Ciężką wędrówką znużony ptak, Odpocznę może,
Krwią moich piersi znaczony szlak, Tam — za mną. — Boże!
Wichrem i gromem skrzydła podarte,
Kiedy nocleżną czyniłem wartę We śpiących duchów taborze.
Im słodki spokój płynie na skroń, A mnie gra burza;
Ich czoła gładzi kochanki dłoń, Wonna jak róża.
Ach! a ja ledwie ujrzę przelotnie,
Już muszę wracać, czuwać samotnie, Na kopiec nocnego stróża.
Gdybyż choć rychlej z tych ciemnych pól, Tam, w kraj promienia!
Gdybyż na chwilę choć uśpić ból I żar pragnienia.
O, ale z piersią, rwaną bolami,
Tylko przemieniać noce ze dniami... Tchnienia dla piersi — o! tchnienia!
Gdybyż choć ona — ten anioł mój, — Popatrzył na mnie!
I gdy mi piersi oblęże znój, Uśmiech miał dla mnie;
Z śmiechem bym leciał — hulaka młody —
Na nudy, trudy, na niepogody, Choć świat by walił się na mnie.