — dusza o tem nie wie;

Toż ocząt, Basiu, nie odwracaj w gniewie,
Przebacz!...“ i dłoń swą na sercu położył,
Spłonił się, drżące usta w pół otworzył, —
Schylony nad nią, w pierś chwyta jej tchnienie,
Wzrokiem ją chłonie, i karmi płomienie
Serca, rosnące w szale i zachwycie,
Jakby nią całe chciał wypełnić życie.

Ale znać mało Basia go słyszała.
Śniła; — twarz jeszcze zadumaną miała,
Gdy oczy, w których odblask marzeń kona,
Na Bartłomieja zwróciła zdumiona,
I cichym głosem, myśli swych niepewna,
Rzekła: „Cóż chcecie? ja wam nic nie gniewna“.

„Nie?!“ odparł Bartek i radością skraśniał,
A wzrok jak słońce wiosenne mu jaśniał:
„Oj ty dziewczyno, ty gołąbko biała,
Patrzaj — rzekł czule — coś ze mnie zdziałała!
Ja, śmiałek pierwszy, jak nieżywy stoję,
Kiedy zachmurzysz jasne oczka twoje.
Basiu! ej kiedyż Basia mi nagrodzi
To, że rok trzeci tak marnie mi schodzi?
Kiedyż wędrówki, czekanie, tęsknotę?..!
Basiu! jedyna! — ptaszę moje złote!
Raz ty mi ulżyj ciężkiej serca spieki;

Życie i pracę oddam ci na wieki!“
I silne ku niej wyciągnął ramiona,
Basia się przed nim cofnęła zlękniona, —
Ale Bartłomiej w uczucia natłoku
Nie pojął, zda się, jej chłodnego wzroku,
I rzecze: „Cieślam, dziewczę, jak mój rodzic,
Lecz niech mi sercem sprosta wojewodzic.
Nikt, Basiu — jak ja nie pokocha ciebie:
Dla mnie tyś jedna, jak jeden Bóg w niebie!
Przy tobie to już chyba ta garść ziemi,
Co kiedyś z kośćmi zmiesza się mojemi...
Pójdź!“ Lecz nim słowo to z ust mu wypadło,
Dziewczę się znowu cofnęło i zbladło;
Milcząc usiadła na krzesło dębowe
I o dłoń białą smutna wsparła głowę.

A on, w nią patrząc, żałośnie wstrząsł głową:
„Widzę ja, dla mnie zimnaś jednakowo, —
I miłość moja ciebie nie poruszy...
O, Basiu! — Basiu moja! — nie masz duszy.“
Lecz już boleści nie mógł wstrzymać w łonie,
Zmierzył ją wzrokiem, twarde ścisnął dłonie
I jęknął: „Kiedyś porwę mą siekierę,
W pół nią rozpłatam moje piersi szczere
I wydrę serce; a ty patrz do woli,
Jak ono kocha ciebie, a jak boli,

Co krwi spalonej z niego już wyciekło,
I umrę... Basiu! — Basiu, pójdę w piekło.“

I przestał mówić i w głos się rozszlochał,
I łzami tylko skarżył, że tak kochał;
Ona zaś z rączki skroń podniosła białą,
Spojrzała, w oczach miała duszę całą, —
Miała żal szczerej, siostrzanej litości,
I siebie całą, — — jeno nic miłości.
Lecz wnet się ozwie z litośnym uśmiechem:
„Ej, Bartłomieju, tak wyrzekać — grzechem.
Cóż wam? to wojny, to znów żony chcecie,
Od żony znów was na wojnę pomiecie;
I tak bez końca będzie tej swawoli, —
Ot zaprzestańcie, bo aż słuchać boli.“

„Boli?!“ Bartłomiej pochwycił z zapałem,
„Ha, pomyśl, dziewczę, czem to ja się stałem!
Gdzie moja młodość? na tęsknocie znika.
I już sąsiedzi mają mnie za dzika —
A to przez ciebie wszystko — och!... i zakrył oczy,
Uczuł, że widmo znów mu ducha mroczy,
Wabi go... On raz z bardą stał na skale
I sosny spuszczał w Dunajcowe fale,
Wtem spojrzał; strach! strach! z fali jasnolice
W pląsach skoczyły na brzeg topielice.
W złociste z tęczy przyodziane rąbki,

Jęły ku niemu latać jak gołąbki,
A tak patrzyły, tak nęciły zdradnie:
Skocz! skocz do fali, u nas cicho na dnie!
A dźwięk ich głosu był tak czuły, tkliwy,
A on był wtedy, ach! tak nieszczęśliwy,
Że już pochwycił jednej rękę białą,
Skłonił się, i z nią zawisnął nad skałą...
Lecz wnet wzburzoną pierś krzyżem przeżegnał.
Padł i zapłakał i widmo odegnał.
Teraz to wszystko budzi się w pamięci,
Upaja, łechce i tam w góry nęci.
Przemógł się; mówić wnet począł spokojnie:
„Nie dziś, — to, Basiu moja, choć po wojnie.
Każesz rok czekać? będę jako żywo,
Choć Bóg wie, z jaką duszą niecierpliwą,
Chcesz dłużej? niech się twoja wola dzieje;
Jeno mi zostaw, dziewczyno, nadzieję“.
Rzekł i do oczu szorstką dłoń przycisnął,
Ale z pod palców strumień łez mu trysnął.

A ona wstała, pobladła jak chusta,
Drżały jej ręce, drżała pierś i usta,
Łzy w oczach; oczu nie śmie nań podnosić.
Chciałaby tylko przemówić — coś prosić...
Milczała, potem na wpół bezprzytomnie
Rzuciła z jękiem: „Zapomnijcie o mnie.“
I zamilkła.

A w nim serce bić przestało,
Zachwiał się, zsiniał, potem twarz miał białą
Jak trup, i czuć w nim było ciszę śmierci.
Tak dąb, gdy piorun wnętrze mu przewierci,
Stoi spokojny, nim o ziemię gruchnie.
Wstrząsł się, znać poczuł życie, ogień w próchnie;
Zgrzytnął, pierś ścisnął, pijany z rozpaczy,
Wpadł w drzwi i jęknął: „Niech ci Bóg przebaczy!“

I cisza; — dziewczę samotne zostało...
Stoi, na sercu trzyma rączkę białą,
Łzy się jej do ócz cisną mimowoli,
Smutno jej; serce ścisnęło się, boli.
Bartek ją w takiej opuścił rozpaczy...
„Niech Bóg przebaczy!...“ „Bartek — czy przebaczy?...“
Spojrzała... starców dwoje w śnie coś marzy;
Uśmiech im lata od twarzy do twarzy.
Zlękła się, w piersi czuła dreszcz zimniejszą
I cisza w izbie stała się straszniejszą.

Lekko więc krzesłem stukając, usiada.
Już nawet starców obudzić by rada,
By jeno zbyć się z izby strasznej ciszy,
Gdzie, oprócz serca swego, nic nie słyszy,

I kędy Bartek stoi czarną zmorą,
A lampy u ścian tak posępnie gorą...
Lecz dziadkowie śpią.

Niespokojna wstała:
„Gdybym ja była nigdy go nie znała:
„„Niech Bóg przebaczy!““ rzekł, — „a cóż ja winna?...
Gdyby on wiedział!...“ ale wtem myśl inna
Tknęła ją; bieży do okna i słucha,
I usteczkami na biały mróz chucha,
Myśli, pogląda w okno niecierpliwa;
Kogoś znać jeszcze dzisiaj się spodziewa,
I kędyś w dali jej spojrzenia toną.
Ale tam cicho, noc i gwiazdy płoną.

Smutniejsza, może patrzeniem znużona,
Odeszła, ręce krzyżując u łona,
I szepce idąc: „Jak on strasznie szlochał!
Mój Boże, poco Bartek mnie pokochał?
Gdybyż to tylko minęło szaleństwo!...
Czemu my sobie z Bartkiem nie rodzeństwo?!..
Rośliśmy, prawie chowali się razem,
Pacierz pod jednym mówili obrazem...
Duszę bym całą dziś mu wygadała...
Ale on straszny taki!...“ I zadrżała: —
Jakiś strach nagle przeszył ją do głębi,
Jak stal, co serce rozdzierając, ziębi.

Więc się zwróciła i z różańcem w ręku
Świętej się Pannie ukorzyła w lęku.
Modląc się, w Świętą wzrok zatapia cały,
A z ócz jej patrzy dusza, gołąb biały.

Tak anioł, kiedy pióry srebrzystemi
Zleci z błękitu i dotknie się ziemi,
Stawa i chwilę ogląda zdziwiony
Świat, co dla niego mgłami otulony; —
Głębiej się potem zanurzywszy w cienie,
Uczuje przestrach i wraca w płomienie.




PRZY STUDNI.

Od modłów wstała uśmiechnięta, jasna,
Spokojna w duszy i rumieńcem krasna.
Różaniec jeszcze trzyma w białej dłoni,
A uczuć pełna — jako lilia woni;
I tak usiadła cicha i świat boży
Myślą ubiera w blaski rannej zorzy.

Ale po chwili do okna pobiegła,
Pogląda: w cieniu znać kogoś postrzegła,
Przeczuła raczej, i cała spłoniona,
Stojąc, rąk dwoje cisnęła do łona:
„On!...“ rzekła z cicha... a tam, z ciemnej dali,
Już słychać było kroki i szczęk stali.
„On!“ i zmieszana waha się, czy czekać,
Czy wyjść naprzeciw, czy z wstydu uciekać?
Ku drzwiom co chwila zwraca jasne oczy,
Serce jej z piersi ledwie nie wyskoczy:
„Co robić?“ myśli — „on może tu wstąpi...

Może nie wstąpi! — ach, on tak się skąpi.
Zdybać go trudno; — rano mi się skłonił,
Potem nie przyszedł, tak jakby mię stronił...
Niedobry, — tylem o nim dziś myślała“...
Tak myśląc, śpiesznie kubraczek zawdziała
I poskoczyła ku drzwiom; lecz znów stoi
I myśli: „Może obudzą się moi,
I on sam może pomyśli, żem płocha!...
Nie, ach! on nie wie, jak Basia go kocha!...
Oj biedna ja! oj zginie serce marnie,
Jeśli kochaniem on go nie ogarnie...“
Marzy — łez dwoje spadło na jagody,
I wzięła dzbanek... „Tak, przyniosę wody.“

Wybiegła, patrzy: noc cicha bez chmury,
Księżyc i gwiazdy; dalej śnieżne góry,
Kościoły, których krzyże w niebo wrosły,
Rynek, za rynkiem Sącza gród wyniosły
Groźnie powiewa chorągwiami z wieży.
Miasto w śnie, jak ul, gdy rój go odbieży;
Po basztach tylko migocą się blachy,
Gdzie w zbrojach szwedzkie stanęły szyldwachy,
I światła w oknach.

Już przy studni stoi,
Widzi go, jednak sroma się i boi,
By jej Lichtenaw tak nie zastał w mieście,
I skryć za studnię już chciała się wreszcie.

Lecz właśnie z góry jasny blask księżyca
Stoczył się na jej uśmiechnięte lica
I Oskarowi w cieniu ją odsłonił;
Ten stanął, wpatrzył się — potem się skłonił...
I piękni, z duszą odbitą w spojrzeniach,
Stali tak w złotych księżyca promieniach.

Ale wnet Oskar pochwycił jej rękę
I rzekł: „Bóg z wami! przepraszam panienkę.
Waszych ócz jasnych nie miałem z zarania
Dzień cały... sercu za wiele czekania!“
Lecz nagle tkliwość z jego ócz uciekła,
Twarz uśmiechniętą zgroza mu oblekła;
Pochylił czoło, do siebie rzekł smutnie:
„Za tajemnicę Sztajn głowę mi utnie,
Jeśli tem zniszczę jego czyn piekielny;
Krew... o, mój Boże!... ha, i Sztajn śmiertelny!“...
I lewą ścisnął srebrną miecza głownię,
Prawą zaś Basi dłoń ujął gwałtownie
I tak na dziewczę poglądał ponuro.
Czoło mu taką zasuło się chmurą.
Że się wyrazu tych ócz Basia zlękła,
I patrząc, ledwie z przestrachu nie jękła.
On ją oczyma nieustannie mierzył,
Szepcąc: „A możem ja pozorom wierzył? —
Przekleństwo! ona musi wszystko wiedzieć.
Zdradzę? nie! pierwej musi mi powiedzieć,

Czy kocha... choć nie, to ją wyrwać muszę,
Choćby mi przyszło zgubić własną duszę...
O, Basiu — jęknął, poglądając łzawo —
Ty nie wiesz, dziewczę, jak mi w duszy krwawo,
Ty nie wiesz, jakich okrutnych mam panów;
Lecz ja cię wyrwę z ręki tych szatanów.“
„Cóż to jest?“ Basia trwożnie zapytała —
„Tak smutnym nigdym pana nie widziała“...
On stał, poglądał, wahał się i myślił,
I niespokojny mieczem w śniegu kreślił; —
Krom uczuć jeszcze chciał rzecz wielkiej wagi
Wyznać — i nie miał ni słów ni odwagi...
Lecz „Dość! — zawoła — Basiu, życie moje!
Dość, w twoich oczach płonie serce twoje!...
Ty kochasz?... Oczek nie kryj rączką białą.
Bo w nich tę miłość niebo napisało
Dla mnie; — o Basiu, o nich ja słyszałem
Pierwiej, niż ciebie, niż te strony znałem —
Chłopięciem jeszcze. — Biegłem ku jezioru
Raz w letni ranek, wtem nadeszła z boru
Wróżka znajoma u nas dookoła,
Że znała leki i zbierała zioła.
Jam stał, a ona wpatrzyła się we mnie,
Jakby mą duszę chciała dobyć ze mnie,
I rzekła:... „„Dziewczę serce ci rozpali...
Krwi będą ludzie od ciebie żądali —

Ty chwycisz serce. — Taka twoja droga,
A każda droga wytknięta od Boga.““
Dziś, Basiu moja, rozumiem tę wróżbę:
Ta dłoń, nie serce, u króla ma służbę. —
Sztajn krwi chce waszej, więc się dłoni zbędę,
Utnę, a w waszej krwi kalać nie będę;
I wyratuję cię stąd, choć bez dłoni,
Z krwi i płomieni.“

„A niech Bóg was broni!
Krzyknęła Basia — mówcież, co się stało?“
I miecz mu rączką zasłoniła białą.

„Przebaczǃ — rzekł Oskar rzewnie, — przebacz miła!
Basia mię kocha?!“ ona się spłoniła
I milczy, ale słowom jego rada,
Oczkami stokroć „kocham“ odpowiada.
On dłoń jej chwycił i ścisnął gwałtownie:
„O, ja cię, Basiu, kocham niewymownie!
Tyś moją; cóż król? jam jak król bogaty,
I możny jako król mój, a te szaty
I barwy, choć są służalca znamieniem,
Wiem, droga, żem je tem wdziewał ramieniem,
I tem ramieniem znów je zedrzeć mogę.

Milczysz? — Dla ciebie, dziewczę moje drogie,
Wszystko! — Ty dla mnie nie masz ani słowa?“

Basia to spłonie, to oczęta chowa
W cieniu rzęs; dłoń mu ścisnęła nieznacznie
I pochyliła twarz i mówić zacznie
Zmieszana: „Wiecie, ja dziadków mam dwoje:
Im Bóg poruczył przeznaczenie moje:
Jeśli na naszą zechcecie przejść wiarę,
Pobłogosławią was ich dłonie stare,
I dadzą wam mnie; przyślijcie więc w swaty
Kogoś do dziadków, do naszej tam chaty.
A gdy zastawią biały chleb i wino,
Gdy się dziadkowie ucieszą nowiną...
Gdy każą, powiem; inaczej rzecz zdrożna —
I nie odpowie dziewczę ni wielmożna“.

Lecz Oskar przerwał: „Basiu, nie czas zwlekać.
Bóg tam wie, komu jutra się doczekać;
Dziś nasze, żyjmyżǃ — Ja dziś muszę wiedzieć!
Zginiem, gdy dziś mi nie zechcesz powiedzieć.
Jutro, pojutrze o takiej godzinie,
Może się tylko dym tędy rozwinie...
Basiu!“ I drżącą pochwycił w ramiona

I z namiętnością przycisnął do łona,
Tulił, a Basia już mu się nie broni:
Uściskiem uścisk odpowiada dłoni
I rumieńcami pocałunek płaci...
Księżyc promieniem cienie ich postaci
Skreślił na śniegu, jakby chciał zostawić
Ślad szczęścia, które nie umie tu bawić.

W uściskach stali oboje; a w mroku
Stał Bartek, widział ich i grom miał w oku.
Zgrzytnął i nagle w drzwi domu się rzucił.
Wnet wyszedł, lecz już z gwintówką powrócił,
Patrzył i raz się obejrzał wokoło;
Wzniósł broń i zmierzył Oskarowi w czoło.
Lecz odjął, szepcąc: „W szyję palnąć wolę,
Bo hełm stalowy siedzi mu na czole!“
Wymierzył, lecz znów zadrżała mu ręka...
„Przeklęty Luter, — ha, mnie serce pęka.
On szczęśliw — a jaǃ — ja pierś mu przebiję...
Ona rękami objęła mu szyję,
W szyję nie mogę wypalić!“ — Broń trzyma,
Piersi Oskara przeszywa oczyma,
I śmierć tam widzi pierwiej, niż dłoń mściwa
Strzał pośle. Wściekłość duszę mu porywa...
Wymierzył, lecz znów odjął i spozierał,
I znów to serce, to głowę wybierał —
Wszystkiego jednak było mu za mało:

On radby zniszczyć jego postać całą,
W pył rozbić; i znów rusznicę przyłożył.
Lecz wtem czeladnik jego drzwi otworzył
I ledwie Bartka mierzącego zoczył,
Zgrozą przejęty ku niemu poskoczył,
Broń wyrwał: — „Cóż wam? a macież wy Boga
W sercu? — Co, majstrze? przez jednego wroga
Chcecie nas wszystkich pogrążyć w nieszczęście?“
A Bartek na to: „Ty, — silne masz pięście
Jak niedźwiedź — tylko ha! krwi w tobie braknie,
A moja dusza krwi, oj krwi tak łaknie!
Daj broń, ja krwi chcęǃ“

„Będzie ona, będzie!
Odrzekł czeladnik, — niechno po kolędzie —
Wytniem...“

Bartkowi ogień w oczach błysnął,
Cofnął się, rękę do czoła przycisnął,
Myślał i lico miał już spokojniejsze,
Choć myśli były krwawsze i straszniejsze:
„Ich wszystkich! — rzecze, — chodź pomiędzy ludzi!
Kogo nie zbudzę ja, to Bóg przebudzi —

Wszystkich do trzech dni — ha! do tej roboty
Nie braknie u nas nikomu ochoty.“
— „To chodźmyż, majstrze! w Janusza gospodzie,
I młódź i cechy zastaniem przy miodzie.“

Odeszli. — Ci zaś — ani śnili o tem,
Jakim ich Bartek przywitać chciał grzmotem.
Oddani sobie stoją wśród rozmowy.
Przerywanemi Oskar mówi słowy...
I znać, że miłość mieszał z tajemnicą,
Bo u niej bladło, to kraśniało lico;
Składała ręce, czasem przerażona
Drgnęła, i jęk się wydzierał z jej łona;
Ale z czułością wtedy Oskar spieszył,
Wieść zrywał krwawą, i przelękłą cieszył,
I opowiadał — i tak zbył się wieści...
Mówi już czulej i gołąbkę pieści,
A tak miłością znać olśnił ją całą,
Że tylko dla niej Basi duszy stało,
Że tym dniem pierwszym szczęścia wniebowzięta,
Jak anioł stoi, topiąc w nim oczęta,
Pełne promieni... Myśli w niej nim wstaną,
Czuje, jak kocha i jak jest kochaną.




GOSPODA.

W domu Janusza, w obszernej gospodzie,
Mieszczańskie koło zasiadło przy miodzie.
Wprost drzwi Marcowicz burmistrz, sądu głowa,
Siadł jako pierwsza dignitas miejscowa.
Przy nim po prawej rajcy, po lewicy
Kupcy, cechowi starsi i ławnicy.
Patrycyat miejski. — Dalej stół dębowy,
Który w krąg izby szedł kształtem podkowy,
Obsiedli mistrze różnego rzemiosła;
Każdy tam, kędy ochota go niosła,
A młódź po izbie rozpierzchła się całej.
Troje lamp światłem błyska u powały
Z za bań czerwonych, i stroi w purpurę
Ściany i gości oblicza ponure.
U drzwi zaś szynkfas.

Lepsze dni i święta
Gospodnia izba Janusza pamięta!

Dziesiąte ledwie w aktach zapisano,
Co tu zapito, wygrano, przegrano.
Każdy kąt, stoły, szklanki, szynkfas, ławy,
Znały dokładnie wszystkie miejskie sprawy,
Ależ gospoda wielce bo już dawna,
Czysta, i samym gospodarzem sławna.
Więc rad mieszczanin sandecki wyrusza
Nawiedzić izbę siwego Janusza,
Bo to bywalec, co znał wszystkie strony
Mazowsza, Rusi, Litwy i Korony;
A przytem w radzie nie pośledni głową,
Czy zgodzić spornych, czy dać za kim słowo;
Gdy stary począł, cichnął gwar okrzyków,
I obierano rajców i ławników;
Stąd też najbliżej było do ratusza,
Gdzie był sąd, akta, słowem miasta dusza.
Dziś tam strażnica.

Brakło dziś Janusza.
U niejednego zakrwawiona dusza
Smutkiem lub gniewem; młódź piosnek nie śpiewa,
Szynkarka tylko biega i nalewa,
Mieszczanie piją, między sobą gwarzą,
I klną Lutrowi i na biedę skarżą,
Jak na kość w gardle.

Za osobnym stołem
Siedział Bartłomiej z czeladnikiem społem.

Pili miód; czasem, pochyliwszy głowy,
Szeptali słowa zarwane z rozmowy
I milkli, baczność dając pogadance, —
A obaj byli już przy drugiej szklance.
Ale Bartkowi, zda się lat przybyło.
Pobladł, dwie zmarszczki w czoło mu się wryło;
Zmężniał, spoważniał wielce. Przed godziną
Widział się z dzielną czeladników gminą,
Potem u młodszych majstrów chwilkę bawił:
Miał wieści, kilku swych po wsiach wyprawił,
I wyspokojniał... Ale widać było,
Że mu chwilami serce strasznie biło,
I myśl mu duszą miotała gorąca,
Jasna jak piorun, jak piorun niszcząca.
A wzrok miał hardy, ostry, czasem smętny;
Czasem mu oczy roztlił żar namiętny,
Wtedy brał szklankę, pił, jakby chciał zapić
Ból, co mu serca nie przestawał trapić.
Pił; a gwar w izbie rośnie, Bartek słucha:
Skargi! — balsamem to dla jego ucha;
Pije — lecz ognia nie zdradza w postaci,
A widać, że miał cześć u młodszej braci,
Bo szli go witać, ów szklanką, ten słowy,
Ale on baczył na starszych rozmowy.
A właśnie począł Cyrus, cechmistrz szewski:
„Przepadnie, bracia, nasz Sącz, gród królewski.

Bóg wie, czy tydzień podołamy nędzy, —
Znikąd zarobku, a tu daj pieniędzy,
I kwaterunek, i żyw jeszcze biesa!
Nie wiem jak u was, ale moja kiesa
Już próżna... czart bierz! wnet porzucę miasto
I w Tatry z moją ucieknę niewiastą“.

Światłowicz kramarz odrzekł: „Ja tak samo!
Odkąd ich dyabeł przyniósł młyńską bramą,
Szeląga jeszcze nie wziąłem za towar“.

„Mnie sól zabrali i wypili browar!“
Rzekł Gil.

Gadowicz, co młyn miał i żarno,
Rzekł: „Mnie zabrali i mąkę i ziarno,
Lecz da Bóg! kiedyś ja tych Lutrów kości
Przez moje pytle puszczę bez litości“..

„U mnie — ozwał się Olexowicz z rynku —
Pięć postaw sukna wzięli w upominku,
I falendyszu dwa; za mój dobytek
Dali mi wczoraj w zamku jakiś kwitek,
A Florek jeszcze ze mnie naigrawał,
Niepomny, żem ja ojcu na borg dawał“.

Szafarz Borycki odezwał się z cicha:
„Gdybyż choć Forgwell był został, pół licha!

Szwed, jednak ludzki; a Sztajn to syn smoczy!
Ot, znów mi kazał wydzierać wam oczy;
Tak, dać musicie, co kto ma gotówki.
Dać, — lub gwałt będzie, żadnej tu wymówki.
A jeśli Szwedom kwota nie doważy,
Srebro i złoto zabiorą z ołtarzy“.
Gdy skończył, wszyscy zamilkli dokoła,
Zgroza sędziwe pomarszczyła czoła;
Młódź, co po izbie rozpierzchnięta stała,
Na Bartłomieja spojrzenia zwracała.
Ten milczał, ale wszystkich mierzył wzrokiem.
Czasem brwi ściągał na czole szerokiem;
W oczach mu iskry tlały tajemnicze,
Uśmiech mu zgasły wracał na oblicze;
Patrzy w nich; patrząc, zda mu się, że słyszy
Tętna ich serc. Tak przeszła chwila ciszy.

Ale Marcowicz burmistrz, człek poważny,
Wstał, bo choć sercem wielce był odważny,
I akta nawet raz podarł sędziemu,
Kiedy w nie wyrok wpisał przeciw niemu —
Musiał tu jednak tę rzecz mieć na względzie,
Iż niebezpiecznie na jego urzędzie
Słuchać spraw takich i rozmowy toku,
Zwłaszcza — gdy Sztajn go ciągle ma na oku

I radby pewnie zrzucić go za karę,
By na ten urząd posadzić niezdarę;
Więc cauta mente, lękając się gromu,
Pożegnał braci i poszedł do domu.

Miejsce to zajął Bogdajłowicz stary,
Prarajca, bogacz, mąż gorącej wiary,
I rzekł siadając: „Nędza nie ustanie!...
Szwed Luter, na nas judzą go Aryanie,
Szlichting i Florek: oba z biesem w spółce,
Infamy! — niegdyś już, już na szypułce, —
Kryli się jeno po dyabelskich norach;
Dzisiaj w ogromnych u Sztajna faworach,
Jak kruki wciąż mu krakają nad głową:
„Drzyj mieszczan, ten ma to — a tamten owo!“
A Wielogłowski, co u Gadowicza
Mieszka, ten także pyska im użycza,
I znaś nie lekce Sztajn go sobie waży,
Kiedy broń miejską oddał jego straży.
Znam ja ich! — co dnia widzę, jak z Dąbrowej
Przyjeżdża Szlichting do bramy zamkowej.
Otóż, sławetna braci, moja rada:
Trzeba nam zbyć się tych dwu i sąsiada.
Gdyby ktoś... gdyby w ziemie wgryźli zęby...
Lutra usłużnej pozbawimy gęby“.
Rzekł i rękami wskazał ku podłodze,
I siadł na stołku, zagniewany srodze.

„Tak! — krzykną wszyscy, — wszystkim to rzecz znana!“
Cyrus zaś dodał: „Tak, był dzisiaj zrana“
„I czart wie, co on Sztajnowi poradził, —
Rzekł Bogdajłowicz, — bo Szwed zaprowadził
Podwójne straże u baszt i ratusza.“

Stach Krawczyk krzyknął: „Patrz, niewierna dusza,
Patrz! ale myśl mi przychodzi wesoła...“
Rzekł ciszej, patrząc z uśmiechem dokoła:
„Chłopcy! ja gotów, — dwu albo trzech jeszcze,
A tak się z tymi Aryany popieszczę,
Że Sztajn im będzie musiał requiem sprawić...
No cóż? gdy zgoda — to by nam nie bawić,
Lecz do Dąbrowej...“

„Oto człek bez strachu, —
Rzekł Bogdajłowicz, — dzielniście mi, Stachuǃ
Chwat organista!...“ Tak Krawczyk był zwany
Przeto, iż celnie podpalał organy,[2]
Te zaś w strzelnicach wisiały na pasach,
Dla gęstych strzałów w szturmowych zapasach
U baszt.


Stanisław wielce się napuszył,
Ale z młodzieży nikt ani się ruszył;
Czekali, co im Bartek na to powie.
Lecz on znać wtedy inną myśl miał w głowie,
Zmarszczył brwi, o dłoń oparł się niedbale,
Dumał i wzrokiem błądził po powale.

Stanisław był tem urażon widocznie,
Więc wstał: „Cóż, chłopcy, — znów do młodych pocznie, —
Ze mną nikt? — A cóż Bartłomiej tak milczy
I wzrok ma dzisiaj jakoś taki wilczy?
Bartku, co w górze szukasz tam oczyma?“

Bartek wstał: „Duszy, krwi — bo w was jej niema!
Że też wy zawsze jedni i ci sami!
Gdy bieda, przyczyn szukacie za drzwiami,
A ani przez myśl nie przeszło nikomu,
Że tu przyczyna, w mieście, w własnym domu.
Szlichting i tamci? — tfu! — trzy ząbki żmii,
Która łbów tysiąc ma u głodnej szyi,
A cała tak się rozległa w tym grodzie,
Że nas i bez nich z żywota wybodzie.
A gdybyśmy też, jakeśmy tu razem,
Podali sobie dłoń, potem żelazem

Jutro w noc szwedzką sprawili załogę, —
Lecz tak, by z miasta nie puścić i nogę?
Cóż ojce? bracia! — pomyślcie no szczerze.
Ja — jako w Boga — w dobry koniec wierzę.
Wszak oni ludzie! a choćby szatany,
To dyabeł straszny tylko malowany,
Lecz gdy ma serce w piersi a krew w żyłach,
I w stu pancerzach równy mi na siłach.
Spójrzcie no, — z młodych każdy już gotowy
Pójść i rżnąć. Ojce! skińcie jeno głowy
Na znak, że zgoda i po waszej woli,
A w trzy dni koniec Lutrom i niewoli“.

Stał, w krąg oczyma ognistemi wodził,
Czuł, że tu wszystkich w samą pierś ugodził.
Piorun słów jego padł tak niespodzianie,
Że osłupieli z podziwu mieszczanie,
I między chęcią, nadzieją i trwogą
Chwiejni, nic jeszcze orzekać nie mogą.
Więc milcząc, wszyscy topią się w zadumie,
Coby rzec na to. — W młodzieży zaś tłumie
Był szmer... tak w borach naszych szumią drzewa,
Gdy się na burzę niebo przyodziewa
W chmury, a ponad sine gór załomy
Skrawo dalekie wybłyskują gromy.

Lecz wtem Suszycki: „Jezus, on oszalał.“
A Krawczyk gniewny: „Nie, on pałkę zalał
Miodem, i miód go owiał taką jędzą...“
A ten im odparł: „Pijany-m — lecz nędzą,
Hańbą, niedolą, wszystkiem, co tak boli,
Że człowiek raczej zginąć niż żyć woli“.

I huczne wstały krzyki i poswarki,
I może by się chwycono za barki,
Bo młódź, przejęta Bartłomieja sprawą,
Groźna pięściami, stanęła przed ławą,
Ale Szydłowski, patron kolegiaty,
Wstał i zawołał: „Silentium, waryaty,
Wściekli! z rozumu obrani do nitki.
Tfu, Krawczyk stary, a pierwszy do bitki —
Wstyd!“ — Wszyscy go też chętnie usłuchali,
Więc pan Szydłowski sprawę ciągnął dalej,
I rzecze: „Stachu, siądź, daj pokój zwadzie!
Każdemu wolno podnieść głos w poradzie:
Młody on, ale widzisz, pierś ma zacną,
Pierś, jakiej w świecie nie nadybiesz łacno.
A ty znasz, Bartku, koniec twojej chęci?
Oj, staniesz ludziom w przeklętej pamięci
Za myśl, co w sercu gorącem się rodzi,
Że Sącz od Szweda sam się oswobodzi.
Młodziście, cześni, lecz niesforne głowy,
Każdy z was lecieć na oślep gotowy;
Cóż z tego? garstka, zginiecie jak muchy, —

Za to nas potem Szwed rozbije w puchy,
Wyrżnie i miasto zatopi w płomieniu,
Że nie zostanie kamień na kamieniu.
Baczcie wy, — jaki koniec tu być może:
Gród i kościoły w popiół — a nam noże!
Jam stary, i żyć jeszcze mi niewiele,
Śmierć mi nie straszna, lecz mam duszę w ciele,
I lękałbym się stać przyczyną jatek,
Sieroctwa dzieci, płaczu żon i matek;
Potem ich klątwą obciążon jak trądem,
Nie śmiałbym stanąć tam — przed bożym sądem“.

Na to Suszycki Jędrzej, pisarz miasta,
Referent, skrybów wzór i protoplasta,
Rad, że nakoniec do słowa przyjść może,
Rzekł: „Tu rzecz miejska, — w niebie sądy boże.
Otóż gdy taki obrót wzięła rada,
To ja do zdania mojego sąsiada,
Minąwszy już grzech, który zgubi duszę,
To jeszcze dodać z konieczności muszę,
Że od wojaczki wolni są mieszczanie, —
Tak w konstytucyach powiada pisanie.
Znam Saxon, bracia! rzeczcież mi, gdzie stoi:
„„Za sprawę kraju niech się mieszczan zbroi?...““

Szlachcie należy wojowania sława;
Za to ma większe przywileje, prawa
I rząd. Toż gdy jej nie pilno do boju,
Nam naszych rzeczy doglądać w pokoju,
Jak przykazuje konstytucya nasza —
Zresztą mieszczanin nie jest do pałasza“.
Lecz Bartek przerwał: „Zostaw waść to pole.
Wy znacie prawo, a ja znam niedolę;
U różnych majstrów braliśmy nauki:
Mnie łzy uczyły, was ławnicze sztuki.
Toż nieuczciwie sztucznych słów przecherą
W sumieniach braci gmatwać prawdę szczerą;
Mędrkuj ty sobie w sądach i na ławie,
Tu milcz, bo krzywd tych nie pisano w prawie!
To zaś, co grzechem wy mienicie u mnie,
Szydłowski, z tem ja śmiało legnę w trumnie,
Bo wiem, że za ten grzech Święta Królowa
Najlepsze miejsce u Boga mi chowa“.

„Hejże na Lutra! hejże na załogę!“
Wśród młodzi głosy podniosły się mnogie.
Ale wtem dzwonnik Nikburowicz wpada,
I grabarz Trela. Dzwonnik wrzasnął: „Biada!
Szwedzi rabują kościół Małgorzaty!
Gdzie jest Szydłowski, patron kolegiaty?“

„Jakto? — śmieliby?“ Szydłowski zawoła.
A dzwonnik rzecze: „Wpadli do kościoła
Z Florkiem; dwóch starszych przywiodło tę rotę
I nuż poczynać dyabelską robotę.
Najpierw świętego Jakóba kaplicę
Przetrzęśli. Florek z ołtarza zdjął świece
I wszedł w grób, (który Trela mu otworzył),
Mówiąc, że tu ksiądz Kustosz skarby złożył
Pani Stannowej i podstarościego.
Skarbów nie było. Szli więc do drugiego...
Ten Florek — bogdaj zdechł ten szatan dumny! —
Kopał nogami naszych ojców trumny,
A z sarkofagu księdza Fuzoryusza
Zdarł epitafia łotr, — piekielna dusza!
A co nas jeszcze nalżył, naprzeklinał!...
Jam go upomniał, — ksiądz go upominał —
Aż jeden z starszych gniewem się rozpalił
I za kark Florka z kościoła wydalił.“

„O, Jezus, Marya i pańscy anieli! —
Krzyknął Szydłowski — i to przy niedzieli.
Ha! iście już Bóg swego gniewu skąpił,
Gdy pod tym łotrem grób się nie rozstąpił.“

„Tak, — odparł Bartek — tak, mości patronie!
O miasto wam lęk, że pożarem spłonie?
O kościół pański strach wam, że zaginie?!

Jeszcze nic, — Szwed go znieważył już ninie,
A co? nie wyrżnąć? — Stójcie! krótkie słowo;
Nie idźcież! jeszcze mam ja piosnkę nową:
Jużeśmy zbici, zdarci i żebracy,
Nic nam z modlitwy, nic nam z naszej pracy.
Jeszcze nam żołdak zbestwiony i srogi
Pohańbi wkrótce zacne domów progi,
Cześć żon i córek pod swe nogi rzuci,
Miasto zostanie... kto wam cześć powróci?!“
Umilkł i usta wykrzywił od śmiechu,
Resztę słów w krótkim pochłonął oddechu,
Ale wtem stary Szydłowski zawoła:
„Trela, — hej, dzwonnik, chodźmy do kościoła!“
„Co tam pomożesz?“ — Bartek mu odrzecze, —
„Czy psem u progu legniesz tam, człowiecze,
By warczyć i gryść, gdy się wróg przybliży?
Zostań, Szwed pańskich nie lękał się krzyży,
Kopnie cię nogą jak psa bez litości!...
Ha! Szwed u ciebie na wilię zagości,
W oczy ci zadrwi; gdy świętym opłatkiem
Będziesz mu szczęścia życzył z przyszłem latkiem...
O! święta Panno z aniołami Twymi,
O! Kingo, święta patronko tej ziemi,

Rzeczcie wy starcom, co nożami straszą,
Że chcecie boju — bo ta ziemia waszą!“

Pośród tej wrzawy wszedł niepostrzeżony
Jacek, staruszek biały i skulony.
Słysząc to, u drzwi stał o laskę wsparty
I w Bartłomieja utkwił wzrok otwarty,
Jasny, — a gdy ten ostatnie rzekł słowo,
Zawołał Jacek: „W bój z Świętą Królową!...
O! dzieci, wielkie oglądałem cuda,
Toć wierzę, że dziś wszystko nam się uda!“

„Przebóg, to Jacek!“ — wszyscy zawołali, —
„Wy tu?! my prawie was już opłakali!“ —
„Tu, dziatwo, z wami, — jak widzicie, zdrowy“
I dodał potem: „Wracam z Częstochowy!...
Idźcież, Szydłowski, gdy was kościół woła,
A wy zaś chmurne rozpogodźcie czoła,
Jak ja“. — A gdy go obstąpili swoi,
Zawołał Jacek: „Częstochowa stoi!“
Poszedł Szydłowski, ci Jacka prowadzą
I na burmistrza miejscu za stół sadzą.
Jacek, tu niegdyś kupiec najcelniejszy,
Był już najstarszym i włos miał najbielszy,
I cześć za prawość. Teraz — to cud nowy,
Przez szwedzki obóz przyszedł z Częstochowy.

I cisza, — ale Jacek wstał za chwilę,
I uścisnąwszy Bartłomieja mile,
Rzecze mu: — „Synu, niech ci Bóg pomaga;
Słyszałem, — piękna w twem sercu odwaga!...
Mnie trzeci tydzień od mego wychodu,
Wiele zaznałem i głodu i chłodu,
Bo kraj nasz pusty, jakby cmentarz wielki,
Tak w nim poniszczył Szwed dobytek wszelki.
Co miast i włości pustką w gruzach leży,
Kto nie oglądał sam, — to nie uwierzy,
Bóg chciał, bezpiecznie porzuciłem mury,
Szedłem przez obóz i przez Lutrów chmury;
Jestem tu. — Wieczór działa grzmieć przestały,
Zgliszcza się jeszcze z Częstochówki tlały,
Noc przeszła w modłach, a nazajutrz rano
Od Kordeckiego poddania żądano.
O! nie zapomnę nigdy jego twarzy,
Gdy z odpowiedzią wyszedł z refektarzy
I rzekł ją posłom i wstąpił na wały
Z krzyżem... wnet potem wszystkie działa grzmiały. —
Gdy się to działo, — na wieży kościelnej
Grała muzyka, jakby w dzień weselny
Lub święto, cudnie wdzięczne symfonije,
A tu latały kule jakby żmije...
Zgroza, co szturm on pożarł Szwedom ludu!

My stali ufni w moc bożego cudu:
Kule widziałem, co nam szkodzić miały,
O mur odbite do Szwedów wracały,
Niszcząc ich. Jedna przy niewieście padła,
Kiedy dziecinę do kolebki kładła,
I zgasła. Tako wrzał bój przez dzień cały,
A wieczór znowu działa grzmieć przestały!...“

Lecz Bogdajłowicz, końca niecierpliwy,
Rzekł: „Tam was bronił sam Bóg — jakom żywy!
Ależ nam rzeczcie, jak was łaska Boga
Przewiodła zdrowo przez szeregi wroga,
I jakoście się aż do nas dostali?“

A stary Jacek tak powiadał dalej:
„Kilku nas starych obsiadło armatę,
Kiedy ksiądz przeor rewidował czatę.
Był z nim Zamoyski miecznik, Piotr Czarniecki,
Ksiądz Piotr Lassota i jeszcze ktoś świecki.
Przystąpił do nas i z uśmiechem w twarzy
Rzekł: „„Cóż? wy zdrowo wyszliście dziś starzy?““
„„Zdrowo!““ odrzeklim. On stał, myślał chwilę
I rzecze do nas: „„Nie po waszej sile,
Ojcowie, ten bój, a radbym was zbawić.

Do prowincyała mam z listem wyprawić
Księdza, toż i wy idźcie z nim ojcowie,
Bo wam do szturmów niedomaga zdrowie.““
I serca nam się jęły bardzo smucić;
Jużeśmy do nóg chcieli mu się rzucić,
By nam dał zginąć tu, a on nam powie:
„„Są u was dary tak cenne jak zdrowie.
Rąk silnych brak wam — macie serca, dusze,
Usta, — tych użyć na dobre ja muszę,
Idźcie wy, ojce, każdy w swoje strony,
Idźcie! — wzywajcie ludzi do obrony;
Idźcie i mówcie, coście tu widzieli,
Mówcie, że z nami Marya i anieli!...““
To rzekłszy, dał nam święcone szkaplerze
I błogosławił w drogę wszystkim szczerze;
A kiedy na dół spuszczono nas sznurem,
Staruszka, co tam mieszkała pod murem,
Konstancya, nogi owiła nam w szmaty
I poza szwedzkie w noc przewiodła czaty! —
Tylem ja doznał Boga łask i cudu, —
Szedłem i w drodze mówiłem do ludu...
Słuchali i szli w bój...“

„A toż nie cudem
Bóg się niedawno objawił przed ludem?“ —
Zawołał Bartek. — „Kilka niedziel temu,
Siedm kulek piersi przeszyło jednemu
Z pancernych. Długo leży w krwi i kona,

Wtem szwedzkiej jazdy nadbiegła szkadrona;
Patrzą i zgroza zdjęła ich do kości,
A więc doń wszyscy strzelili z litości
I polecieli. — Zachód już był blisko,
Wracają Szwedzi na to stanowisko;
Stanęli, dziwo! patrzy się szkadrona:
On jeszcze we krwi tarza się i kona!
Zwrócili; — strach ich począł gonić...
O, bo z nas ducha szablą nie wygonić
Ni kulą! I nam też Bóg przepaść nie da!...
Hej ojce! bracia! jutro w noc na Szweda!“

Stał i nalegał, przy nim młodzież cała
Ściskała pięści i „na bój!“ krzyczała;
Jacek zachęcał i ręką i głową,
I wielka wrzawa wszczęła się na nowo.
Nawet Stach Krawczyk, choć pierwej się puszył,
Stanął przy Bartku, tak go Jacek skruszył.
Już się Barycki o miasto nie trwożył
I Bogdajłowicz za tem się przyłożył,
Kiedy wtem, pośród zgiełku i okrzyków,
Podniósł się jeden z miejskich korzenników,
Fryderyk, — tego dziad był Niemcem z rodu,
Lecz on już całkiem przylgnął do narodu,
Polaków. — Ten dłoń teraz w górę wznosił
I panów mieszczan posłuchania prosił.
A gdy ucichli, skłonił się i rzecze:

„Prawda, iż wielką mamy Boga pieczę,
Lecz gdzie bój z siłą nierówną zachodzi,
Bracia, i Boga kusić się nie godzi!
Prawda, że taką rzecz niemiło zwlekać,
Lecz zawsze radzę do wiosny zaczekać;
Tak, gdy nas Szwedzi, nie daj Boże, zbiją,
Dziatwa i żony w lasy się ukryją;
A teraz szwedzkie co nie dotną noże,
To mróz wytraci, albo głód przemoże“.

„Ot — rzekł Suszycki, — ot Fryc, mądra głowa!“
Ale Fryc ciągnął: „Panowie, dwa słowa!
Widzicie, trzeba nim się w czyn co ziści,
Mieć tego czynu pewność i korzyści.
Na cóż nam przeto wszczynać gwałt szalony,
Kiedy Sącz będzie i tak uwolniony.
A wiecie wy też, co się w Krośnie stało?
Tam Wojniłowicz wziął załogę całą,
Zabił Prackiego i tu się już zbliża.
A czy wy wiecie o wieściach ze Spiża?
Tam nasz Starosta formuje piechotę,
A pan Kochowski będzie wieść tę rotę.
A Wąsowicze, a chłopów drużyna?
Wszystkie te wieści mam od Aryanina:
Tak, — lecz ja zwykłem chować wieści zawsze,
Aż chwilę dla nich zdarzą się łaskawsze.
Teraz, gdy rzecz ma taki słuszny powód,
Podaję — jako rady mojej dowód.“

„Słusznie Fryc mówi! — zawołali starzy.
A Bartek cały spłonął ogniem w twarzy,
Zgrzytnął, a potem pierś zacisnął silną:
„Oj Boże — jęknął, — toż to im nie pilno!“
I na ramiona gniewny rzucił odzież,
Wyszedł, a za nim wyszła wszystka młodzież,
Gniewna i chmurna i pełna płomieni.
Wyszedłszy, z Bartkiem szeptali coś w sieni,
I wnet cechowi ani się spostrzegli,
Jako się młodzi po mieście rozbiegli.

A tam za stołem jeszcze Gil z ławnikiem
I Jacek spory toczył z korzennikiem
O bój; Stanisław niedługo już bawił,
Poszedł za Bartkiem i resztę zostawił.




ODKRYCIE.

Już północ, — ogień w kominku się żarzy;
Basia usiadła, pogląda i marzy.
Kiedy stawiała dzban na lawatorze,
Dziadkowie dawno już spali w komorze.
Lecz znać do Maryi Panny się modlili,
Bo jeszcze dla niej klęcznik zostawili,
I zostawili koroneczkę dla niej,
By ją zmówiła do aniołów Pani,
I lampę. Więc też Basia cicho wstała,
Wzięła koronkę i modlić się chciała;
Lecz się zwróciła do okna powoli,
Pogląda, szuka gwiazdki swojej doli,
Dumając; — i tak długo modre oczy
Bezwiedna w sinej topiła przezroczy.
Odeszła; — dziwno, ta sama świetlica,
I lampa sprzęty te same oświeca,
I wszystko stoi tak, jak dawniej stało,
A jej się wszystko piękniejszem wydało:
I rzeźby gładsze, i powały bielsze,

I twarze świętych w obrazach weselsze;
I nawet Chrystus, klęczący w ogrójcu,
Mniej się na kielich skarży Bogu Ojcu,
I święta Panna uśmiecha się do niej,
I Kindze nie strach, choć Tatar ją goni.
Czar jakiś dziwny rozlał tu się wkoło,
Toż jej tak błogo, tak jej tu wesoło!
Z jej ócz pół nieba wyziera odrazu,
Tyle w nich światła i szczęścia wyrazu.

Wtem znać po czole przebiegła myśl pusta,
Bo się prześlicznie uśmiechnęły usta,
I wnet radosna, z dziwnem czuciem w łonie,
Mirt i rozmaryn rwała w białe dłonie
Z doniczek; potem lekko u zwierciadła
We włosy to mirt, to rozmaryn kładła.
A gdy się lubo uśmiecha, gdy stroi,
Cudny sen dusza z cicha sobie roi,
O nim, — o lubym, — ach! a co pomarzy,
Jak twarz w zwierciadle, odbite w jej twarzy.
Upięła kwiatki, teraz składa dłonie,
Kłania się myśląc: „Tak dziadkom się skłonię,
Tak drużkom...!“ Słucha, słyszy jakieś tony,
Niby muzyka, — niby mszalne dzwony.
On z nią; — już idą, a przodem kapela,
Skrzypki, bas, kobza i cymbał i żela.
Wkoło znajomi we świątecznych szatach...

Znowu stanęła i przebiera w kwiatach;
Po chwili rzuca wszystko, — bo już nudzi...
Takie to dziwne szczęście, gdy się zbudzi.
Usiadła, głowę oparła na dłoni,
W oczach myśl, myślą gdzieś daleko goni...
I posmutniała: W obcym kędyś kraju,
Gdzie nie zna ludzi, mowy i zwyczaju,
Kędy dzień chmurny, w noc księżyc nad skały
Wschodzi, jak lampa z alabastru, biały,
A nad borami gęsta wisi para...
Jezioro — brzegi... tam domek Oskara!
I widzi wszystko, jak on opowiadał,
Zna dom, jezioro, jodłę, kędy siadał,
Dolinę, kwieciem ubarwioną świeżem,
I bór, którędy błąkał się za zwierzem,
I jar, gdzie czysta jako łza krynica,
A w niej obojga ich odbite lica.

Lecz zadumana rzekła wnet: „Mój Boże!
Gdy mnie nie będzie, kto babce pomoże?
Kto dziadka głośnem zabawi czytaniem?
Biedna ja! — biedni! jak my się rozstaniem?!“
Żalem i płaczem wezbrało jej łono;
Już przed nią stoi rówienniczek grono,
Krewni, znajomi z miasta i po siołach:
Wszystko, gdzie była, ołtarze w kościołach,
Obrazy świętych, gdzie składała modły,

Miasto i drogi, co na pola wiodły,
I brzeg Dunajca, i błękit gór siny,
I te od jodeł ciemne rozpadliny;
To wszystko teraz, niby płaczek rzesza,
Chwyta się serca i na pierś się wiesza,
Trzyma ją dziwnie i z nią razem szlocha:
Jak ona wszystko, jak ją wszystko kocha!
W dali — podobny do gradowej chmury —
Mignął się Bartek smutny i ponury.

W łzach, ale już się marzeniem promieni:
„Może mnie kiedyś Bóg w jaskółkę zmieni?
Nieraz mi stara cyganka mówiła,
Że się ptaszyną dusza urodziła,
I gdy zatęskni, skrzydełek dostaje,
I może lecieć, w jakie zechce, kraje,
I niema dla niej ni gór ani morza,
Jeno niebiosa! O, ja ptaszka boża;
Rzucę go... siędę sobie w ogródeczku,
Zaśpiewam dziadkom, gdy będą w ganeczku,
I wszystkim naszym od serca zanucę,
Ptaszyna! — i znów do Oskara wrócę...
Śni...: lecz jej serce w sen miesza pytanie:
„Kogo ze swoich ptaszyna zastanie?...“

I smutna głowę do stołu pochyla:
Gdyby spoczynku — gdyby drzemki chwila!
Przymknęła oczy i już snem oddycha.

Śpiąc, jakieś słowa wymawiała z cicha:
„Rżną...!“ niewyraźnie z ust jej się wyrwało,
„Rżną!... Oskar...“ rękę zacisnęła białą.
Budzi się; budząc, w przerywanej mowie
Głośniej już słowo rzucała po słowie...
Przetarła czoło...

„Mówił... że ma panów
Srogich... tak!... mówił — gorszych od szatanów...
Smutnym był; mówił, że się bardzo smuci;
Mówił, że wojsko i króla porzuci
Dla mnie.... I myśli znów: „On takim panem;
Kocha i dla mnie chce zostać mieszczanem.
Mówił mi“... Strasznie błyszczały jej oczy;
Wstrzęsła się, wstążka spadła z jej warkoczy
Na pierś; lecz dalej przypomina, snuje:
„Ha, on mi mówił, że mnie wyratuje
Z krwi!“ I stanęła dzika, odmieniona,
I patrząc, szepce: „Ulica czerwona,
Krew... uciekają ludzie... w dzwony walą...
Ach!... nasze miasto Szwedzi rżną i palą!“
I tchu jej brakło i osłabła całkiem;
Chciała iść, oczy migły strasznem białkiem,
Chwiejąc się, rękę do Maryi obrazu
Podniosła; ręka opadła, jak z głazu:
„Ratunku, Matko!“ Nagle trupio sina
Krzyknęła: O! o! Marya mnie przeklina!“

I padła; lecz wnet z rękami u czoła
Zrywa się i w głos: „Mord! — rzeź w mieście!“ woła.

„Mord!“ — głos jej dziki rozległ się po domu.
Porwał się ze snu Janusz jak od gromu,
Zarzucił odzież, w pół Basię porywa,
Za nim, drżąc, wbiegła staruszka sędziwa;
Lecz Basia z rąk się wydziera szalona,
I „mord, rzeź w mieście!“ krzyczy z głębi łona,
Lata po izbie, Janusz znów ją chwyta,
Tuli i wstrząsa, i pieści i pyta.
Ona nic, jeno jęczy nieustannie:
„Mord, — rzeź!“ i patrzy ku Najświętszej Pannie
I pokazuje obraz ręką siną,
I drży, a z ócz jej gorące łzy płyną.

Zmarszczył brwi Janusz, stał, nie myślał długo;
Nóż porwał w jedną, strzelbę w rękę drugą,
Otarł pył i proch obejrzał w panewce,
I rzekł do babki: „Zostań tu przy dziewce,
Ja wyjdę“. Wyszedł; staruszka została,
I tuląc Basię razem z nią jęczała.

Lecz wrócił Janusz: „Czy weszło w nią licho?

W mieście śpią wszyscy i jak w grobie cicho;
Ni psa na rynku, jeno tam, w gospodzie,
Coś kilku naszych zasiadło przy miodzie,
A ta „mord!“ wrzeszczy. Weź z wodą kropidło,
Poświęć jej czoło, bo to snu mamidło“.

Lecz Basia nagle zasłoniła oczy
I jękła: „Dziadku! wam krew szyję broczy,
Wy trup. Mnie Matka Boża duszę wzięła
Z piersi; tę moją duszyczkę przeklęła;
Lampą mi ogień zapaliła w głowie
Na rzeź. Idźcie wy, to wam Oskar powie,
Jak mnie. No chodźmyż — ach, jacy wy trudni!
Chodźmy, on na nas czeka tam, przy studni“.
Chce iść; — ci zgrozą struchleli oboje,
A stary Janusz załamał rąk dwoje,
Spłakał i jęknął głucho: „Moje dziecię!
Tyle mojego było na tym świecie,
Strasznoś mi, Panie, dotknął głowę starą!“
Lecz wnet za rękę wziął ją: „Chodź, ofiaro!“
Chodź, nawiedzona czartem, chodź, ty sowo!
Chodź, ludziom w karczmie krzycz: „ogień nad głową!“
Daremnie babka, by został, błagała,
Daremnie Basia z rąk się wydzierała;
Janusz ją silnem opasał ramieniem

I do gospody przeniósł ją podsieniem,
Stanął w drzwiach: „Bracia, hej, tu widzę rada?
Milczcie no, teraz niech ta odpowiada!“

Wnet go mieszczaństwo obstąpiło kołem.
On między nimi stał, najwyższy czołem
I bolem. Krótko powiedział rzecz całą,
Jako usnęli, co się z Basią stało.
Słuchali; mowy nie przerwał nikt z cześci
Dla Basi i dla Janusza boleści.
„Teraz mów!“ kończąc, wstrząsł nią, że aż jękła,
Z rąk się wyrwała starca i uklękła.

„Stójcie no!“ — Jacek Janusza łagodzi —
„Niech z Bogiem duch się w dziewczynie odrodzi!“
I robiąc nad nią prawicą znak krzyża,
Sam do klęczącej Basi się przybliża.
A gdy się wpatrzył, rzecze: „W jej źrenicy
Czuć strach okropnej jakiejś tajemnicy;
Coś wie, tu zgroza w duszy, to nie mary,
Nie sny; tej głowy dotknął anioł kary.
Tu jakieś wielkie nieszczęścia nam grożą;
Ona wie, lecz my dojdziem z wolą bożą“.
I zwolna Basię podniósł; ona wstała

Cicha, i ręką szkaplerz pokazała,
Który z Najświętszą Panną z Częstochowy
Spadał u Jacka na żupan perłowy.
Jacek zaś na to z cicha: „Czy widzicie?
Mego szkaplerza nie lęka się dziecię,
Ciągle spokojna na światłość spogląda;
Czystą jest, ale znać posiłku żąda“.
Ręką więc dał znak tym, co przy nim stali,
By się do Basi teraz nie zbliżali,
Zdjął szkaplerz, na głos począł mówić „Ave“
I świętość zbliżał przed jej oczy łzawe;
Nagle „O Maryo! ocuć ją!“ zawoła,
I szkaplerz Basi przycisnął do czoła.

Drgnęła; — a gdy tak Jacek szkaplerz trzyma,
W krąg zdziwionemi spojrzała oczyma.
Znać, że już duch w niej cudownie się budzi,
Bo, patrząc, wszystkich poznawała ludzi.
Po chwili senna i jak posąg biała,
Sama u czoła ten szkaplerz trzymała
Lewą, a piersi ujęła w dłoń prawą,
Jakby z nich chciała wydrzeć tę wieść krwawą
I przemówiła, lecz tak sucho — zgroźno,
Że się mieszczanom w duszy stało mroźno:

„Oskar mnie kocha!... sam to mówił do mnie.
Ja rzekłam, niechaj dziadków prosi o mnie,
Tuląc mnie, dziwa powiadał mi srogie,
Tylko ja sobie przypomnieć nie mogę,
Choć dzwonią we mnie, jak pszczoły, te słowa;
Ach, bo też dziwnie słodka jego mowa...“
I uśmiechnięta stała jak dziecina;
Lecz znać już sobie wszystko przypomina,
Bo pokraśniała; wnet z dzikszym ócz blaskiem
Rzekła: „Pojutrze, z pierwszym zorzy brzaskiem,
Mówił, że trąbka na zamku uderzy,
Podpalą miasto, i każdy z żołnierzy
Ma was rżnąć; — ale ja się nic nie boję!
Bo on ocali mnie i dziadków dwoje...
A do mnie ciągle mówił: „„Życie moje!““
Mówił tak dziwnie słodko, żem słuchała,
I to, co o was mówił, przepomniała...
Za to mi Matka boża duszę wzięła
Z piersi i moją duszyczkę przeklęła.“
To rzekłszy, jękła gwałtownie i zbladła,
I w ręce Jacka zemdlona upadła.

Śmierć była w izbie. Basi dzikie słowa
Pękły nad nimi jak wieść piorunowa,

Którą w dzień sądu struchlałemu światu
Zagrzmią anioły na chmurach z szkarłatu.
Bez myśli, bez dusz stoją skamienieli,
I topią oczy w jej oblicza bieli,
Niemi, jak z grobów wyrzucone mary, —
A najokropniej bolał Janusz stary!
Ale się pierwszy ocknął: „Rzeź, słyszycie?
Ha! to kark za kark, a za życie życie!
Zbudźcie się, nie czas teraz do frasunku,
Bóg dał rąk dwoje, — myślcież o ratunku!
Tu śmierć tak stoi, że jej nie ominąć,
Jeno nam wyrżnąć Lutrów albo zginąć!...
Ha! ciężko mnie Bóg zgnębił tą ofiarą,
Lecz mi we dwakroć umocnił dłoń starą.“

Jacek zaś, Basię trzymając, rzekł na to:
„I wyrżniem Lutrów, ja wam ręczę za to.“
Więc Janusz znowu: „O, jeszcze nadzieja!
Niech kilku spieszy szukać Bartłomieja,
Do Marcowicza niech się kilku ruszy,
Bo i to człowiek w ogniu kutej duszy.
Wy, reszta, w ciszy wracajcie do domu,
Ale sza! słowa nie pisnąć nikomu.
Bogiem niech każdy serce uspokoi
I czem na jutro niechaj pięść uzbroi.
Lecz, bracia, milczeć — milczeć przy niewieście,

Bo by nam krzyku narobiły w mieście.
Ja moją Basię wezmę do kościoła“.
Szli więc do domów, nasrożywszy czoła,
Chmurni, a Janusz Basię w płaszcz owinął,
Wyszedł i we drzwiach kolegiaty zginął.




RZEŹ.

Wieczór się zbliżał; niebo jasne, czyste.
Na Tatrach słońce stanęło ogniste
I ogniem spłonął Tatrów łańcuch biały.
W ogniu Dunajca ścięte w lód krzyształy,
Baszty i wieże i obronne mury
Świeciły blaskiem wieczornej purpury;
W borach mrok siadał. Tak się z dniem żegnało
Słońce... malując okolicę całą...
I zaszło. Tatrów królewna, Łomnica,
Sama słoneczne zachowała lica,
Ale wnet senna zsiniała i zbladła,
I noc na miasto i na góry padła.

Ledwie promienie zgasły na Łomnicy.
Dzwon z kolegiackiej ozwał się wieżycy
I jękły wszystkie dzwony po klasztorach;
Smętne ich głosy płynęły po borach,
Turniach i skałach wzdłuż Dunajca brzegu,

I aż ku Wiśle w dal łanami śniegu.
Właśnie szedł z Jackiem Janusz od kościoła.
Stanęli, kornie pochylili czoła
Przy „Ave“; potem, krzyż zrobiwszy dłonią,
Rzekł Janusz: „Hej — hej! w całej Polsce dzwonią!...
Zda mi się, że w niej wszystkie dzwony słyszę,
Taką przecudną Bóg dał na noc ciszę“.
I tak ze sobą rozmawiając dalej,
Do węgierskiego muru się zbliżali,
Gdzie z baszt broń straszna błyskała: organki.
Otwarte stały kutej bramy szranki;
Tędy straż czeladź puszczała po siano,
Które w stodołach za miastem składano
Od ognia. Tłumnie szły po siano dziewki,
Śmiejąc się, albo w głos zawodząc śpiewki.
Szwedzi zaś, którzy mieli w bramie straże,
Przejść im wzbraniali, groźnie srożąc twarze.
Lecz dziewki pewne, że to tylko żarty,
Chórem się z szwedzkiej naśmiewały warty,
Prosiły; ale wnet wolnym przesmykiem
Wszystkie do stodół poleciały z krzykiem.

Jacek, to widząc, zauważył z cicha:
„Baczcie no! Szwed się nie spodziewa licha.
A czy widzicie? tam konne patrole

Sam Sztajn na objazd wyprowadził w pole“.
Ale wtem Janusz Jackowi dłoń ścisnął:
„Jacku, patrz! płomień na Morgani błysnął“.
Ogień rósł, góry, doliny i lasy
Groźnej w płomieniach nabierały krasy.
Wszystkie obłazy wzdłuż Dunajca brzegu
Do pół czerwone wyrastały z śniegu:
„Ha, to znak Bartka! — rzekł Jacek, — ja śpieszę
Do Marcowicza; — on już zebrał rzeszę“.

Odszedł, a Janusz, patrząc na płomienie,
Wszedł między Szwedów na bramne podsienie
I rzekł: „Panowie Szwedzi, aj! figlarze,
Straszą dziewczęta; figlarze Bóg karze!“ —
Śmiejąc się, dodał. Szwedzi radzi temu,
Odpowiadali żartami staremu.
Lecz wtem od strony ogniowych sygnałów
Gruchnęło kilka oddalonych strzałów.
Gdy straż broń chwyta, bacząc co to znaczy,
Janusz po środku stanął i tłumaczy:
„To nic, — widzicie, — w naszym górskim kraju
Wypalać płonie mamy we zwyczaju,
Bo w popielisku, po deszczu, we wiośnie,
Trawa i pasza we dwójnasób rośnie.
A ten huk, który strzałem się wydawa,
To dyabła z wichrem po skałach zabawa;
Jodły on z takim wywala łomotem.

Wierzcie mi, ja z tym obeznany grzmotem.“
Broń więc złożyli, ufni starca słowu,
I rzekli, że chcą dziewki straszyć znowu,
A Janusz rady, że baczność rozegnał,
Grzecznie się w bramie ze strażą pożegnał
I szedł do domu.

Na skręcie przesmyka
Nikburowicza przydybał, dzwonnika.
Ten stanął i chciał znów, pełen frasunku,
Mówić o Florka wczorajszym rabunku;
Ale mu Janusz nie dał przyjść do słowa,
Mówiąc: „Dzwoniku, o tem później mowa.
Teraz niech wasze idzie na dwonnicę,
I czekać!“ — Rzekłszy, zwrócił się w ulicę
Do dom. I cisza powróciła w mury;
W dali gorzały niebiosa i góry.

A tam, przed kruchtą kolegiackiej fary,
Siedział skulony Piotr, zakrystyan stary.
Siedział i marsem u nagiego czoła
Zabraniał ludziom wstępu do kościoła.
Lecz przez otwarte na oścież podwoje
W głębi, przy świetle, widać ludzi dwoje.
Ksiądz przed ołtarzem stał, przed nim klęczała
Dziewczyna, w modłach zatopiona cała.

To Basia! — Głuchy spokój u jej czoła...
Smętna! jak nocna ponurość kościoła:
Przed nią w komeszce kapłan białowłosy
Stał z wzniesionemi oczyma w niebiosy,
Modląc się. Wkoło ołtarze i groby,
Blask lamp i cisza, noc i duch żałoby,
Oblatujący kościelne sklepienie,
Ciemne, jak Basi łzawych ócz spojrzenie.
Jej twarz wybladłą lampy blask ozłaca,
Gdy, klęcząc, oczy do kapłana zwraca.
Przytomna, lecz tak zniszczona w tej burzy,
Że każde tchnienie, każdy szmer ją nuży,
A kiedy westchnie, to widać z jej twarzy,
Że o głębokiej jakiejś ciszy marzy.
Babka ją Kindze poleciła świętej,
Gdy ten czar straszny z jej duszy był zdjęty.
Janusz miał przywieść z Krakowa dwa wota:
Głowę ze srebra i serce ze złota.

Ksiądz Kustosz nad nią uczynił znak krzyża,
A ona wstała, drżąca się przybliża
Do starca i dłoń jego z cześcią ima, —
Tak stali chwilę z łzawemi oczyma.
Ale ksiądz począł: „Basiu, biedne dziecię,
Dwie was jak córki kochałem na świecie:
Jaśnie wielmożną Stannównę, ta Bogu
Ślub uczyniła na klasztornym progu;
I ciebie, Basiu! Uczyłem was obie;

A ty... inaczej myślałem o tobie.
Lecz nie drżyj! — dodał z łagodnym uśmiechem, —
Tyś nie wiedziała, jakoś żyła grzechem,
I niespodzianie padł na cię dzień kary;
Wstałaś, — wróć że mi w życie pełna wiary!“
A Basia na to: „Całą-m piersią żyła.
We mnie nic, ojcze! — przedemną mogiła;
Serce Bóg rozdarł, ogień spalił głowę,
I jak mi teraz począć życie nowe?
Wszystko-m straciła, prócz kilku pamiątek;
Nie mam nic, cobym wniosła na początek;
Na dzień, na pół dnia, na godzinę jedną.
Nie mam gdzie oprzeć moją duszę biedną,
Jak ziemia wielka!“... Tu mowę przerwała,
Patrzy na księdza cicha, smutna, biała;
Wzrokiem go pyta. Ksiądz nie odpowiada,
Tylko jej smutku głębię w oczach bada.
Więc znów poczęła sama: „Przeszłam tyle!
Wiek innym nie dał, ojcze, co mnie chwile.
Ja już nie zdołam na świecie się nużyć,
Lecz mogę i chcę, ojcze — Bogu służyć!...
Znam pannę Zofię. Starościanka Stanno
W klasztorze, — da Bóg, będzie starszą panną, —
Ale i ona smutną dolę miała!...
Może i dla mnie jest tam celka biała,
Może mnie przyjmą za twojem wstawieniem;

Dziadkowie moi nie pośledni mieniem,
Me wiano chętnie ofiarują Bogu,
Gdy ja ślub złożę na klasztornym progu.
A zresztą, — sam mnie ćwiczyłeś w nauce:
Nieuctwem, ojcze, ja ich nie zasmucę;
Są tam panienki i mojego stanu,
Mój ojcze, zrób to! — daj mi służyć Panu!“

Ksiądz Kustosz smutny pogładził jej lica.
„O, niepoprawna z ciebie żałobnica!
Klasztor? obaczym, co ci Bóg przeznaczy:
Może to, — może zarządzi inaczej.
Obaczym; lecz ty nie waż się wyrzekać,
Bo wielkiej łaski dał ci Bóg doczekać!
Ocuć się, dziecię, tyś od niebios Pana
Na ocalenie miasta jest wybrana.
Zbudź się! i radość niech w twem sercu gości,
A wyrzecz się tej dla Lutra miłości!“

Wstrząsła się Basia, oczy w górę wzniosła,
Patrzy w krzyż, w oczach jej dusza urosła;
Blask miała w twarzy, i tak odmieniona
Wzięła krzyż, potem z całej głębi łona
Rzekła: „Ja, ojcze, Lutra się wyrzekam!“
Klękła i ciszej: „Ojcze, rady czekam!“
A kapłan na nią położył rąk dwoje:
„Córko, ja życie błogosławię twoje!
Bądź mocną, ludzie, co śmierci uciekli,

Błogosławieństwo przezemnie ci rzekli.
A tak, gdy szczerze żałujesz za grzechy,
To wiedz, że we łzach jest źródło pociechy.
Płacz, módl się, córko, Bóg wszystko przebaczy...“
Wtem dzwon uderzył — raz — dwa —

„Co to znaczy?“
Powstała, słucha, jak grzmią wszystkie dzwony.
Spojrzała; — w okna bije blask czerwony:
„Gore?!...“ Ksiądz milczy... „Ojcze, czego dzwonią?“
Blask rośnie; ona wzrok zakryła dłonią,
Słucha, — jęk każdy serce jej rozdziera,
Chwieje się: „Ojcze, ach! ktoś umiera,
A dusza z ciała wylecieć nie może!“
Wtem kapłan ukląkł przed ołtarz w pokorze
I podniósł ręce w górę. Na oblicze
Biło mu z okien światło tajemnicze:
„Dzień sądu, — szeptał — i lud mój zbawiony!“
Dziewczę się w starca patrzy, jęczą dzwony,
A coraz mocniej blask uderza w oczy:
Za ścianą, słychać, tłumnie lud się tłoczy,
Szczęk broni, potem jakiś krzyk od wałów,
Potem zagrzmiała nagle salwa strzałów.

Zrywa się Basia, próżno ksiądz ją woła:

Bez tchu stanęła już we drzwiach kościoła.
Jękła boleśnie i na miasto goni,
Kędy blask łuny i szczęk słychać broni.
W mieście bój. Z straszną halebardą w dłoni
Pisarz Suszycki wprost na Basię goni.
Wzrok jego dziki, przerażone lica,
Przez plecy wiszą szabla i rusznica.
Spiesząc tak, Basi białą postać zoczył
I jak od widma wstecz dwa kroki skoczył;
Aż ochłonąwszy, zawołał: „Tam w bramie
Bartek z czeladzią Szwedom karki łamie.
Od stodół — siano moje tam podpalił! —
Za dziewczętami wpadł i straże zwalił...
Zginą tam, — lecz ja, — niech ich biorą czarty!
Nie pójdę. — Basiu! kościół czy otwarty?“
Lecz na pytanie pisarzowe głucha.
Basia ucieka dalej i nie słucha.

A tu w ulicę kobiety i dzieci
Cisną się; wszystko do kościoła leci.
Gędowiczowa na głos opowiada,
Że już Wąsowicz z góralami wpada.
Ich krzyk o mury dziko się rozbija,
Ale ich Basia nie poznaje, mija
I leci. Przed nią kilkunastu z bronią
Z doboszem miejskim ku rynkowi gonią.
Basia za nimi; — już ujrzała rynek,
Ratusz, gdzie stają mieszczanie w ordynek,

Zbrojni. Marcowicz, burmistrz, stał na przodzie,
Dał znak i cały oddział już w pochodzie.
Tylko Stach Krawczyk nie stanął do frontu,
Jeno pod połą coś krył na kształt lontu,
A gdy Marcowicz wiódł w zamkową stronę,
Stach się na niebo obejrzał czerwone
I zniknął. Basia chwilkę się wstrzymała,
Blada, płomieniem ozłocona cała.
Na śniegu widać krew, szwedzkie tułowy
Leżą: — tym piersi strzaskano, tym głowy.
Znać, jako z domów na alarm wybiegli,
Tak pod ciosami mieszczan pierwsi legli.
Ale ta śmierci groza dla niej niczem.
Ona z zwróconem w płomienie obliczem
Stoi, i zda się, że czeka skinienia
Od bijącego w niebiosa płomienia.

Nagle ją z tego zapatrzenia budzi
Krzyk i — przy domu narożnym tłum ludzi.
Wielogłowskiego aryana mieszkanie
Z Januszem starsi napadli mieszczanie
I wynosili szable, strzelby, piki.
Basia raz na nich rzuciła wzrok dziki,
I jak spłoszona gołębica biała
Ku Młyńskiej bramie z rynku poleciała.

Jeszcze daleko od niej Młyńska brama.

Ulica długa, noc, a ona sama
Leci. Na prawo słychać bój się wzmaga,
Ale w niej jakaś nadludzka odwaga:
Padają strzały, kule ryją w śniegu,
Słychać szczęk; lecz nic nie wstrzyma jej w biegu.
A wtem, przy stodół czerwonych płomieniach,
W prawo tłum zbrojnych obaczyła w cieniach
Kościoła. Kościół był świętego Ducha.
Dwoje dział ogniem na czarny tłum bucha
Z muru; — ale ci, zbrojni siekierami,
Rąbią mur; w środku husarz ze skrzydłami,
Jak anioł ognia połyskuje w stali:
Był to Wąsowicz z oddziałem górali.
I właśnie Basia w tej chwili nadbiegła,
Gdy się od siekier rozprysnęła cegła
I tłum z ognistym aniołem na czele
Wpadł na zamkniętych Szwedów przy kościele,
Na cmentarz. Ale Basia nic nie zważa
Na jęki za nią lecące z cmentarza.
Biegnie i oczu o nic już nie pyta,
Sercem przeczuwa, sercem wieści chwyta.
Wie, gdzie jest Oskar i wie, że on żyje —
Żyć musi, bo jej serce dotąd bije:
Zmilkłoby, gdyby on padł... „Paść nie może,
Pokąd ja przy nim głowy nie położę!“

W to jeszcze jedno teraz dziewczę wierzy,
O reszcie nie wie nic i dalej bieży.

Łuna szeroka, ponad łuną dymy.
Mur, bramne baszty, dwa czarne olbrzymy.
Znakami, jakby podwójnem ramieniem,
Wieją nad bitwą w dole i płomieniem.
A pod murami, na iskrzącym śniegu,
Ujrzała Basia w ściśniętym szeregu
Szwedów. Tam Oskar mignął się w przyłbicy,
Z mieczem świecącym nakształt błyskawicy,
Owiany dymem rotowych wystrzałów.
Wtem widzi... z Bartkiem młódź wpada od wałów
Jak lwy, a w górze nad młodzią przyświeca
Bartkowa barda na kształt półksiężyca.
Krawczyk zaś jak czart po murach się zwija,
W ręku mu syka lont jak kręta żmija,
I grzmią co chwila Szwedowi organki,
A mur w ogniste ubiera się wianki.
Widzi to Basia i blednie jak mara,
Leci i krzyczy, gdy ujrzy Oskara!
Milknie, gdy Oskar pośród tłumu znika.
Na strzał już tylko od niej bitwa dzika,
Lecz wtem z Furmańskiej ulicy wypada
Marcowicz, a z nim mieszczanów gromada.

Złamało Szwedów burmistrza natarcie:

Złamani, w kupach biją się zażarcie.
Przez tłumy Basia przecisnąć się stara
Tam, gdzie obaczy miecz lub hełm Oskara.
Raz jeszcze trąbka wezwała w ordynek,
Lecz darmo: musiał Szwed zwieść pojedynek
O śmierć. I każdy swego tam zachodził:
Burmistrz trębacza szablą w kark ugodził:
Szydłowski strzelca w łeb uderzył młotem,
Gilowi sierżant piersi skłuł brzeszczotem;
Tego szewc Cyrus przebił halebardą,
Bartek rajtara szwedzkiego ściął bardą,
A Olexowicz zranił muszkietera;
Pijanowskiego, gdy muszkiet odbiera,
Trącił Jameński, wziął broń i wypalił.
Bartłomiej znowu chorążego zwalił,
Gadowicz szweda zadławił kułakiem,
Browarnik walczył zaś ogniowym hakiem —
A wśród nich Basia, jak widmo rozpaczy,
Rwie się, gdzie tylko Oskara zobaczy.

Już Bartek krwią się po ramiona zbroczył,
Gdy wtem Oskara blizko siebie zoczył.
„Miejsca! — zawołał — precz! ten smukły gaszek
Dla mnie! odstąpcie wy, ha! to mój ptaszek!“
Oskar, to słysząc, przez tłum się przeciska,
I mieczem kręcąc nad głowami błyska;
Ten hełmem, Bartek czapką pokrył czoło,

Reszta zaś dla nich uczyniła koło.
Trzykroć w tym boju darmo się szukali,
Ale już teraz wobec siebie stali:
Gniewni obadwaj, odważni i mściwi,
I tej z pod serca krwi jednako chciwi.
Oskar miecz, Bartek silniej bardę ima,
A powitali się najpierw oczyma.

Pierwszy ciął Bartek, ciął jako w świerk smukły,
I Oskarowi zagiął hełm wypukły.
Oskar się zachwiał, ciął i gniew go pali,
Bo miecz spadł tylko na bardę ze stali.
I tak wśród widzów co chwila cios nowy
Szukał u obu to serca, to głowy.
Oskar zręczniejszy, ten silniejszy dłonią,
Zwijał okrutnie swą ciesielską bronią.
Szczęk tylko głuche przerywał milczenie,
A oświecały ich stodół płomienie.

Już Bartek Szweda w głowę ciąć zamierzył,
Lecz przeraźliwy krzyk wtem go uderzył.
Wstrzymał cios: Basia przelękniona, zbladła,
Z krzykiem na piersi Oskarowi padła,
I topiąc w Bartku dzikie oczy swoje,
Na hełm Oskara rąk złożyła dwoje.
Wzdrygnął się Bartek; — ona mu oczyma
Zaklęła rękę i w górze ją trzyma;

Pobladł i na bok cofnął się z siekierą,
Lecz wtem się inni do Oskara biorą.
Natarli, on stał, lecz słabo się bronił;
Więc Bartek własną bardą go zasłonił
I do mieszczanów obrócił się z krzykiem:
„Stójcie! on jutro będzie katolikiem,
Dla niej; — ja ręczę!“...

Lecz Krawczyk ponury
Z rusznicą w ręku patrzał na to z góry:
„Bredzisz! Szwed żmija!“ — zawołał i zmierzył,
Padł strzał, — strzał w serce Oskara uderzył...
On padł.

W krew Basia wpatrzyła się blada,
Sama przy piersiach trupa cicho siada,
Padła... Tak kosą ścięta lilia pada.

Porwał ją Bartek w ramiona; „Nieżywa!“
Twarz senna, — w splotach włos na pierś mu spływa.
Patrzy w nią; jeszcze kraśne usta miała,
Kędy skrzydlata dusza uleciała
W skonaniu... U nóg jego barda leży —
Wkoło bój — lecz on do boju nie bieży.
Zapomniał, gdzie jest: szczęk oręży, kule,
Jęk rannych, wszystko przyjmuje nie czule.
Nie wie nic, tylko, że ją w rękach trzyma,

Że mu umarła już, i że już jej niema
Nigdzie dla niego! — i nic jak szeroki
Świat! taki w sercu poczuł ból głęboki.
Wtem Janusz stary nadszedł niespodzianie,
A z nim Wąsowicz, górale, mieszczanie.
Janusz skamieniał bólem, widząc Basię;
Zatopił oczy w jej śmiertelnej krasie,
Z ręki mu szabla wyleciała krzywa,
Od zgrozy twarz mu zdziczała sędziwa
I jęknął: „Boże! to ostatnie moje!“
A Bartek odrzekł: „Ha! twoje i moje!“
Nagle, jak by się obudził od grzmotu,
Spojrzał: — Szwed w chłopa mierzył z bandelotu,
Więc Januszowi Basię zdał pomału,
Odtrącił chłopa, stał i czekał strzału.

Szwed chybił. Bartek porwał bardę z ziemi,
„Czekaj, psie!“ wrzasnął piersiami całemi,
I gdy Szwed sięgał po nabój w kartuszę,
Wleciał nań cieśla jakby czart na duszę
I ciął, że z karku odskoczyła głowa.
Krwi go oblała struga purpurowa,
Lecz on nie syty tej krwi w dzikim szale,
Wpadł między Szwedów, a za nim górale
Z kosami, ale barda tam rej wodzi:
Co chwila krwawym półksiężycem wschodzi;
Tak wśród kos i wśród góralskich toporów

Sunie z nią jak świerk, wyniosły król borów,
A kędy ramię, niby gałęź, przegnie,
Słychać jęk, potem ktoś w ciemności legnie,
I głuchym szczękiem chrzęśnie zbroja cała
Nad piersią, która żyć i czuć przestała.

Szeroko Szwedzi zalegli śnieg biały,
Organki Stacha jeszcze raz zagrzmiały,
Dym buchnął i Stach zniknął w dymu kłębie,
A ostatniego Szweda Bartek rębie.
Nikt nie poprosił, nikt nie dał pardonu;
W niebo powrócił cichy anioł zgonu,
I wszystkie dusze w ręce oddał Panu,
Jakoby kłosy wyzbierane z łanu.
Zdjął też i lilię ze skrzydełek jedną;
Białą, prześliczną Basi duszę biedną;
A dając Bogu, prosił za nią: „Panie!
Ta lilia niech się aniołeczkiem stanie!“

Radość zwycięzkie krasiła oblicza.
Wszyscy stanęli wkoło Wąsowicza,
A ten im począł: „Opowiem staroście,
Jakoście dzielnie bili się waszmoście!
Imieniem króla, górą Sądeczanie!“
„Górą Wąsowicz! — krzyknęli mieszczanie, —
Górą Wąsowicz! z bracią góralami,

Górą! Jan Kaźmierz znów królem nad nami!“
Na to Wąsowicz, dziękując, odpowie:
„Dzielniście! ale jak mi miłe zdrowie,
Niema nad cieślę Bartłomieja chwata;
Pójdź waść, niechaj cię uściskam jak brata!“
I gdy się husarz z mieszczanem ściskali,
„Górą Bartłomiej!“ wszyscy zawołali
I trzykroć w górę oręże podnieśli,
Wołając: „Górą sławna barda cieśli!“

Właśnie już Bartek bardę z krwi ocierał;
Stał i spokojnie dokoła spozierał,
Potem zdjął czapkę i rzecze: „Cześć Bogu!
Że tak się naszych krzywd pomścił na wrogu.
Nam się to, bracia, jutro dostać miało,
Dał Bóg — dziś Szwedom od nas się dostało.
Więc Panu najpierw, — potem ludziom dzięka!
Równą tu pracę miała każda ręka;
Każdy się równo wsławił dziełem krwawem.“
To rzekłszy, z oczu łzy otarł rękawem.
Ale wnet dodał: „Szkoda czasu psować,
Tam ogień, — chodźmy do ognia ratować,
By nam co jeszcze z domów nie zgorzało.“
Poszli więc za nim w ogień rzeszą całą.




TRUMNA.

Ciesielską izbę ozłociło rano,
A Bartek ciosał trumnę modrzewianą;
Ciosał sam w cichej, głębokiej boleści.
Czeladź swą w miasto rozesłał po wieści,
Kiedy w tej pracy wyręczyć go chciała, —
Bo to dla Basi ta trumienka biała.

I znać, że piękną Basi trumna będzie:
Wkoło warsztatu przeróżne narzędzie,
Piły i heble, siekiery i dłuta,
A część już spodnia gotowa i skuta,
Biała z modrzewia, jakby zlana mlekiem;
Bartłomiej jeszcze pracował nad wiekiem.
Lecz jakiś straszny spokój w jego twarzy,
Wzrok mu się dziko, beznamiętnie żarzy;
Kamieniem twardym stanął na swej doli,
Serce mogiłą — ale jeszcze boli,
Okropne piekło jeszcze w sobie chowa,
A nad nim pamięć jak lampa grobowa.

Warsztat na środku, po ścianach obrazy;
Ściel odpowiada echem ciężkie razy
Klinów lub dłuta, — barda szczęka smutnie,
Kiedy nią w deskę modrzewiową utnie:
Ona hełm tłukła, a teraz się żali,
Jakby tam serce drgało w twardej stali.
Toż Bartek, jakby zląkł się tego jęku,
Bardę w pół ciosu zatrzymuje w ręku,
Patrzy i bólem omamiony słucha,
Czy jęk ten z bardy, czy z serca mu bucha?
Wnet silniej w dłoni toporzysko ścisnął,
Ciął i oczyma ponuremi błysnął
W zgrozie... Ach! wszystko, co serce kochało,
Co pierś żywiło, w duszy urok miało,
Wszystko w tej białej trumnie się zebrało!

I stanął: — znowu deski okiem mierzy,
Myśli i w własne nieszczęście nie wierzy;
Porywa bardę, puszcza ciosów mnogo,
Jakby już o tem zapomniał: — dla kogo?
Ale po chwili musiał w pracy przestać,
Bo oczom światła, ręce siły nie stać
Dłużej, tak boleść piersi mu szarpała,
I tak pod ręką rosła trumna biała.
A gdy urosła, przeklął dzień rzemiosła,
Pierś mu się ciężkiem westchnieniem podniosła:
„O! chciałem — rzecze — inny dom postawić,

Ha! lecz Bóg nie chciał ręce błogosławić,
I stał się, Basiu, ze mnie cieśla lichy,
I wyciosałem ot ten domek cichy...“
Spłakał, serce mu czarną krwią nabrzękło,
Tłukło się dziko o pierś, lecz nie pękło.
Po chwili kredą znak na desce zrobił,
Wziął dłuto i wierzch krzyżem przyozdobił.

Skończył i wieko do trumny przyłożył,
Oglądał; wieko od trumny otworzył,
I zatrzymywał wzrok nad każdą fugą,
Potem w głąb trumny wpatrywał się długo.
Wzdrygnął się nagle, oczy zakrył dłonią,
Jakby nad straszną obaczył się tonią;
W duszy pogrzebne zagrały mu dzwony,
I własną swoją pracą przerażony,
Jęknął; „O Boże — Boże! już gotowe
Wszystko!“ — i dłońmi mocno ścisnął głowę.

W izbie się potem obejrzał dokoła,
Rękę przycisnął do wrzącego czoła:
„Gdyby krwi śladów na bardzie nie było,
Myślałbym, że to wszystko mi się śniło:
Ten bój, — to Basi nieszczęsne skonanie...
Wielkie tu dzieło poczęło się, Panie!
I pójdzie dalej, co gromem się stało. —
Ha, w mojej piersi tak strasznie gorzało!...
Teraz? — o! ciche moje serce w sobie.

Cicho tak będzie tam we świeżym grobie,
Kiedy w nim złożą moją Basię biedną;
Ten grób a serce moje — oj! to jedno.“
Wtem Janusz z Jackiem weszli, i u proga
Powitał Jacek cieślę w imię Boga;
Nadszedł Gadowicz i patron Szydłowski,
Potem Jameński wszedł i Pijanowski.
Ci dwaj na siebie poglądali wrogo.
Bo sobie uraz zapomnieć nie mogą.
Wszedł Olexowicz z rynku; — za nim wchodzi
Tłum podhalanów i mieszczańskiej młodzi.

Milcząc Bartłomiej powitał Janusza.
Spojrzeli: obom z ócz mówiła dusza.
Tak chwilkę patrząc, wobec siebie stali,
A potem sobie obaj dłoń podali.
I całe krwawe dni ubiegłych dzieje,
Radość zwycięztwa, stargane nadzieje
I ból znać było w tym jednym uścisku,
I w wyrazistym szczerych spojrzeń błysku.
„Cóż babka?“ spytał Bartłomiej po chwili.
Janusz mu odrzekł: „Niech ją Bóg posili!
Jak dziecko stała się nieutulona. —
Ze sąsiadkami w domu moja żona“.

Potem przybyłych wszystkich Bartek witał,
Sadzał i prosił i o wieści pytał.
A gdy zasiedli, on wsparł się na trumnie

I raz się wkoło obejrzał tak dumnie,
Jakby świat cały miał pod swoją ręką —
A ten świat białą kończył się trumienką!...
Wtem rzekł Gadowicz: „Idziemy od bramy,
Już dzięki Bogu i starostę mamy,
Witaliśmy go setnemi okrzyki.
Ma on ze sobą Nawojowców szyki —
Dzielne, nie takie jak te szwedzkie zgraje.
Marcowicz właśnie zamek mu oddaje“.

„Ale Tuszycki — przerwał jeden z młodzi- —
Po mieście teraz jak otruty chodzi.
Chciał do starosty w bramie począć mowę,
Lecz tak od wczoraj jeszcze stracił głowę,
Że tylko gębę jak gawron otworzył,
A wtem Staroście burmistrz klucze złożył.“

„Florka złapano! — Olexowicz rzecze, —
Ho! już nam teraz ptaszek nie uciecze: —
Przed sąd i pod miecz!“

„Ja także mam sprawę, —
Rzekł Pijanowski, — i to o niesławę.
Jameński! ja wam męztwa nie odmawiam,
Ale przed sądy wójtowskie was stawiam,
Padł Szwed, — ja chciałem broń porwać w tej chwili,
A wy mnie na bok jak psa odtrącili“.

„Zgódźcie się bracia!“ — Bartłomiej zawoła.
„Zgódźcie się — zgódźcie!“ zagrzmiało dokoła.
I potąd wszyscy na nich nalegali,
Aż się obadwaj sporni uściskali.

Szydłowski widząc, że Bartek ponury,
Chciał mu rozpędzić z czoła owe chmury.
I począł: „Wiecie, co się z Stachem stało?
Całkiem Krawczyka osmaliło działo.
Leży Stach czarny jakby smok wawelski,
Klnie Szwedów i ów w dziale proch dyabelski,
Który pękł, kiedy Stach działo podpalił,
Rzucił Krawczykiem o ziem i osmalił.
Długo tak leżał samotny na murach,
Czarny, w okropnie czarnych dymu chmurach,
I długo bardzo bolesną miał mękę,
Niepewny, coby stracił — wzrok, czy rękę
Aż jakoś, gdy się skończył bój przy bramie,
Ujrzał Stach, że miał skaleczone ramię.

„Biedny Stach!“ odparł Bartek Szydłowskiemu.
Lecz wtem rzekł Jacek: „Cześć Bogu naszemu!
Początek dobry; — no! a jakże dalej?

A Bartek na to: „Co tak Bóg zapali,
Na samym Sączu zagasnąć nie może.
My, młódź, w szeregi pójdziem w imię Boże!“
„O! gdybym młodszy! — westchnął Janusz stary, —
A tak co ze mnie? ot chyba na mary!“
Góral zaś krzyknął: „Bartku! do tej pory
Jeszcze nie syte krwią nasze topory!
Kędy wam droga i my pójdziem z wami;
Acwiecie, nie źle w boju z góralami.“

Lecz nagle Bartek drgnął na całem ciele:
We drzwiach obaczył wchodzącego Trelę
Z żebrakiem. Trela rzekł smutnemi słowy:
„Bartku! dla panny Basi grób gotowy“.

Powstali wszyscy smutni i ponurzy.
Bartłomiej jął się zbierać do podróży,
Bo miał z pogrzebu iść służyć wojacko.
Ale wtem Jacek głosi wieść żebracką:
„Hej! posłuchania dla starego dziada!
On o Czarnieckim wieści opowiada“.
A stary żebrak, spojrzawszy dokoła,
Rzecze: „Sławetni! moja wieść wesoła.
Tak!— nasz Czarniecki Podgórze już rzucił,
I z husarzami w Lubelskie zawrócił“.
„Więc za nim!“ Bartek zawołał do młodzi,

„Za nim! — nad Polską nowe słońce wchodzi!“
Wziął trumnę, bardę, wybiegł, rzesza cała
Za nim do domu Janusza zdążała.

Lwów w Lipcu 1858.


KONIEC.




  1. Tak odpowiedział rabin Jastrow w Warszawie wysłańcom z Mannheimu.
  2. Organy, organki: broń do strzelania z murów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Romanowski.