Łużeccy. Dziewczę z Sącza. Poezye/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Romanowski
Tytuł Łużeccy, Dziewczę z Sącza
Podtytuł Poezye
Wydawca Karol Wild
Data wyd. 1866
Druk E. Winiarz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŁUŻECCY.
Ustęp z wojen tureckich.

Dziewczę z Sącza.
Rzecz mieszczańska
z czasu wojny szwedzkiej 1655.

POEZYE
Mieczysława Romanowskiego.
Wydanie drugie.
LWÓW.
Nakład Karola Wilda.
1866.



SPIS RZECZY:



Z drukarni E. Winiarza.






ŁUŻECCY.


Stałaś strażnicą przed ołtarzem Pana,
Biała, krwi własnej wstęgą przepasana,
Jako ofiary jego wielkiej chwały,
Wieczne nad tobą pożogi błyskały,
Góry twe były podnóżami arki,
Na polach czuwał lew, do boju szparki,
Ptacy ku niebu wzlatywały z wieścią,
A lud żył rolą, bojem i powieścią!...
Z okiem i sercem wzniesionem do krzyża,
Słuchał on pieśni gromowego spiża...
Czuwał wigilje... tam już wróg się zbliża!

Zagrzmiały boje: z wieżyc Carogrodu
Zawistnie błyska złoty księżyc wschodu,

Po nad krzyżami wiją się pioruny,
Jak z harfy niebios potargane struny,
Płoną świątynie i zagrody kmieci,
Dym ofiarniczy kłębem w górę leci,
Na gruzach płaczą sieroty, twe dzieci!
Sąsiad spokojny zabawia się tanem,
Kiedy ty harce zawodzisz z poganem,
I knuje zdrady, lub zaprawia wina,
A tyś mu tarczą od strzał poganina;
Ani ci poda ręki ku pomocy,
Choć wie, za kogo walczy lud północy!
Bije godzina, ty czekasz ofiary
Z bronią w prawicy, z sercem, arką wiary,
Krzyż bronić spieszy na pola lud dzielny,
Na polach ginie, a krzyż nieśmiertelny!
Z dziękczynną pieśnią, przed obliczem pana,
Stajesz zwycięska, własną krwią oblana!





Krwawo twe oczy powitała zorza,
U ramion skrzydła srebrzyste, dwa morza,

Zagrały wichrem jak skrzydła husarzy,
A ptactwo z góry okiem łupy waży,
I dziko pieśni pogrzebowe kracze,
Na zagon hordy, na zdrady kozacze;
Coś się strasznego odbiło w ich gwarze,
Lud słucha, duma i zasępia twarze,
Jakby nań dżuma od morza powiała...
Było to u nas za króla Michała
............
Ty spisz Chmielnicki! w grobie do twej głowy,
Z sykiem się czołga czarny wąż stepowy,
Niesie ci wieści, w grobie cisza głucha,
Oto już żądło przykłada do ucha...
Słuchaj! pierś dziką rozraduj w nowinie:
Z twojego ziarna rzeź na Ukrainie!
Ty krew lubiałeś, a Dniepr krwią dziś płynie!

Ty spisz Chmielnicki! a tu Ukraina,
W poły rozdarta, płacze i przeklina:
Pocoś zdrad uczył stepowego syna?
Spojrzyj! nad twoją stepową mogiłą,

Tysiące orłów w błękity się wzbiło:
To bratnie duchy wiodą korowody...
Te wykrakały z klątwą: Złote Wody!
Tamte z ponurej równiny Batowa,
Na grób ci niosą mnogie przeklęstw słowa,
Te z Beresteczka, a te z pól Zborowa...
I słychać w górze przeciągłe krakanie:
— Hańba ci zdrajco! hańba ci hetmanie!..
Gdy ich wiatr zaniósł gdzieś na step daleki,
Szumiało echo: hańba ci na wieki!
Łuną pożarów klną go niebios sklepy,
I wiatr na grobach i Ławra i stepy,
I klnie jaskółka za gniazdko u chaty,
I przeklinają wszystkie polne kwiaty,
Przeklina matek i dziewic płakanie,
I Sicz rozdarta!... hej! czy spisz Bogdanie?..
Tam sen okropny ciśnie twe powieki...
Spij czarny zdrajco! przeklęty na wieki!

Archanioł biały zasłonił oblicze,
Bogu oskarza hordy buntownicze:

Żórawiem czajki wodził po Bosforze,
Dziś srebrnym skrzydłem nie wzleci na morze,
Żagla na sinej nie rozwinie fali,
Bo kozak powstał, morduje i pali;
W Siczy Dorosza nazwał atamanem,
A Dorosz schylił czoło przed sułtanem!
Przysięgli Turkom, pochylili czoła,
I mają buńczuk, po co im anioła?
Na monasterze Przeczystej Dziewicy,
Błyśnie półksiężyc złoty na wieżycy,
I dumny Basza konie poupina,
Gdzie się modliła niegdyś Ukraina.
A niema komu zapędów ukrócić.
Starzy wołają: lepiej ziemię rzucić!
Wzięli kij, lirę, i pełni rozpaczy,
Poszli daleko, gdzieś na chleb żebraczy;
Trudno im z wami przemieszkiwać doma,
Znali czas inny, dzisiaj tu Sodoma!
Ten co ich bronił w Ukraińskiej ziemi,
Już dawno w grobie, brat książę Jeremi,

Jego pacholę zasiadło na tronie,
W ręku ma berło a ciernie w koronie.

I dziko w stepie, śród bojów i wrzawy
Umilkły pieśni i dziewic zabawy,
Tylko rżą konie, słychać broni szczęki,
I szumy Dniepru i konania jęki.
Gdy rano słońce na niebo wypłynie,
Dziewice stepu kryją się w pustynie,
Dzień dla nich straszny, bo tu jasyr czeka
I w Tureczczyznę pielgrzymka daleka,
A w noc, gdy złoty księżyc patrzy z góry,
To zasmucony chowa się za chmury,
Albo czerwono świeci ziemi zbrodni
W kształt pogrzebowej na niebie pochodni!






Lekka chorągiew, oddział za oddziałem,
Od niw Podlasia przemyka się czwałem;
Kasztelan wysłał przednią straż na szlaki,
Sam zbiera w zamku towarzyskie znaki...
Zda się, zbudzeni ptacy koczownicy,
Lecą ku zorzy do wschodniej granicy,
Na Ukrainę, na rozległe pola,
Taka w nich lekkość i taka swawola.
Jak skrzydła furczą u ramion wyloty,
Świszczą, powietrze przecinając groty;
To w mgle utoną, to wiatr ich odsłoni,
I świt poranny zwierciedli się w broni;
Lecą, tam boje czekają ich krwawe,
Młodzież bój przetrwa, a odniesie sławę,
Towarzyskiego nim dostąpi znaku,
Spróbuje szabel na dziczy z Budziaku.

Pną się na wzgórza, schyleni do koni,
A mgła przed nimi na kształt wojska goni,
Na Miodoborskiem, u samej granicy,
Skręcił się bałwan jakby mąż w zbroicy.
Może to dawny buntownik koszowy,
Na karki jeźdźców podniósł miecz stalowy,
Zwija się w wietrze, potrząsa przyłbicą,
Od zorzy krwią mu opłonęło lico,
Aż upadł skłuty ostremi oszczepy,
I jak wąż biały czołga się na stepy.

Za Miodoborskie ukryli się wzgórze...
Niebo w prześlicznej poranka purpurze
Na wzdłuż całego stepów widnokręga,
Tlało jak we krwi ukąpana wstęga;
Zdala coś miga, od skalnych wybrzeży,
Odgłos trąb, hejnał wspaniały uderzy:
Zadrzały stepy, całą okolicą
Płynie pieśń ranna: O Boga rodzico!...

Coraz to bliżej słychać grzmiące głosy;
Słońce wybiegło na czyste niebiosy,
Mgła ulatuje i w promieniach ginie...
Polami szereg chmur stalowych płynie,
A wiatr zachodni dmie ku Ukrainie..
Dzielne chorągwie towarzyszów w stali,
Nucą pieśń chórem i czwałują dalej.
Czarownie błyszcząc we wiosennym ranku,
Iskrzącym deszczem sieją bez ustanku,
Ziemia jak serce tętni od kopyta,
Słońcem i rosą i blaskiem okryta.

I już na wzgórzu mężowie w zbroicy,
Na kształt żelaznej pną się szachownicy...
Wiatr chorągiewki rozwiał na kształt tęczy,
Szereg nią przyłbic, hełmów i piór wieńczy.
Przodem Łużecki Karol jak ptak złoty,
Wiedzie husarskie i pancerne roty;
Za kasztelanem mnich, starsi z komendy,
A dalej sztandar i rycerzów rzędy.
W twarzach powaga, w oczach zemsta sroga,

Konia wciąż bodzie kolczata ostroga...
Męstwo wraz z stalą opasało łona,
Na mieczach drzymią poległych imiona.
Koń w konia dzielny, srebrną siatką kryty,
Kruszy kamienie i wonne ziół kity;
Wiewne buńczuki słaniają się w poły,
Niby do ramion zwabione sokoły.
Rycerzom boje są świetną biesiadą,
Lecz dzisiaj serca zakrwawione zdradą;
Więc Doroszeńce klną i grożą Siczy,
I spadną gradem na lud buntowniczy.

Na Miodoborskiem gdy był hufiec cały,
Jeszcze raz trąby na hejnał zagrzmiały.
Już ich nie widać, już na Ukrainie
I błysk oręża i dźwięk surmy ginie;
U zbornych mogił owych orłów w zbroi,
Z chlebem i solą powitają swoi.

A tam na polu, gdzie przed chwilą grzmiały
Znaki rycerzy, został dziad zgrzybiały;

Rodzinne stepy opuścił on wczora,
Siwą miał brodę i szaty znachora,
Na plecach torba i skrzypliwa lira,
W spojrzeniu resztka nadziei zamiera,
I z czarnych oczu ogień zwolna znika,
Jako przy wschodzie błysk lamp u pomnika.
Stał zatopiony w dumaniu głębokiem,
Za rycerzami smutnym patrzał wzrokiem,
Łzę otarł z oka i w cichej modlitwie
Chciał błogosławić ich losom i bitwie;
Lecz przerwał pacierz, lirę wziął do ręki...
I pełne płaczu rozlały się dźwięki;
Rzekłbyś, przyszłego pogromu przeczucie,
Tu się odbiło w smutnej starca nucie,
Nie chciałby śpiewać, głos mu z piersi rwie się,
A wicher smutne tony dalej niesie;
Nie chciałby śpiewać, znachor Ukrainy
Przeklina w pieśni znachorstwa godziny:
Czemu? bo ziemię rodzinną porzucił,
Czemu? bo ziemi swej klątwę wynucił,
Wędrować musi strony dalekiemi,

A w świat się puszcza z włosami białemi!
Zdala od stepu gdzieś na obcym progu
Położy głowę, ducha odda Bogu,
A lira jęczy....
Starzec kląkł na grobie:
«Oj Ukraino-Polsko biada tobie!...
Biada Podolu! całej Rusi biada!
Czegoś wam niebios kraina nierada,
Gwiazdami wiele nieszczęść zapowiada!...»

«Nad Ukrainą tli płomień dwóch zorzy,
Nad Rusią miotła ognista się sroży,
Zawisł nad nami płomieniem gniew Boży!
I ni go jaka modlitwa odwróci;
Turek kajdany aż po za Dniestr rzuci,
I lud wypleni, i sioła popali,
I zburzy cerkwie!...»
Wstał i idzie dalej,
Skrzypliwą lirę na plecy zarzuci,
Poszedł światami i nie prędko wróci!...






Miesiąc na bojach zeszedł w Ukrainie,
Giną kozacy i rycerstwo ginie.
A od pożarów w stepie się zamgliło;
Oh! bogdaj nigdy tych wojen nie było!

Zdobyli miasta hetmani zwycięzce,
I przebaczyli ludowi po klęsce,
Odeszli wierząc pokornemu słowu,
Hetmani w domu, kozak powstał znowu.
Stanął podlaski kasztelan na straży,
I z swoim hufcem gromi gdzie Bóg zdarzy.
............
Brzask nad polami, poranną godziną
Gasły już zorze po nad Ukrainą;
Coraz to widniej, od Czetwertynówki
Cerkiewnych krzyżów widać złote główki,
Coraz to głośniej, na niebie gwar ptaszy,

A z pól rumaki biegną z nocnej paszy,
I jęki dzwonka wiatr niesie z daleka,
Środkiem Boh siny ku morzu ucieka.
Budzi się obóz....

«Do koni! do koni!»
Rozkazem wodza złota trąba dzwoni.
I w jednej chwili na koń powsiadali,
Bo zbrojni całą noc przy koniach stali.
Taki spoczynek po harcach i trudzie
Mieli żelaźni kasztelana ludzie.
Karol Łużecki przyrzeka wygranę,
Przyrzeka zniszczyć hordy zbuntowane;
Słowu ufają towarzysze wierni,
Ochotna szlachta, husarze, pancerni,
Bo już się miesiąc Doroszeńka biło,
Zawsze zwycięsko, a liczniejszą siłą.
Lecz mniejsza o to, jaki wróg się zdarzy,
Wszak wódz obiecał, więc nie umknie twarzy.
Bój na nich czeka: rozesłane szpiegi
Doniosły nowe Dorosza zabiegi,

O armii Turków, tatarskiej grabieży;
Ale o Turkach, kasztelan nie wierzy.

Stoją; kasztelan, przyodziany w łamy,
Wyjechał, krzyknął: «witajcie!» «witamy!»
A potem starszą komendę powitał,
I panów szlachtę o zdrowie zapytał,
Poznawszy zapał, rzekł: «wielce mię cieszy,
Że wam się bracia ku ochocie spieszy:
Dziś, jutro jeszcze, potem dnie spoczynku....
A Dorosz głową odpowie na rynku.»
Tak wódz przemówił, a zagrzane mową
«Hurra!» w szeregach wzbiło się gromowo..
Lecz ci co bliżej kasztelana znali
Jakoś się z boku nieszczerze patrzali:
«Zasługą ojca godności się dobił,
Ale na wodza dziwno się sposobił,
Rozpierzchłe w stepie rabusiów gromady,
Pobił, i myśli że jest gromowłady,
Wzbija się w dumę, w naradach nadyma,
A jeszcze armii nie miał przed oczyma.»

Już tam i echo wieść szlachcie zaniesło
Że mu się śniło wojewódzkie krzesło...
«Brat jego, mówią, co tam na Podolu,
To mąż z żelaza i w polu i w bolu;
Ten umie gładko rzucić piękne słowo,
Lecz w walnej chwili czy nie podrwi głową?»....

Przy nim na koniach Raczkowski, Haneńko;
A Rożniatowski, zwany prawą ręką,
Bo rębacz straszny, pancernych chorąży,
Patrząc jak młodzież na bachmatach krąży,
Rzekł ku starszyźnie: «Ci ptacy przed burzą,
Weseli bardzo, dobrze nam wywróżą!»
Na to kasztelan z spojrzeniem wesołem:
«Ha! młodzież nasza postawi się czołem,
A miłych braci ja na ucztę proszę,
Gdy nam powrócą pokoju rozkosze»....
W tem zadzwoniono....

Chorągwie, oddziały
Na słowo «baczność» w jeden mur się zlały.

W polu, przed frontem ołtarz ustawiono....
Step mu posadzką, niebiosa zasłoną,
Dęby filary, widokrąg pustyni,
To modre ściany olbrzymiej świątyni,
I jak posągi w dali czarne głazy,
A słońce w chmurach maluje obrazy.
Wojsku grom często nucił miast organów,
Dzisiaj szum głuchy bohowych bałwanów
Zawtórzy pieśni: «Rodzicielko pana
Prowadź nas w ogień, ty niepokalana!»...
A wojsko wierzy że stąd prostsza droga
Łzom i modlitwom i duszom do Boga.

Mszę rozpoczyna mnich, ojciec Gaudenty,
Biały jak gołąb, w oczach zapał święty....
«Et introibo ad altare Dei»....
«Chryste sztandarem bądź naszych kolei!»
Modli się wiara.... «a trzymaj w nadziei!...
My do stóp twoich bisurmana złożym!»
A starzec klęka przy ołtarzu bożym,
Na licu uśmiech, broda srebrnowłosa,

Oczy zwrócone w błękitne niebiosa,
W całej postaci jakaś tęskność błoga,
Jakby się dusza ztęskniła do Boga.

Dziwne też o nim w obozie posłuchy.....
Mówią że w nocy doń spływają duchy,
Że czyta przyszłość, a są co widzieli,
Jak rozmawiali z Gaudentym anieli.....
Wieść nawet często słyszana od wroga,
Że ten kapucyn ma łaskę u Boga.
Wojsko go kocha, on im wzajem płaci,
Kocha ich wszystkich jak dziatwę, jak braci....
W bój z nimi idzie, przed bojem spowiada,
Więc od lat wielu sercami ich włada...

Cisza w powietrzu śród polnej modlitwy...
Żelaźni ptacy nim pomkną na bitwy,
Groty i miecze nim stępią na wrogu,
Siebie i ostrza powierzają Bogu.
Poranne słońce rozlewało blaski,

Jakby promienie czystej niebios łaski,
Ksiądz ewangelię począł w imię Boga,
Błysnęły w słońcu szable, jak na wroga,
A chórem grzmiały piersi rozrzewnione:
«Pod twoje skrzydła weź Lud i Koronę!
Nad zagrodami u nas łuna świeci....
W zagrodach, Panie, nasze żony, dzieci!
Kraju i świątyń dziś bronim piersiami;
Jutro gdy zorza zejdzie nad polami,
Czy im nie powie, że są sierotami?!....»

«Sanctus!» dzwoniono! «sanctus Deus,» woła
Mnich przy ołtarzu, schylają się czoła,
Kasztelan szablą skinął, skłonił głowę,
Hucznie zawrzały kotły obozowe,
Znaki rycerskie, kopie i sztandary
Trzykroć schylono przed ołtarzem wiary,
A szeregami modlitwa zagrzmiała:
«Na wysokości panu cześć i chwała
Pokój wybranym, ludziom dobrej woli...
Panie! w pokutę przyjm to co nas boli!»

Z Czetwertynówki wtem ryknęły działa,
Świsnęły kule, aż ziemia zadrzała,
I biją znowu raz, drugi i trzeci
Słychać już tętęt, zbrojny hufiec leci,
Rozwinął skrzydła Tatar, już napada;
Szlachta krzyknęła: «panowie to zdrada!»
I kasztelana zmierzyła oczyma.
Młodzież się zrywa i za kordy ima
Reszta w nieładzie pomieszała szyki.
Tu krew i jęki, tam «naprzód!» okrzyki,
A mnich w tej chwili ręce w niebo wznosi!
«Hosanna Deo in excelsis!» głosi.

Kasztelan ścisnął konia ostrogami,
Zwinął szablicą, wzrok mu błysnął skrami,
Ledwie straż przednia dała znak: do broni!
On już myślami niedobitki goni,
Gromi, zwycięża, już horda pobita
Uściela drogę pod końskie kopyta;
Tak olśnion dumą, zazdrośny o sławę,
Pragnął co rychlej stoczyć harce krwawe;

«Naprzód panowie!» krzyknął rozogniony,
Naprzód i naprzód grzmi na wszystkie strony.

«Sformuj nas pierwej!» pan Raczkowski woła,
«Ochotni naprzód! kwarciani na czoła!»
Ale kasztelan niezważa na radę:
«Za mną panowie, wrogom na zagładę!»

Przypadł Haneńko, ataku odradza;
«Panie! miej baczność bo tu Dorosz zdradza;
Może jakiegoś wypłatać nam bisa,
Ja od lat wielu znam już tego lisa....»
Ale kasztelan ofuknął go srodze:
«Niech waść pamięta, że ja tu przewodzę.»

«Pan Rożniatowski niech ołtarz otoczy
Kiedy my wrogom popatrzym się w oczy,»
I krzyknął: «Naprzód!» i wypuścił konia,
A za nim wiara czwałuje przez błonia,
............
Na hufiec krymski spadli w jednej chwili,
Zadrzał Tatarzyn — już go w puch rozbili.

Kasztelan dumnie potoczył oczyma:
«A co panowie, Tatarów już nie ma!
Przez poły bracia już zwycięstwo nasze;
Dzielnie Gaudenty pokropił pałasze.
Funduję klasztor mnichowi w nagrodę,
Niechaj w nim zawsze tak poświęca wodę!
Umilkły działa, hej w pogoń panowie
Na kark pohańca nim klęskę opowie!»

Znowu kasztelan puścił konia przodem..
Wojsko zmieszane za nim korowodem,
W szale zwycięztwa, porządku nie pomne,
Łamie szeregi dla wroga nie złomne.
Boh szumi groźno, od wroga ich dzieli..
«W pław! w pław, a dalej!» więc rumaki spięli;
«Tak szedł Czarniecki!» kasztelan zawoła,
W skoczyli; Boh im skropił wrzące czoła.

Mnich spojrzał na nich zwrócon od ołtarza,
I, «Pan Bóg z wami!» modląc się powtarza,
A Rożniatowski, co mszalną straż trzyma,
Bitwę zaledwie nie pożre oczyma.

Walczą z falami, a fale spienione,
W poły ustają konie ponużone,
I rzekłbyś patrząc, że łabędzie stado
Wpadło do Bohu świecącą gromadą,
Rozwiało skrzydła po modrym krzysztale,
Zamąca, burzy i opienia fale.
Już bliscy brzegu, w tem ogień działowy
Z grzmotem kul krocie cisnął im na głowy,
Upadło wielu, lecz drużyna śmiała
Zdobywa brzegi, a tam grają działa;
Gdy huk umilknie, to słychać na błoni
Dzwonek, co w chwili podniesienia dzwoni.

«Hurra!» zagrzmiało, zdobyte już brzegi,
Tatarzy pierzchli, zmieszali szeregi,
A jakby w falach nabrały ochoty,
W czwał za zbiegami pomknęły się roty,
Nawet Raczkowski odmłodniał w zapale,
Kasztelan cały zatopion w swej chwale
Z hardem obliczem, z wzniesioną szablicą,
Po stosach trupów leci błyskawicą,

A tak szczęśliwy, jakby w Ukrainie
Nie słychać było o nieszczęść godzinie.
Tatar się zjawi, potem wstecz się skręca,
I do pogoni kasztelana znęca.

Przypadł Haneńko, powtóre odradza:
«Panie! miej baczność, bo tu Dorosz zdradza.»
Lecz nań kasztelan i spojrzyć nie raczy,
Pomknął, i wpada na zastęp kozaczy.

Wre bój, a słońce połyska od wschodu
Na step, jak świecznik olbrzymiego grodu,
Ku niemu mgliste wznoszą się opony,
Już las wystąpił cały, ozłocony,
Coraz się więcej odsłania widoku,
Tam srebrna szarfa bobowego stoku,
I oczerety, nad oczeretami
Snują się dzikie łabędzie stadami.
I wicher powiał, resztę mgły rozgonił,
Pierzchły łabędzie, i step się odsłonił;

Rycerstwo patrzy, w czahary schowana,
W krąg je osacza armia Nurydana;
Wyszła, grzmi «ałła!» drzą szlachty szeregi,
Odwrotu nie ma, stąd wróg a tam brzegi.

«Na Boga! zdrada! zginiemy tu marnie!»
Krzyknęła szlachta i w czambuł się garnie,
Kasztelan krzykiem szlachty przerażony,
Zdumiałe oczy zwraca na wsze strony.
«Turcy! ha prawdę powiedzieli szpiegi!»
Patrzy i liczy oczyma szeregi,
Tu morze broni migoce od słońca,
Tam działa, jazda, i liczy bez końca...
A coraz więcej wysuwa się z dali,
Od blasku broni cały step się pali!...
Grobowym głosem grzmi trąba ponura,
A nad działami wisi dymów chmura.
I twarz mu zbladła, ręką oręż ściska,
Pierś mu się wzdyma, lecz oko nie błyska,
Policzył wrogi i ostygł z zapału,
Po pierwszem «Salve!» armatniego strzału,

Zacisnął usta, oddech w piersi wstrzymał,
Zda się że myśli rozpierzchnięte imał,
Znów zliczył wrogi... ratunku już niema!
Za skroń się dłońmi pochwycił obiema,
Jakby weń z nieba grom uderzył boży,
I stoi niemy, a walka się sroży.

Rycerstwo walczy, wróg ciśnie do brzegu,
Ledwie zdołają dotrzymać szeregu,
Kasztelan mężnych walki nie podziela,
Stoi i patrzy, Turek rąbie, strzela,
Wydać rozkazu starszyznie nie raczy,
Tylko przestrasza postacią rozpaczy.
W tem szlachta wpadła i na niego krzyczy:
«Tyś wydał braci na rzeź Turków dziczy!
Przyśniła ci się Czarnieckiego sława!
A za krew naszą krzesło i buława?
Czemuś Haneńka nie posłuchał rady?»
Wstrząsł się kasztelan na wrzaski gromady!
Spłonął i krzyknął; «żmije, precz mi z drogi,

Albo w łeb płatnę! O ten kruk złowrogi,
Cham swoją wróżbą wziął sławę, a tłuszcza
Teraz się na mnie językami puszcza!
Naprzód! lecz strasznie naciskają wrogi;
Naprzód!» Koniowi nie śmie dać ostrogi,
Znowu skamieniał jak oczarowany,
A w koło szlachtę mordują pogany,
Sparli do brzegu, i szlachty gromada,
Klnąc kasztelana w bystre wody wpada.

Raczkowski oczy obrócił do nieba...
Rzecze: «finitum! teraz umrzeć trzeba!
Szedłem gdzie Bóg mi wskazywał ofiary;
Lecz do odwrotu o! jużem za stary!
Sprzedaj się drogo, komu ledz wypadnie,
Kiedy nas tako uwikłano zdradnie!»...
Chwycił pistolet, najbliższego zmierzył,
A potem szablą na Turków uderzył.
A szlachta walczy z falą i głębiną,
Kasztelan patrzy, ci giną, ci płyną,

Stoi i patrzy, i włos mu się jeży;
Spojrzał na walkę, już szczęściu nie wierzy!
Zadrżał, spiął konia, skoczył w Bohu łoże...
Krzyknął ku swoim: «umykaj kto może!»

Przepłynął rzekę; z pogromu i klęski
Pierzcha, nie dawno przebył ją zwycięski,
Do jasnej zbroi niesie żal przykuty,
A w sercu sroższe od żądeł wyrzuty...
Dziś jego winę step oglądał cały,
I Bóg i ludzie, nieba i dzień biały!

Raczkowski walczy i poddać się wzbrania,
Zbiegłych przed Turków pogonią zasłania;
Przy nim husarze i bracia pancerni,
Już w małej liczbie przejścia bronią wierni,
Walczą zawzięcie, ale bez nadziei..
Padli... w tem dzwonek głosi: «Agnus Dei»...
I jęczy w polu... Armia Nurydana
Boh przeszła, ściga resztki kasztelana.

Wrzawa pogoni już w dali przycicha,
Patrzy chorąży, na klęskę i wzdycha;
Patrzy na słońce: wstawało tak cudnie...
A takie krwawe oświeca południe!
Na step pogląda: tam na wszystkie strony
Pierzcha nieszczęsny hufiec rozgromiony!
I na Boh patrzy, jak szumiał tak szumi,
A nad brzegami kozactwo się tłumi.
Spojrzał na ołtarz: Maryi obrońca
Zadrżał, tej klęski nie śmie marzyć końca,
Ból mu ściął piersi których niezna trwoga.
Kapłan gorąco modli się do Boga,
Na jego twarzy nie ma przerażenia,
W oczach gra zapał boskiego natchnienia,
Kląkł, stawia kielich na nakryciu białem,
Serce pożywił Pana krwią i ciałem,
A zatopiony w dziękczynnej modlitwie
Przepomniał widać o wrogach i bitwie.

W tem groźne «hurra!» rozległo się w ciszy,
Pan Rożniatowski sprawił towarzyszy,

Gonią kozacy; lecz co bądź się zdarzy,
On takiej świętej nie opuści straży.
Wziął sztandar, księdzu błogosławić daje,
Potem spiął konia i przed frontem staje:
«Formuj półkole!» żelazni stanęli,
Świecą skrzydłami, jak jaśni anieli,
Mnich podniósł ręce: ...«Chwalimy cię Panie,
Przez krew dzisiejszą i wiernych konanie!
Przez nocne ognie, jęk matek i dzieci,
Gdy wieść o ojcach do ich strzech doleci!...
Lecz jedno mgnienie od Twojego tronu,
Wróg w proch upadnie jak wieże Syonu!»...

Straszny był napad, że aż ziemia jękła;
Tam szabla w dłoni, tu misiurka pękła,
Lecz chorążemu kozak nie dostoi,
Skruszyli piki na stalowej zbroi,
Chwycili szable, ale hełm za twardy..
«Poddaj się!» krzyczą, chorąży za hardy...
Do koła niego towarzyskiej roty
Błyskają długie, skrwawione brzeszczoty;

Bój wiodą dziko te krwawe straszydła,
Z przyłbic lśnią kity, a od ramion skrzydła.

Uskoczył kozak, pogląda z daleka,
Strzela i zda się, sam na padu czeka,
Lecz Rożniatowski powstrzymuje konia;
A kiedy dymy uleciały z błonia,
Dziwno kozactwu... «Taka garstka mała!
Ha! czy szalona?.. czy zapamiętała?..
A choćby przy nich był szatan z Budziaku,
Toż wszystkich w jednym pomieścić kołpaku!»
Znowu jak wicher zerwali się razem,
Wpadli i kruszą żelazo żelazem.

Legli pancerni, Rożniatowski pada..
Ha! już na ołtarz puszcza się gromada,
Na strzał już tylko, ołtarz i naczynie
Krwią niewinnego księdza wnet opłynie!
W tem mnich się zwraca z krzyżem zbawiciela,
Błogosławieństwo poległym udziela,

I — «w imię Ojca! —» a tłuszcza krwi nie syta,
Wstrzymała lejce, stanęła jak wryta.
Lękliwsi krzyżom naznaczyli czoła...
Marzą, że widzą z Ławry apostoła;
I wnet pacierza rozległy się gwary...
Wtem najzuchwalszy krzyknął: «Hej to czary!
Lecz Boże zioła taki czar rozbroją;
Hurra!» chciał pomknąć, spojrzał, wszyscy stoją.

Mnich stał, ku niebu miał twarz obróconą,
Zapadłe oczy jak dwie gwiazdy płoną.
Kiedy prawicą czynił krzyż widomy
Oczyma z niebios zda się zaklnie gromy;
A była cisza nad całym obozem...
Kozacy milczą, drzą, jak ścięci mrozem,
Skoczyli z koni, padli na kolana...
Ich dusze trwoga ciśnie nie zbadana,
A sotnikowi rzecze kozak z cicha:
«Patrzaj! na czole blask u tego mnicha...
Idźmy! bo żadna nie ujdzie ztąd noga!
To, jakiś święty! łaskę ma u Boga!»

Wskoczyli na koń, szlak tętni za nimi,
Znikli..
Mnich czytał psalm nad poległymi.
«...I oto lećcie do pańskiego tronu,
Żywot wasz spłynął wedle słów zakonu»...
W tem Rożniatowski zwolna podniósł głowę...
«Ojcze! posiłki daj wiatykowe,
Bo mi głęboko w pierś utkwiła rana!»
«Dziś jeszcze staniesz przed obliczem Pana,
Synu wybrany, wy bracia wybrani
Archanioł Michał już wam zahetmani!
Idźcie odpocząć w Cherubinów kraju,
Przeczysta panna powita was w raju!
Idźcie się w pańskiej rozradować twarzy...
Boście polegli u jego ołtarzy!»
Na to chorąży bolami złamany:
«Za tych co w trwodze, proś ojcze kochany,
My już bezpieczni!»...

Mnich przeżegnał stronę
Kędy pierzchały hufce rozpędzone;

Łzy błysły w oczach, on modli się: «Panie!
Nad nieszczęsnymi powstrzymaj karanie!»
Rożniatowskiego nie doszły już słowa,
Skonał waleczny, w proch upadła głowa.
A mnich się modli, podniósł obie dłonie:
«O Panie ziemia cała we krwi tonie,
Spuść nam ratunek Boże!.. my ci wierni;
Za twoją chwałę wiecznieśmy pancerni!
Dzisiaj nas srodze zgnębił lud zdradziecki;
Kasztelan pierzchnął!......
.......jest inny Łużecki!»..
Kląkł ręce obie podniesione trzyma,
Umilkł, i Bogu modli się oczyma.
A niebiosami niby łańcuch biały
Ku zachodowi łabędzie leciały,
Szemrały brzozy, dąb zaszumiał stary,
Zanucił ptaszek skacząc na konary...
Potem ucichło, znikły białe gońce,
Tylko mnich klęczał, i świeciło słońce.






Wsie popalono, a zostało zgliszcze,
W zagrodach pusto, tylko wicher świszcze,
Spojrzyć na stepy, oko łzą opłynie!
Turek już panem w całej Ukrainie!
Pod kurhanami leżą męże zbrojni...
Dawni zwycięzce, dziś tacy spokojni!
Nad mogiłami nikt ognia nie pali..
Niech spią, bo dziśby gorzko zapłakali.
A na Podolu stratowane pole,
Buńczuk powiewa na całe Podole!
Upadł Kamieniec!.. twierdza w gruzach leży!..
Upadł Kamieniec!.. a Polska.. nie wierzy!
I nie Xerxesa miljonowej sile
Otwarły bramę polskie Termopyle!
Wisła daleko od Dniestru i morza;
W Warszawie spory... a tu... kara boża.

Miasto orężnie powstrzymać pogany,
Z królem się dzisiaj poswarzyli pany.
Król biedny! biedni królem go nazwali!
Niechaj upada! wróg niech idzie dalej,
Nam berło kraju! Hej! a ty spisz w ziemi,
Ty bracie szlachty, ty książę Jeremi!
Król, twe pacholę, komuż się pożali,
Od czarnych duchów kto go dziś ocali?
Biedni, podnieśli w obronie bułaty,
A przeciw niemu pany i magnaty!

Ucichły skargi a w podolskiej ziemi
Śmierć przeleciała skrzydłami czarnemi.
Ni dzwon już woła o rannej godzinie,
Ni hula stado po kwietnej wyżynie,
Ni w pocie czoła robotnik się trudzi,
I zda się nigdy nie było tu ludzi.
Cała dziś ziemia podobna do truny;
Nad nią jak świece gorą nocne łuny.
............

Nurydan-basza przyprowadził hordy
Na nowe łupy i na nowe mordy;
Ludzi pogańska zabrała niewola,
W dali halickie zielenią się pola,
I ciemne bory ciągną się w równiny,
Śród skał się toczy cicho Dniester siny,
Jakby się wstydził, że dźwigał poganów.
Szum Dniestrze! morze twe nie bez kajdanów!
Pamiętne niegdyś Xerxesowej chłosty
Dźwigało w skrusze dzikim Persom mosty!

Tam jasne słońce wzbiło się na wschodzie,
Pierwsze promienie złocą się na wodzie,
A nad brzegami bieleją namioty,
I błyska w słońcu buńczuk szczerozłoty,
Nad nim pół-księżyc; a dalej w taborze
Tłuszcza rumaki zapuściła w zboże:
Ha! giaur niewierny! poco stawia krzyże?
Niech ginie z głodu, lub jęczy w jasyrze!
Niech w zgliszczach chaty własnej się zagrzebie!
Prorok im za to raj naznaczy w niebie.

Śniade ich lica, w oczach zaś się świeci,
Chciwi jak wilcy, w trwodze małe dzieci,
Srodzy zwycięzcy; a gdy bój przebyli
Gotowi podnieść rokosz każdej chwili,
Gdyby nie buńczuk, co z namiotu Baszy
Błyszcząc, i ptactwo i janczarów straszy
Bo dłoń groźnego Baszy Nurydana
Ma firman, stryczek i szablę Sułtana.

Na adamaszkach, pod cieniem poddasza,
Siadł przy namiocie siwobrody Basza.
U stóp mu Arab tęskne dumy śpiewa,
I kadzielnica fjołków woń rozlewa,
Z boków służalce i horda siepaczy,
Patrzą czy Basza skinąć im nie raczy,
Opodal obóz, dalej Dniestr i góry,
A Basza siedzi smutny i ponury;
Ani poglądnie na służalców grono,
Ani posłucha dumę ulubioną...
W namiętnej duszy tli straszne żarzewie,
Niewolnik blednie, bo dziś Basza w gniewie,

Uciekły branki w nocy, kazał tropić,
A stróżów w Dniestrze za karę potopić.
Krew dziś popłynie, ale gdzie? i czyja?
A basza często spojrzeniem zabija.

Klasnął w dłoń basza, pochylili czoła,
Spieszą, on Mur-zę tatarskiego woła;
Mur-zę dziś rano wyprawił na zwiady:
Ile tam jeszcze giaurów do zagłady?
On radby wszystkich zniszczył w jednej chwili!
Mur-za przystąpił, pokornie się chyli,
W duszy przeklina nieszczęścia godziny,
Stoi przed panem jak zbrodniarz, bez winy.

Basza go pyta: «Czy daleko wrogi?
Hej! czy do Lwowa już nam wolne drogi?»
Mur-za mu do stóp pada jak trup blady.
«Władco! twym sługom Ałłah dziś nie rady,
Azrael stępił ostrze twojej broni,
Ledwieśmy uszli niewiernych pogoni!»
Wściekłością baszy zakipiało oko...
«O! jakże Ałłah rani mię głęboko!

Mów! aleć biada jeśli twoja wina!»
Usiadł, a Tatar znów mówić zaczyna:
«Władco! czy widzisz, jak te bory blisko,
Jest tam Budzanów, miasto i zamczysko.
Rano’m je ujrzał, pospieszyłem rano,
Władco! w tym zamku nas się spodziewano.
Buńczuk zatknąłem pod bramy samemi,
W imieniu twojem zażądałem ziemi!
Oni odrzekli: Basza sam przyjść raczy,
I powitali nas gradem kartaczy.
Chciałem ich spalić, przystąpić nie dali,
Wypadli z murów i aż tu nas gnali.
Wódz ich, na świadka wzywam niebios Pana,
Jeśli nie szatan, to krewny szatana!»
Porwał się z miejsca, zaciął zęby basza,
Oczyma duszę ze spahów wypłasza:
«Hej! głupca Mur-zę z przed ócz moich weźcie,
I tam na wierzbie za szyję powieście!»

Wnet postrach szepta po całym obozie:
«Waleczny Mur-za wisi na powrozie!»
............

W koło namiotu w trwodze stoją tłumy;
Z węzgłowia powstał basza pełen dumy,
Zakrzyczał dziko: «Dziś ta podła tłuszcza
Złość mojej piersi drażni i poduszcza!
Sznur was nauczy jaka ma powaga,
Precz niewolniki! niech tu stanie Aga!»
A kiedy stanął, rzekł mu: «Weź janczarów
Tysiąc, i Turków tysiąc, i Tatarów,
Idź na Budzanów z słowami rozkazu,
Niech ci tam bramy otworzą do razu.
Kornym przebaczysz, a w razie oporu
Staniesz się dla nich aniołem pomoru!
Rzuć mord i ogień w to siedlisko sowy,
Roztrzaskaj mury, mnie przywieź ich głowy!»
A kiedy mówił, to tak ogniem spłonął
Jak gdyby wulkan w piersi swe pochłonął.
............
Krwawo za góry chowało się słońce;
Patrzy się basza, pędzą jacyś gońce...
«Ha! to zdobywcy zamku Budzanowa!»
Pobladł, na ustach zamarły mu słowa,

Przybyli stoją z smutnemi oczyma:
«Gdzie Aga?» milczą, Agi śród nich niema,
«Gdzie Aga?» Aga był dzielny i młody,
«Mówcie!» Wystąpił janczar siwobrody,
Rzecze: «U chrześcian szalona odwaga!
Nasi pobici, w szturmie zginął Aga!
Zachwiał się basza.. «Ałłahu! to srogo,
Mów:»
«Baszo! ludzi straciliśmy mnogo,
Słabe tam baszty, nie liczne oręże,
Ale wódz stanie za mury i męże!
Zwą go Łużeckim; to postać olbrzyma
A miecz jak gałęź w twardej dłoni trzyma!»
Porwał się basza, zębami zazgrzyta...
«Łużecki!» krzyknął i za handżar chwyta,
«Ja Pan! dziś moją cała Ukraina,
Zkąd że mi znowu staje ta gadzina?»..
«To inny, baszo!» janczar mu odpowie
«Tego zesłali śmierci aniołowie.»
I opowiadał; basza zapieniony
Rwał brodę, oczy zwracał na wsze strony;

On już w tej chwili zapragnął ofiary,
Krwi pragnął; szukał powodu do kary.
Nie znalazł; w serce zapisał je swoje,
Słucha a janczar opowiada boje.
Przy każdym zwrocie janczara powieści
Basza to brodę, to rękojeść pieści,
Każda krwi kropla co Turcy przelali,
Zda się, że łono na wskroś mu przepali.
A gdy rzekł janczar że miasto zgorzało,
Basza z radości krzyknął piersią całą...
............
«Wyszliśmy z miasta, drzemy się na mury,
Jużeśmy drabin zarzucili sznury...
Aga szedł pierwszy, patrzym, oba wodze
Mieczami na się ugodzili srodze,
Śród wrzawy, strzałów, pośród kłębu dymów
Nam się wydało że to bój olbrzymów...
Padł Aga.. leży krwią oblany w fosie!..
Przy gromie armat i przy trąb odgłosie
Wypadli z murów.. Ałłah darz cię zdrowiem
Baszo! co było dalej, już nie powiem!

Patrz! oto hufiec cały krwią zbroczony...
Błyskały szable, z wieżyc bito w dzwony;
Lecim, tu Sered, i śmierć w bystrej wodzie!
Gród zdobyć trudno, tam czarci w tym grodzie!»

A basza w kotły rozkazał uderzyć...
«Ha! oni widzę, chcą się ze mną zmierzyć!»






Nocne niebiosa łuna oczerwienia,
Nad Budzanowem krąży duch zniszczenia.
Tam ciemne lasy widać, a tam pole...
Tu dogorywa już miasto na dole.
Po nad płomienie i lecące zręby
Czarne się dymów przesuwały kłęby,
Jak wojsko duchów; a ich ciemne twarze
W napół gasnącym kąpią się pożarze;
Wiatr zimny powiał, a wojsko front zmienia
I w płomień głodne obraca spojrzenia;
Skry się rzuciły w niebo jasnym słupem,
Dymy za niemi jak kruki za łupem.

Zamek na górze, iskrzącej się w rosie,
Stoi jak olbrzym na olbrzymim stosie,
Już pierścień murów w pół zwalony leży,
Co go opasał w krąg na kształt pancerzy,

Niby hełm świeci się blacha wieżycy,
A nad nią sztandar jak skrzydło przyłbicy,
Pierś wolna, stopą płomieni dosięga,
A w krąg Seredu migoce się wstęga,
Błyszczącej fali haftowana skazem,
Zamek i ognie opasała razem...
Na tle szafirów od wschodowej strony,
Zwolna się księżyc podnosił czerwony.

Na gruzach murów co przez pół opadły,
Stoi tłum ludzi od trwogi wybladły,
To patrzą w płomień, od boleści niemi,
I wzrok zakryją łzami gorącemi;
To się popatrzą z modlitwą w niebiosy,
A łzy z ócz padną niby krople rosy...
Pożar ich mienie niszczy do ostatka,
Tam dom się zachwiał, tu upada chatka,
Z życiem do zamku uciekli mieszkańcy,
Dzisiaj żebracy, jutro może brańcy!....
Dwa szturmy przeszło po zamkowej górze...
Mur słaby, trzecią niewytrzyma burzę.

Pomiędzy nimi pomieszane stoją
Drżące niewiasty, i dziatwy płacz koją;...
Tam błyszczą lunty, oparte o spiże..
Matki pomyśleć nie śmią o jasyrze,
Uklękły, dzwonek wezwał je do Boga....
A po nad niemi skrzy się mleczna droga.

I ucichł dzwonek, ucichł jęk kobiecy,
Dziewczęta same zostały w kaplicy,
Tam pod ołtarzem uplatają w wianek,
Nadbrzeżne lilje i z boru równianek.
A u ołtarza Przenajświętsza Panna,
Nad nią skrzy lampa jak zorza poranna,
Dwaj aniołowie trzymają zasłonę....
Przez okno widać niebo oświecone,
Dalej krzyż czarny, oparty o zbroję,
A w kratach dzikie bluszcze i powoje.

I plotą wianek i nócą chórami:
— «Matko przeczysta zmiłuj się nad nami!»

Umilkły piękne, modlitwą natchnione,
Matkę zbawienia ubrały w koronę...
Potem aniołków, i świętych, i krzyże,
Bo straszne wieści krążą o jasyrze,
A dziś poganie tak straszno strzelali,
Krwi było tyle, miasto się tak pali,
Aż serce stygnie, oko w łzach się nuża;
Cyt! znów się modlą; w wianku woni róża.

A tam gdzie jasno stos łuczywa płonie
Usiadła szlachta, gwarzy o Koronie.
Co raz to nowe snują się powieści....
«Hej! a czy znacie z pod Gołębia wieści?»
Spytał ktoś z boku, «To rzecz wcale nowa!
Konfederacja stanęła gotowa!
No, niech-że teraz zamilkną magnaty,
Bo król jegomość w oręż dziś bogaty;
A sto tysięcy toć przecie nie mało....
I nam tam trzeba, byle stąd ujść cało!
Ho! ho! ksiądz prymas, mataczyny stroi....
Pod miecz z zdrajcami! niech się król uzbroi!»....

A ogień strzela, a łuczywo płonie,
A szlachta grozi, radzi o Koronie.

Obok rycerstwo w pancerzach i burkach,
Gwarzy o hordzie, Kozaczyznie, Turkach;
Jeden się ozwał o jakiejś nowinie,
O jakimś mnichu co był w Ukrainie...
Lecz wieściom mnicha ktoś z grona zaprzecza...
Ten liczy blizny, tamten szczerby miecza,
Gwaru i krzyku już w kole bez miary;
W tem jakiś wojak Czarnieckiego stary,
Rzecze: «To furda, nie przez taką biedę
Wodził nas Stefan, a przecież zdrów idę,
Toż i stąd Tomasz wywiedzie nas całą
Po karkach hordy, a da Bóg i z chwałą!»
Śmiech powstał huczny, towarzyskie grono
Poszło, gdzie szlachta radzi nad Koroną.

Zostali chłopki; posępne ich twarze,
I jakiś smutek głęboki w ich gwarze...

Im przyjdzie jesień i nawalna zima,
A tu ni zboża ni obejścia niema,
Jeno gdzieś zgliszcze gdzie składano kłosy
I szumi smutno jawor ciemnowłosy.
A dziad pośrodku tej cichej gromadki
Rozgłasza straszne z Ukrainy gadki,
Słuchali smutni, łzy nikt nie uronił
Tylko podumał, i Bogu się skłonił.

W tem drzwi kaplicy zwolna otworzono;
Z świątyni wyszło krasnych dziewic grono,
Na pół posępne, jak róże w pomroku,
Na pół z uśmiechem, z czystą łezką w oku,
Wbiegły w podwórze, spojrzały: tam pany,
Tutaj rycerstwo, a tu lud zebrany;
Minęły wszystkich, otoczyły dziada,
Proszą niech śpiewa, lub niech bajkę gada.

Ucichła szlachta, ucichli rycerze,
Zrobili koło, a dziad lirę bierze,

I stroił długo, szukał słów w pamięci,
I patrzał w niebo, w oczach łza się kręci,
Rzekł: «Stańcie w koło, moje piękne panie,
Dziad wam zaśpiewa o Wychowskim Janie!»
I stał jak jawor pochylony laty,
W około niego dziewczęta jak kwiaty.

A dziad już zagrał i śpiewa żałośnie;
Że tam na stepie mogiła urośnie,
A w niej się skryje Ukraina cała,
Dawne jej szczęście i jej dawna chwała,
Bo już Wychowski orężem nie włada,
A w Ukrainie dzisiaj czarna zdrada....
Nucił i płakał, wszyscy go słuchali
I w zadumaniu do okoła stali.

A każdy swego coś nadybał w dumie....
Miłość i sławę, bój przy wichrów szumie,
I zapomniane już na stepach jazdy,
Dziad śpiewał... w górze przyświecały gwiazdy.






............
A w starej baszcie gdzie pieśń nie zalata,
Błyszczy od światła ponura komnata,
Przy świetle lampy widać dwie postacie.
Jeden orężny, drugi w mnicha szacie:
Skład starej zbroi obudwoch rozdziela,
A na kominku ogień żywo strzela.
I ni tu widać jaki sprzęt bogaty,
Na szarej ścianie dwie ciemne makaty,
Kilka pancerzów, nad hełmem krzyż długi,
A pod nim kopje, miecze i kolczugi,
I herb i klęcznik, nakryty rogożą
A łby niedźwiedzie nad drzwiami się srożą,
Gałązka brzozy zaglądała w okno,
Ubrana w srebrne, księżycowe włókno.

Obok komina na gzymsie oparty,
Czytał Gaudenty brewiarzowe karty;

A ten we zbroi, troskę miał na czole,
Siedział oparty przy dębowym stole,
Czasem westchnienie wymknie mu się z łona,
Czarny was, oko, czarna brew zmarszczona,
Szlachetne lico, wzrok do ziemi wbity;
Znać, smutek w sercu tem niepospolity;
Bo na Tomasza Łużeckiego zbroi
Nielada jaka boleść się ostoi.

I czegóż smutny? w ręku szablę dzierzy;
Nią bronił zamku, Aga trupem leży...
I Sered wartko falami szermierzy.
Że mur zwalony? Tylu mężnych w zbroi
Silniejszym murem w obec wroga stoi.

Mnich z Ukrainy przyniósł srogie wieści,
Pan Tomasz myśli utopił w boleści,
A przy nim księgi, pergaminy szare;
To «Silva rerum» a ojców dzieje stare.
Święte w rodzinie takie pamiętniki;
Tam zapisano sejmy i sejmiki,

Jak kto posłował, jak się w boju sprawił,
Co wnukom, a co Koronie zostawił.
Gdzie ojciec przestał, syn prowadził dalej,
A twarde słowa kładła dłoń ze stali.

Powstał pan Tomasz, przystąpił do mnicha,
Co po litanji szeptał «ave» z cicha:
«To jakoż ojcze! mówisz: pierzchnął z bitwy?
«Umykaj!» wołał śród mszy i modlitwy?!
Nie, dobry ojcze! nie zwij tego szałem;
Bojaźń go niosła przed Turków nawałem.
Wszak tylko cudem wasz ołtarz ocalał,
Inaczej kozak byłby świętość skalał!
O czemuż w drodze karku gdzie nieskręcił!
Czemu nie zginął gdy tylu poświecił!
Mnichu! w tej księdze nie nazwę go bratem,
Za nasze imię skalane przed światem.
Patrz, moich ojców świetny poczet cały,
To sami dzielni, sami męże chwały....
On tu nie będzie mieć swego ołtarza!....»
A mnich czytając modlitwę z brewiarza,

Rzecze: «Pan temu dawa wielkie miano
Kto w nim jest cały i wieczór i rano,
By między ludem jak anioł widomy,
Do chat i świątyń niedopuszczał gromy...
Biada mu biada, gdy się zlęknie w bitwie!»
Umilkł, i ducha utopił w modlitwie.

«Biada!» zawołał Tomasz rozżalony,
«Lepiej w Tatarskie dostać mu się szpony,
Lepiej mu jęczyć w pragnieniu i głodzie,
Ganki zamiatać baszom w Carogrodzie,
Niż uciec z boju; grzechu odpuść Panie.
Tyś mi się z serca wydarł kasztelanie!»
Umilkł, a czoło wyniosłe i harde
Zmarszczyła boleść, na ustach miał wzgardę!

I oniemiała rycerska świetlica,
W pół oświetlona promieniem księżyca,
Co w koło tarczy tworzył aureolę...
Lampa gorzała na dębowym stole,

Przez okno patrząc gałązka brzeziny,
Znaczyła cieniem boleści godziny.

«Gdyby był zginął pod czerni żelazem,
Spałby na stepie z hetmanami razem,
I w pokolenia szedł by odgłos wieczny:
Kopcem od wroga poległ tu waleczny!....
Z tej księgi mnichu takich cię wyliczę....
Ojcze! ja śmierci nikomu nie życzę,
Są chwile, że nas tako Bóg postawi,
Że lub zwyciężą, albo zginą prawi.
Oh! on już świętym u mnie byłby ninie,
Bo to świętością szło w naszej rodzinie!
A dzisiaj ojce syn wasz tem się wsławił,
Że tylu dzielnych Koronie pozbawił,
Ziemię i sławę pozostawił dziczy,
I umknął z boju, a na sejmach krzyczy,
I swojem «veto!» w radach przypomina
Że jego gniazdem szlachecka rodzina.»

A mnich odpowie: «Mamona i blaski
Z rąk mu wydarły owoc bożej łaski....»
I czytał dalej..... «czuwajcie bo zdrada!...»
Tomasz przy stole zadumany siada
Wziął pamiętniki, o dłoń oparł głowę....
«Ojcze! posłuchaj tej księgi osnowę;
To krótkie dzieje są naszej rodziny....»
............
««Miecze po ojcach dziedziczyli syny!»
Godło nad tekstem mój rodzic położył....»
«Bóg na wojaczkę plemie nasze stworzył!»
«Niebo marsowa oświecała gwiazda
Kiedy ptak pierwszy leciał z tego gniazda.
To też nikt z naszych, wierny znakom nieba
Lekką się służbą niedorobił chleba.
Ani nam znane są królewskie dwory,
Ni pokojowców ponęty, i spory,
Ni zwady panów wzbudzone przez pychę.
Dziatwę poddasze okrywało ciche,
Matki nam w słodycz kołysały dusze,
Ojce pierś kuli w pancerz na katusze;

A kiedy młodzian dorastał już konia,
To brał go ojciec na rycerskie błonia,
Tam w obec wroga i wojennej wrzawy,
Uczył kraj kochać, dobijać się sławy,
Uczył....»
«O mnichu! kiedy on tam stanie,
Jakież od ojców weźmie powitanie?
Jak ich powita?...»
«A mnich mu odpowie
Kroku ich strzegli pańscy aniołowie,
Żelaźni w cnotach, wiarą równi skale
Kochali ziemie, teraz w bożej chwale....»
Pochylił głowę i szepta pacierze.
«Panie świeć duszom!»....
Tomasz księgę bierze
Czyta... ««Ród sięga jeszcze w czasy Piasta;
Już za Łokietka walczył protoplasta....»
Patrz co tu lauru! co skroń to wieńczona!
Co wielkich śmierci! patrzaj, jakie łona!
Jakie tam życie gorzało olbrzymie!...
Oto w tej księdze tylko martwe imie,

A każda karta błyskająca sławą,
Pisana miecza rękojeścią krwawą,
Ile słów! tyle ran rodzina liczy!»
............
«Na polach Warny, od orężów dziczy
Poległ pan Janusz ze sześciu synami,
Król ginął... bronić chcieli go piersiami...»

«A mnich odpowie» i pamięć ich złota,
«Oto wnuk złożył na Wawelu wota...
Siedem serc pękło od pocisków wroga,
A siedem błyszczy ofiarą dla Boga.»
I znów się modli.
Tomasz czytał dalej,
Co raz to żywiej lico mu się pali,
Błyskają oczy, jak gdyby witały
Te widma uczuć, potęgi i chwały:
«Pójdź ojcze w poprzek, wzdłuż po Ukrainie
Zapytaj starych, o naszej rodzinie,
Mieliśmy ufność, tam nas wielce czcili;
Patrz! on to wszystko zniszczył w jednej chwili!

Przepomniał ze tam u Dniepru wybrzeży
Spoczywa dzielny nasz pradziad, pan Jerzy.
Mnichu! to istny był piorun bojowy!...
Mój dziad miecznika skreślił temi słowy:
«Zna go Ruś-Litwa i Dniepr i Limany,
Znają go Basze, znają atamany,
Krymskiego hana w Oczakowie spalił,
I tysiąc jeńców z jasyru ocalił.
W domu ostatniej doczekał się pory;
A Polsce wtedy panował Batory....»»
Umilkł, już inne roztacza obrazy,
Tu inna mowa, ognistsze wyrazy,
Sam je tu kreślił, zwrócił jedną kartę;
Mnich patrzał oknem na niebo otwarte,
Zawoła: «Panie! czas leci tak skoro!...
Wszak to dziad waści zginął pod Cecorą
Znałem go....»
Tomasz obudzony słowem,
Zda się opłonął nagle życiem nowem,
Rzecze: «patrz zbroja mojego rodzica!
W tym hełmie cudne były jego lica!..

Niewiem czy znałeś? wyniosłą miał postać,
Wzniesioną ręką mógł powały dostać.
Pełen powagi, włosy już miał siwe,
Pogodnej myśli, oczy jasne, żywe,
A serca dziwnym napawał urokiem;
Wysokie czoło, dwie blizny nad okiem
Ze szwedzkich bojów, i do dziś w pamięci,
Jak mię zostawił dzieckiem, tak się święci.
Nieraz nas obu brał on na kolana,
To mnie popieścił, to znów kasztelana,
Potem tę księgę wziął i opowiadał,
Jak z antenatów który szablą władał.
Gdzie błysła gwiazda naszego powstania,
Mnie na tej księdze nauczył czytania.
Potem odpasał szablę, dał się bawić
I napominał aby nią się wsławić,
Oh! a oczyma zdał się błogosławić.»
«Myślę że kochał zarówno nas obu,
Bo o różnicy niewspomniał do grobu.
Ja byłem dzikszy, Karol roztrzepany,
Lecz pomnę, ojciec gdy stał zadumany,

Gdy na mnie spojrzał; mnichu drzałem cały!
Tak do mnie oczy jego przemawiały,
Niby rozkazem, niby prośbą duszy,
O! tej pamięci w sercu nic nie zgłuszy.
Karol na lice marsa mu nasuwał.
Ha! może ojciec tę klęskę przeczuwał!
Idąc na wojnę mnie dał pamiętniki,
Karol był starszy, ja młodszy i dziki.
Mnichu! ja siebie wywyższać nie myślę,
Z pamięci dziecka tobie obraz kreślę,
Tego nikt nawet niepostrzegał w domu,
Nie wspominałem ja o tem nikomu,
Ni matce, bratu, ani drogiej żonie,
Za której duszę w piątki lampa płonie.
Z księciem Jeremim byli sobie druchy
Bóg zaprzyjaźnił pałające duchy,
Co sobie wzajem przysiągł umysł młody,
Chował mój ojciec i dla wojewody,
A wojewoda dla mego rodzica;
Obom już dzisiaj w niebie Bóg przyświeca.

Kiedy Chmielnicki powstał w Ukrainie
Zerwał się ojciec, pomnę jakby ninie,
Przywdział zbroicę, my na boku stali,
Karol się bawił, my z matką płakali.
Żegnał nas ojciec, trąbiono na dworze
Pleban w kaplicy mszy odprawiał boże
Przed bramą hufiec szykował się zbrojny...
Ileż to nieszczęść poszło od tej wojny?!
Można ją było zakończyć inaczej,
Cóż kiedy wszystko nasza duma spaczy....
Pamiętam wszystko, nieraz o tem marzę:
Matka podała ojcu relikwiarze;
Zegnał nas ojciec, ale bardzo smutny,
W boju mu życie wydarł strzał okrutny,
Zginął pod Zwiahlem, broniąc przyjaciela.

Byliśmy sami, a za dni nie wiela
Powrócił do nas orszak pogrzebowy,
I list od księcia do sierot i wdowy.
Tu patrz, w tej księdze wszystko zapisano.

Ciało w kaplicy z paradą chowano;
Ileż łez mnichu płynęło w tej dobie?!
Ja chciałem umrzeć na ojcowskim grobie,
Tak duszę dziecka owładnęła żałość.
Pomnę jak karcił celebrant mą śmiałość!
Nazajutrz matka zapłakana obu
Do ojcowskiego powiodła nas grobu
Co czułem wtedy, już ci nic opiszę.
Lecz kiedy marzę do dziś jeszcze słyszę,
Jak: już go nie ma! ozwały się mury
A ja sierota klęczałem ponury. —

Na trumnie ojca my jej przysięgali,
Że tak jak ojciec będziem kraj kochali,
Że będziem tacy waleczni i śmiali!
Matka nas w czarne przepasała wstęgi....
Patrz! jak on dzisiaj zachował przysięgi!»

Pan Tomasz umilkł, myślom zwiesił głowę,
Piersi mu dreszcze przebiegły grobowe;

I zdało mu się że chrząszczy komnata,
Że idą zbrojni gdzieś z tamtego świata,
Że świecą piorą, migocą puklerze,
W komnacie cisza, mnich szepta pacierze,
Hasło na murach zamieniały czaty,
Promień księżyca zagląda przez kraty,
W dali gdzieś jęczy słowik wśród krzewiny,
I zaszemrała gałązka brzeziny,
Migocącemi listeczkami w złocie....
Może ją duchy potraciły w locie?
Tomasz się zatrząsł, za piersi się ima,
Na mnicha patrzy strasznemi oczyma.
«Mnichu! czy wiesz ty co grozi tej ziemi?
Spojrzyj, gad stronictw bezecnie się pleni,
Rozcina żądłem najświętsze łańcuchy,
Dumą i złością oczarował duchy,
Patrz, nam nie trzeba dzisiaj nic prócz zgody,
A z całym światem pójdziemy w zawody.
Idź, spojrzyj w serca: od końca do końca
Zpozoru myśleć będziesz że to słońca...

O! one świecą, ale tylko sobie,
Na klęskę ziemi jak głazy na grobie!
Pod piedestałem niech pruchnieje wnętrze,
Byle ich grzały promienie gorętsze,
Byle się każdy ozłocił w tem słońcu....
Mnichu z tą czernią co się stanie w końcu?
Pojmujesz, milczysz?...

Ciężko grzeszym Panie!
Stańmy się lepsi, Bóg zdejmie karanie.»
Mnich jęknął głucho; «Litość jego wielka.»

«Gdybyż pociechy choć jedna kropelka,
Gdyby nas niebo wyrwało z tej toni,
Gdyby tych pianych zbudził grzmot: «do broni!»
Mnichu! zwiastunie najsroższej boleści,
O! gdyby kłamstwem były twoje wieści,
Gdyby te członki w boży strój obwlekła
Na ułudzenie czarna furja piekła,
I miast świętości coś w oczach się żarzy,
Tlał wyraz podłej złości i potwarzy

Stokrotne życie poświęciłbym za to!
Jam nie Leonid, ani rzymski Kato,
Wiem że Budzanów nie są Termopyle,
Lecz ja im mnichu nieustąpię w sile.
Znasz moja duszę, znasz serce gorące,
Daj ludzi mnichu, a zwalczym tysiące.
Ja jeszczem młody, bez sławy, bez miana,
Nikt nie uwierzy mi dla kasztelana,
Czczy pozór tylko panuje nad gminem.
Gdybym mu błysnął w oczy jakim czynem,
Chwycił za serca, powiódł, i ocalił,
To potem mniejsza czy by mię pochwalił,
Czy by mię przeklął, ja byłbym spokojny,
Jak ów bohatyr wracający z wojny.
Dziś, ja przeklinam: bracie klątwa tobie!
Gniewni pradziady spać nie mogą w grobie
O pomstę woła groźna ojca ręka,
Niebo nas gnębi; o! tu serce pęka!»
A mnich odwrócił oczy od brewiarzy:
«Także to nędzny proch Bogu się skarzy?
Serce swe pychą napełnił szatańską,

I wywoływać śmie prawicę pańską?
Do ziemi czołem, skryte sądy boże
Go dziś odebrał, to jutro dać może!»

Pan Tomasz chwycił puchar krzyształowy,
Na którym jaśniał w złocie herb rodowy,
Śród armatury, chorągwi i kwiatów,
A w tej rodzinie już od antenatów;
Cisnął o głazy, że skry i czerepy,
Aż o powały odbiły się sklepy,
i tam się w drzazgi rozpryskując mnogie.
Iskrzącym deszczem spadły na podłogę.

«Zbierz te czerepy, ty przemądra głowo
Rzuć w ogień, w ogniu ulej czarę nową,
Z najsroższych ogni nie wyjdzie ta sama,

Rozbitej części zamknięta już brama!»
«Lecz nie czerepem jest żywot człowieka!
Mnich rzecze, «wielką jest boża opieka!
Weź księgi Joba!»»

«Dobra starcze rada!
Ale za późna; dziś to nic nie nada,
Dzisiaj już ludy inaczej Bóg trzyma;
Nas Polska rodzi, nie Jerozolima!»

Mnich pełen zgrozy ku niebu wzniósł oczy:
«Panie twa łaska niech się ku nam stoczy!
Przebacz! on w szale....»

«Nie! jam nie szalony!
Patrz! ja pamiętam że mój brat zhańbiony,
I dzisiaj widzę co było przed laty,
Czuję jak palą poniesione straty,
Jam nie szalony!»

«Czuję boleść twoją:
Panie Tomaszu, Bóg wszemu ostoją,
Módlmy się bo czart sidła na nas wkłada!»

W tem do komnaty straż basztowa wpada
Przynosi wieści że od wschodniej strony,
Od boru słychać jakiś gwar stłumiony:

«Ludzi niewidać, czasem szczęk doleci,
Lub nocny ogień cały bór oświeci;
A polem tłumy przeciągają w cieniu.»
Mnich skinął, a straż odeszła w milczeniu.

Gdy byli sami, mnich się doń przybliża.
«Oto cię synu wzywam w imię krzyża,
Zapomnij wszystko choć jaki ból srogi;
Cios nowy grozi, zbliżają się wrogi,
Czyń! być na bożym sądzie nie pytano
Gdzieżeś tych podział, co ci w ręce dano?»

Tomasz stał, nagle na kolana pada
I ogniem twarz mu opłonęła blada,
W ponurym wzroku jasny płomień błyska,
Krzyż chwycił, do ust, do piersi przyciska,
Woła na mnicha:
«Ojcze przebacz winę!
Zachowaj księgę jeśli ja zaginę.....
Błogosław ojcze bo nam czas na bitwę!
Gdzie straż? niech w zamku otrąbią modlitwę!»

Zagrzmiały trąby; Tomasz skroń ukorzył,
Mnich mu na czole znamię krzyża złożył;
«Powstań!» Wstał Tomasz, wziął miecz i przyłbicę
Poszli.
Już cisza zaległa świetlicę,
Tylko jęk głuchy odbił się o zbroję,
Gdy zapadały okute podwoje,
Brzęknęły tarcze, włócznie i puklerze,
Hełmowe kity szemrały pacierze,
Lampa zagasła, przez okno się toczy
Blask po gałązce księżyca uroczy.
I cicho; już nic nie przerywa ciszę,
Tylko się jeszcze gałązka kołysze,
Zaglądnie w kratę, i cień jej urośnie,
Cofa się, znika i szemra żałośnie.






Poranna zorza rzuciła brzask szary
Po nad dalekie podolskie obszary,
Cisza w powietrzu, tylko ze zgliscz miasta
Z trzaskiem czasami czarny kłąb wyrasta,
I księżyc pobladł na ciemnym szafirze,
Na gruzach wału błyszczą armat spiże.

W zamku szmer słychać, coraz więcej gwarno,
Ze wszech stron ludzie do baszty się garną,
Pytają straży, gdzie wroga widziała?
Ci front szykują, ci skręcają działa,
Biegną kobiety, tulą dzieci drżące,
I znowu stają i patrzą milczące;
Na wschodzie mała rumieni się chmurka;
W tem zajęczała w wieży sygnaturka.

I wszystko pędem do kaplicy bieży,
Gdzie Bogu kornym pokłonem uderzy,

Serca orzeźwi czystą wonią wiary,
Pobiegli wszyscy; został lirnik stary.
On patrzał długo na bór i na zorze,
I myślał w duszy... «Pokarałeś Boże!..
Tam w lesie cała armia Nurydana
Czeka na słońce, przemoc u pogana!
Ptak, co przeleci po tym nieba sklepie
Wieczór już skrzydła na gruzach otrzepie.»
Dumał i oczy odwrócił od wału,
I do kaplicy zbliżał się pomału.

Błysnęły światła z podwojów kaplicy,
Zagrzmiały trąby...
«Hej Boga rodzicy
Śpiewamy hejnał przy wstającej zorzy!
Niech żadna dusza śmiercią się nie trwoży,
Bo odkupieni my od wiecznej śmierci,
A mocy piekła rozdarte na ćwierci!»

Nucąc z kaplicy szła zamku załoga,
Modlić się w obec pogana i wroga.

Skrawe pochodnie poprzedzały chóry,
Mnich kroczył z krzyżem, wzniesionym do góry,
Pokój wybranych jaśniał mu na czole,
Włos biały w świetle lśnił jak aureole,
Przy nim Łużecki idzie pewnym krokiem,
Z pogodną twarzą, rozjaśnionem okiem,
Modli się Bogu, ciemny brzask przenika,
Ognistym wzrokiem szuka przeciwnika.
A za nim zbrojni, chór szlachty i kmieci,
Matkom się z ramion uśmiechają dzieci,
Dalej dziewczęta z juczkami podróży,
Stary im lirnik jakąś drogę wróży.
Pośrodku biała chorągiew powiewa,
A wszystko Bogu modli się i śpiewa:

«Odkupiciela powiła nam panna,
Ziemio hosanna! niebiosa hosanna!
W proch się chylajcie gwiazdy i księżyce,
Gdy Dawidową chwalimy dziewicę.

Pan swego ludu sam nawidził ściany,
Miło mu gościć pomiędzy ziemiany,
Stał się nam zbroją, stał się tarczą złotą,
Słodką nadzieją, i boju ochotą,

A w przedniej straży są anieli możni,
Więc uciekajcie poganie bezbożni!
Bóg idzie z ludem, a lud idzie z Bogiem;
Tam czarne niebo i piorun nad wrogiem.»

A gdy ostatni wzleciał odgłos chóru,
Do zwalonego zbliżyli się muru,
Stoją i patrzą: przez las się przeciska
Gdzie niegdzie płomyk nocnego ogniska,
I szumi Seret i pomyka dalej,
Znów chór podnieśli, głos płynie po fali.

Pod lasem błysło, ogień drugi, trzeci,
Strzeli w łuczywach i Seret oświeci.
Wnet jak by las się gromami nasrożył,
Lub w koło zamku wulkan się otworzył,

Żar tysiącznemi płomieniami strzela,
Jak łańcuch smolnic do uczt lub wesela.
Oświecił Seret i zamek i bory,
A w ogniu Turcy stoją jak upiory,
Broń jasna szkli się od ogni czerwona,
Wieją buńczuki śród zbrojnego grona.
Zwrócili działa, stanęli w szeregi,
Biada zamkowi, gdy zdobędą brzegi.

Nurydan-Basza podszedł nocnym chłodem,
Przy dniu działami rozmówi się z grodem,
Śmierć Mur-zy, Agi przysiągł pomścić święcie,
A Nurydana straszne przedsięwzięcie,
Patrzają z zamku, straszą się obozem,
Niewiastom serca ścięła trwoga mrozem,
Piękne ich lica okryły się śniegiem,
I stoją białe jak lilja nad brzegiem,
Łzawemi oczy patrzą w szare nieba,
Jęk rozdarł piersi: «tu nam umrzeć trzeba!»

Zbledli i męże, widząc liczbę wroga,
A głos muezina woła imię Boga
«Ałła-il-Ałła!» Lecz nieustraszenie
Mnich i wódz patrzą w wroga i w płomienie.

Upadli na twarz w przestrachu i skrusze,
Upadli wszyscy, lecz nie wszystkie dusze!
W niebiosa kapłan poglądał natchniony,
Nad skruszonemi trzymał krzyż wzniesiony:
«Wołamy z głębin, bądź nam pochwalony!»
Pan Tomasz utkwił groźny wzrok w ogniska,
Pała mu lico, oko żywo błyska:
«Zwycięzca brata, w duszy myślał sobie,
Zatknie buńczuki chyba na mym grobie!»
«Powstańcie trwożni! Gaudenty zawoła,
Podnieście z prochu wasze blade czoła!»
Wstali i jękli do głębi skruszeni:
«Prośmy o łaskę, albośmy zgubieni,
Zwalone mury, tu ratunku nie ma!
Któż napad tylu tysięcy wytrzyma?!

Tomaszu! ratuj poddaniem załogę;
Już tylko łaska otworzy nam drogę!»

A Tomasz milczy; jego silnej duszy
Ni głos rozpaczy, ni liczba przygłuszy,
Męstwo daremne! on pojął do razu,
Może załoga nie przyjmie rozkazu?
Dumał spojrzawszy na wybladłe mary;
«Może mię wyda?...» On pragnął ofiary!
Serce miłością i wiarą ogrzane
Czuło głęboko swojej ziemi ranę,
Może w tej chwili iskrami z płomienia
Pisało sobie wyrok poświęcenia.
Toż na niewczesne przelęknionych mowy
Milczał upornie, i wzrok miał surowy.
Umilkli; groźny wódz zaklął ich w ciszę,
Tylko się sztandar z wiatrami kołysze,
I cichym szmerem owiewając czoła,
Zda się być skrzydłem białego anioła,
Co się unosi nad męże i boje,
Gdy wszyscy milczą, sam wzywa na boje.

«Komuż to w łasce ocalenia droga?»
Krzyknął Łużecki, «a gdzie wiara w Boga!
Przed tym się chrześcian trwożna skroń uniża
Który zapragnął poniżenia krzyża?!
Łakniecie życia, to ja was ocalę,
Lecz nie poddaniem, z hańbą i w niechwale.
Myślę że części w was tyle zostało,
Że podołacie jeszcze umrzeć z chwałą;
Bezżenna młodzi, wy bracia pancerni,
Ty ojcze! wodza nie rzucicie wierni?!»

Wnet towarzystwo i młodzież wesoło
Pana Tomasza obstąpili w koło....

«Panowie szlachta, i chłopków gromada,»
Ozwie się Tomasz, «dla was taka rada:
Niewiasty waszej poruczam opiece,
Oto las blisko i przesmyk na rzece;
Na hufiec baszy z tą garstką się rzucę,
Na siebie baczność bisurmana zwrócę.

Was, niech Bóg wiedzie! korzystajcie z czasu,
Wolnym przysmykiem pierzchajcie do lasu.»

Mnich sztandar chwycił, zagrały armaty,
W szeregach Turków syknęły granaty,
Grzmi «hura!» biją raz, drugi i trzeci;
«Cześć Bogu!» Tomasz z mieczem naprzód leci,
Mnich ze sztandarem i garstka wybrana
Wpada jak piorun na szyk Nurydana,
Dzielnem natarciem pohaniec się miesza;
Tam rzekę przeszła ocalona rzesza,
Chwila, już w lesie.
Nad Seretu brzegiem
Walczy rycerstwo ściśniętym szeregiem.
Co raz to widniej; miasto bladej zorzy
Pada świt ranny kędy bój się sroży;
Coraz to widniej; złocąc las i góry,
Wybłysło słońce jak ptak złotopiory:
A powitały go boju okrzyki,
I krwią zbryzgane wojowników szyki,

Kobierce trawy, uperlone w rosę,
Zielona łąka, łany złotokłose.
Wzgardzili śmiercią polscy wojownicy;
Mnich grzmiącą śpiewa pieśń Bogarodzicy,
Łużecki krwawym zwijając brzeszczotem,
Turków i hordy ogrodził się płotem.
Pękają szable, misiurki, puklerze,
Krew barwi brzegi, Turczyn górę bierze,
Ci poprzysięgli niebiosom i chwale,
Wiedzą że zginą, ale walczą śmiale,
I już poganów trzykroć więcej leży,
Niż było w zamku starców i młodzieży.

Sztandar śród boju z wiatrami furkoce,
Na nim się orzeł i Marja migoce
W promieniach słońca, co zda się weselić,
I z walecznymi chce sławę podzielić,
A na poległych z poza chmury złotej
Rzuca ostatnie spojrzenie tęsknoty.
Próżno wziąć chciano sztandar śród przechwałek,
Z Tomasza ręki trupem padał śmiałek.

Jakby rycerskiej opatrzności oko,
Mnich go nad nimi podnosi wysoko.
Toż pokąd jeszcze sztandar im powiewa,
Nie słabnie serce, ręka nie omdlewa,
Giną rycerze; ale nim kto padnie
Stosem się trupów do koła okładnie.

Już tylko kilku; i ci padli razem
Z krwawioną piersią, i z krwawem żelazem.
Jeszcze mnich stoi z wzniesionym sztandarem,
Walczy Łużecki, owian męztwa żarem,
A wicher szumi, pieśń niesforną śpiewa,
Że jakby kłosy kłaniają się drzewa;
Zachwiał się sztandar, zachwiał się Gaudenty;
Nawałą Turków na brzegi ciśnięty,
Chwytają drzewiec, ale Tomasz razem,
Sztandar od drzewca odcina żelazem.
Odskoczył Turek, krew trysła na zbroję,
U stóp Tomasza rąk leżało dwoje.
Zawyła horda; dziki śmiech Tomasza
Dziwi zaciekłych, lękliwych przestrasza.

Spojrzeli w górę, a tam coraz wyżej
Odcięty sztandar wiatr unosi chyży,
To go sfałduje, to w górze roztoczy,
I barw tysiącem zamigoce w oczy,
Od krasnych wstążek, co w oboją stronę
Wieją jak skrzydła ptaka rozpuszczone,
A potem leci jak postać anioła,
Z złotą przepaską u jasnego czoła,
Zwinął się w chmurkę, faluje i gnie się,
A wiatr go dalej, coraz wyżej niesie;
Znowu rozwinął, a w słońcu jaśniały
To święta panna, to znów orzeł biały,
Potem go skręcił i nad bojowisko,
Uniósł na skałę, na orłów siedlisko,
Pomiędzy zioła i wonne biesiory,
A zaszumiały powitaniem bory.

Patrzają Turcy, stają jak zaklęci
Trwogą i zgrozą do głębi przejęci.
Tyle już w życiu swojem krwi przeleli,
Jeszcze takiego cudu nie widzieli.

Gdzie bój wrzał, cisza nastała głęboka.
Nikt od sztandaru nie śmiał zwrócić oka,
Krótką modlitwę odmówili w skrusze,
I polecili Bogu grzeszne dusze.
Gdzie mnich? nie leży między poległymi.
Przed chwilą drzewiec podniósł, patrzał z nimi,
Krzyż zrobił święty; wszyscy go widzieli,
Mnich zniknął... Seret srebrna piana bieli;...
Tomasz oparty o głowicę miecza
Patrzał jak sztandar wicher ubezpiecza.

Stał dumny basza na pagórku gniewny,
Patrzał na zamek, zwycięztwa już pewny,
Potem spoglądał kędy bój się toczy,
I jakiż widok razi jego oczy?

Brew zmarszczył, ubodł rumaka ostrogą;
Na bojowisko w prost pospieszył drogą,
Lejc puścił, krzywą szablę wzniósł do góry,
A leciał straszny w kształt gradowej chmury.

Wpadł między tłumy: hej cóż to! zawoła,
Mąż jeden tylu orężnym podoła?
Czegoż patrzycie, wszak to nie czarownik;
Żywcem go weźcie! to prosty wojownik!
Ocknął się Tomasz, mieczem w koło błysnął,
Godzi na baszę, przez tłum się przecisnął,
Przerąbał drogę, w tem janczarów siła
Miecz mu złamała, i o ziem zwaliła,
Okrzyk radości przeleciał przez tłumy,
A basza na to patrzał pełen dumy,
Sprawił poganów oddział za oddziałem,
«Na zamek!» krzyknął i pogonił czwałem.

Na starym zamku dzikie bisurmany
Szukają skarbów, rozwalają ściany,
A skarbów niema, sygnaturka mała
Padając z wieży smutnie zajęczała,
Horda mur wali, drzwi łamie i krzyczy:
Hej branki piękne, łupu, hej zdobyczy!
A zamek pusty, tylko nagie mury,
I nad zwaliskiem ciemne dymu chmury.

W zamkowym dworcu śród janczarów koła
Stał dumny basza i gniew miał u czoła.
Przed nim stał Tomasz skrępowany sznurem,
Patrzał na Baszę wejrzeniem ponurem,
Patrzał spokojny; on wie co go czeka,
Kat topor trzyma, droga niedaleka.
Zanadto hardy o życie nie prosi,
Czeka aż basza wyrok mu wygłosi;
I milczą oba, oczyma się mierzą,
Jak dwa lwy puszczy nim na się uderzą.

«Nędzny ty prochu! krzyknął stary Basza
Aż tu cię zemsta doścignęła nasza,
Wyznaj gdzie skarby, gdzie brańce i łupy?»
Tomasz odpowie: «Idź policz twe trupy,
Na bojowisku leży ich nie mało;
I to Bóg zniszczy coć jeszcze zostało.
Z zamku masz gruzy, miasto Tatar spalił,
Dziewice, matki, starce jam ocalił.»
Umilkł, a Basza drzał od złości cały;
W oczy mu hardo patrzał Tomasz śmiały.

«Czy ty wiesz giaurze żeś obraził Boga,
I padyszacha; kara twoja sroga!
Klęknij przedemną! Karę ci przebaczę.
Klęknij! do stóp mych skłoń czoło żebracze;
Proś mię o życie»....
«Nie klęknę przed wrogiem
Jam tylko klęczał przed Marją i Bogiem.»

«Giaurze! ty zemsty mojej jesteś łupem
Padnij! przebaczę słyszysz!?»
«Tylko trupem!»
«Precz z moich oczu! precz weźcie tę żmiję!
Gdzie kat?! niech utnie niewiernemu szyję!»

Tomasz oblicze ku niebu obrócił;
Niebiosa czyste; wyrok go nie smucił,
Myśl mu pogodna zwierciedli się w oku,
Tam występuje słońce z za obłoku,
Tu szumi Seret; on klęka na ziemi,
Patrzy po wrogach oczyma jasnemi.

Całuje ziemię... «ziemio ma, żyj w chwale!»
A gdy się podniósł, spojrzał: tam na skale
Stał mnich i trzymał sztandar podniesiony.
Pod jego stopy słał się bór zielony,
Słońce nad głową błyskało wspaniale,
Mnich zdał się błyszcyć cały w bożej chwale.
Znów patrzą wszyscy, stoją jak zaklęci
Trwogą i zgrozą do głębi przejęci;
Mnich zniknął, sztandar uniósł w ciemne lasy,
Na przyszłe boje i na przyszłe czasy.
Tomasz uklęka, kończy psalmów słowa,
Zabłysnął topor, w proch upadła głowa.

Stał zadumany długo Basza stary,
Potem się ukrył w namiotu kotary.






Zbiegły jak woda lata za latami,
Zielona trawa wzrosła nad gruzami,
Zciemniały lasy, Seret wartko płynie,
Szmerem o bojach wspomina ruinie.
A kędy stała basztowa komnata,
Na mur się wspięła brzoza rosochata,
Patrzy do zamku i szemra żałośnie,
W sen dawnym latom, jak po zbiegłej wiośnie.

Krwią zakipiały Chocima równiny,
Hetman Sobieski ubrał się w wawrzyny,
Na polach boju pozostały sępy;
On do dom powiódł waleczne zastępy,
A Polska królem okrzyknęła Jana,
By gromił Turka, by niszczył pogana.

Słońce na zachód zatoczyło głowę,
Poza węzgłowie chmury koralowe,

A zawędrował wieczorem w te strony
Jakiś dziad z lirą, wiekiem pochylony;
Patrzał na zamek, spłonęło mu lico,
Oczy mu błysły wspomnień błyskawicą,
I krętą ścieżką, co dziś bokiem skały,
Wieśniacze trzody skacząc wydeptały,
Aż na wał zamku, na zwalone mury
Pospieszał z lirą ów starzec ponury.
A stopy jego szczyt nie trwoży stromy,
Tam go powitał kamień jak znajomy,
Odłam pałasza, zardzewiały w trawie,
I zagaszony granat na murawie;
Starzec na wszystko poglądał ciekawie,
A w każdym końcu, i przy każdym kroku,
Łzy jak brylanty świeciły mu w oku
To witał smętnie, to powitał mile,
Znać on tu przeżył wielką życia chwilę!
............
A potem ukląkł w zwalonej kaplicy,
I zmówił pacierz do Bogarodzicy

Nie ruszył liry, ale poszedł dalej,
Krętą drożyną, wzdłuż Seretu fali.

Na wieczornicę pospieszył do sioła
A tam go dziatwa obstąpi do koła,
On weźmie lirę, po strunach uderzy,
Wyspiewa dzieje, a dziatwa uwierzy.
Na niebie pierwsze wybłysnęły zorze,
Zmierzch padł na bory, Seret brzegi porze,
I nuci słowik w krzewinie urwiska,
A gwiazd na niebie co raz więcej błyska.








DZIEWCZĘ Z SĄCZA.
Wieczorem.

W bielonej izbie, za cisowym stołem,
Pod wieczór, czworo siedziało ich społem.
Bliżej kominka dziadek Janusz, dalej,
Kędy się lampa przed Chrystusem pali,
Babka; pod oknem siedziała dziewczyna
Basia, kwiat Sącza, wnuczka ich jedyna.
Naprzeciw Bartek, cieśla z cieślów sławnych,
W Sączu, ród jego należał do dawnych,
On sam już sławą cieszył się, choć młody,
A Bóg mu przytem nie skąpił urody.

Słońce za góry zachodząc czerwono,
Zajrzało oknem w izbę ubieloną.
A że dziś była niedziela adwentu,
Więc spoczywali wszyscy gwoli świętu.
Janusz służebnym polecił gospodę,
Garniec i wino; z księgi dziewczę młode
Czytało świętych spisane żywoty.
Cieśla w nią patrzał, poprawiał kapoty
Ilekroć Basia czytanie przerwała.
Babce u czoła drzymka się wieszała;
Pod ścianą z nićmi stał jej kołowrotek,
Z kłębuszkiem teraz igrał Basi kotek.

Właśnie skończyła Basia u rozdziału,
Gdy Janusz z krzesła podniósł się pomału,
I słowem księgi do głębi przejęty,
Rzekł: «Wielkiś w twoich cudach, Panie święty!
Wielkiś! bo wznosisz, gdzie z rozpaczy głowa,
O! cudem dotąd stoi Częstochowa,
I wierzę, że w niej Luter nie zagości.
A nas tu gnębią, skórę drą od kości
Szósty już tydzień. Ha! skacz do muzyki,
Jak ci zagrają Szwedy najezdniki;....
Niema sił!».... Chmurny przeszedł przez świetlicę,
A potem utkwił wzrok w Bogarodzicę,
Co złote ramy na kształt wieńca miała,
I stał w zadumie, — łza po łzie spadała
Na wąs, włos biały zsunął się na czoło;
On włos odgarnął, westchnął, otarł połą
Łzy, i wnet mowę obrócił do cieśli:
«Rzeczcież! nowego coście też przynieśli?
Ja trzeci tydzień nie chodzę do miasta,
Ni ja, ni Basia, ni moja niewiasta;
Jak zwierz człek w norę przed Szwedem się czai,
Bo jak staremu chodzić śród tej zgrai.»

Bartłomiej odrzekł: «Marne powiadanie!
Nową złość ważą ze Szwedem Arjanie.
Szlichtyng i Florek Siemichowski, zbójca,
I ten żyd Finkiel, komendanta trójca,
Bawią na zamku; oni rada tajna
Tego łupieżcy, półkownika Sztajna.

Potem Barycki, podatków poborca,
Był dziś dwukrotnie ciągany do dworca,
I pan Szydłowski, patron kolegjaty.
A coś dwu poszło do wieży za kraty,
Zaś Stare-miasto opuściły Panny — 1)
I tak się mnoży ucisk nieustanny!»

«O! dalej kory nie stanie na drzewie!»
Wnet stary Janusz podchwycił mu w gniewie.
«Straszne to Boga próby, — raczej kary,
Tak marnie idą, i takie ofiary!
Tu był król, z nami — dziś kędyś w Głogowie;
A nasz Bylina rotmistrz, padł w Krakowie, 2)
I Czarnieckiego, żelazne to ramię,
Zgina Bóg, choć go jeszcze nam nie łamie;
Hetmany bez wojsk, Starosta na Spiżu,
A my w ucisku jak przy nowym krzyżu
Korzym się».... I stał chwilę zamyślony.
Nie długo potem zwrócił się do żony,
I rzekł: «Musimy pomodlić się razem,
Zapalcież lampę przed Kingi obrazem,
Bo czcią jej ziemia nasza się zastawia,
I od niewoli święta Kinga zbawia;
Za jej wstawieniem niech nas Bóg pociesza.»
Posłuszna żona wnet lampę zawiesza;
I klękli, jako było we zwyczaju,
Starzy na przodzie, młoda para z kraju.

A po modlitwie Janusz wstał rzeźwiejszy,
I rzekł: «To zamysł Szweda nie dzisiejszy,

Trzykrotnie już nas zarwał po szatańsku;
Pomnę, gdy byłem za wódkami w Gdańsku, —
(A byłem jeszcze za Adolfa króla,
Co to go w Niemczech ugodziła kula.)
Pod wieczór jakoś, w kupieckiej gospodzie
Z jednym tam Szwedem zszedłem się na miodzie.
Ten, że miał z nami stosunki handlowe,
A zmyślny, więc znał dobrze polską mowę.
I siedzim; — szklanka mijała po szklance,
I żywo jakoś było w pogadance.
Aż w końcu — patrzcie! co rzekł djabeł kusy, —
Wstał, na głos w izbie wrzasnął: — Nasze Prusy!
Nasze Inflanty, — Bałtyk, bo tak chcemy,
A gdy nie dacie sami, — odbierzemy, —
I wymusimy na waszym narodzie! —
Nie skończył, — Resztę słów utopił w miodzie.
Bo pełny kufel pochwyciłem w rękę,
I tak Szwedowi ciąłem nim w paszczękę,
Że na podłogę stoczył się jak długi;
Za drzwi go potem wyrzucili sługi.» —

Usiadł i ręką podparł siwą głowę,
Myślą rozwinął przeszłych dni osnowę;
I ujrzał siebie w dragońskim szyszaku,
Konno z Rewerą na stepowym szlaku.
Wojował z młodu, gdyż bywał burzliwy,
I wspomniał sobie tatarskie cięciwy,
I jako z wojny wrócił do rzemiosła,
Jak go znów wojna aż za Boh zaniosła,

Potem na Szweda, Chocim, Kozaczyzna....
I spokój, — powrót, — na głowie siwizna,
Praca, śmierć dzieci,... dalej już nie szuka,
Spojrzał; z nich jedna została mu wnuka,
I westchnął: «Wszystko dzieci w bożej woli!
Aleć on naszej pofolguje doli,
Jak pomnę, różnie bywało już z nami —
Toż koniec będzie i z tymi Szwedami.»

Lecz Babka przerwie: «Na Chrystusa rany
Milczcie! na górze Szwed kwaterowany.
Strach jak mróz ostry idzie mi w skróś duszy —
Bójcież się Boga! ściany mają uszy;
Podsłucha! i cóż? jakiż wtedy opór?
Wezmą was, głowy podacie pod topór,
I w grób; a my co? my z Basią sieroty
Musielibyśmy iść pod ludzkie płoty.
Bogdajbym tego nigdy nie dożyła!»
Umilkła, i krzyż na piersiach złożyła.

Dziewczę spokojnie słuchało rozmowy,
Lecz zda się, Babki urażona słowy,
Wstała; — rumieniec wykwitł na jej licach,
Skier dwoje żywo spłonęło w źrenicach,
I rzekła; «Babko, nie miejcie obawy,
Pan Oskar dzisiaj na zamku ma sprawy.
Widziałam jako tu przyszedł z rozkazem
Trębacz, — a potem do Sztajna szli razem
W miasto. On, — choćby słyszał dziadka mowy,
Pewnam, — nikomu włos nie spadłby z głowy.

A przytem zważcie, to nie żołdak prosty;
Oficer i syn szwedzkiego starosty.
A jaki dobry. — Wszak mówią sąsiedzi,
Co to się z innym Szwedem człek nabiedzi.
On zaś czy spojrzał kiedy na nas krzywo?
Gdzie tam, za wszystko dziękuje tak żywo,
O! bo też dusza w poczciwości rzadka!
A jak on lubi i babkę i dziadka,
Was Bartku, i... mnie»... Tu przestała
Zmięszana, jednak pokryć to umiała,
I rzekła dalej: «Gdy siądę w gospodzie,
By was wyręczyć przy winie i miodzie,
To ledwie przyjdzie Oskar i powita,
Zaraz się grzecznie o was wszystkich pyta, —
Rozmawia, życie opowiada swoje;..
Oskar ma także w domu dziadków dwoje,
I siostrę jak ja, a mówił osobno,
Że siostra do mnie całkiem jest podobną.
Na wojnę poszedł, bo mu dziad poradził,
O! nie, on zacny, on by nas nie zdradził.»

Lecz Bartek na to: «Luter i poczciwy?
Tego pod słońcem niema jakom żywy!
Wierzcie mu Basiu kiedy słodko gada,
Wąż to! a w śpiące serce się zakrada
Czy słówko jakie od was nie wyłudzi;
Strzeżcie się, bo on żądłem was obudzi.»
I powstał, z czoła uciekła mu smętność,
Z ócz mu gorąca błyskała namiętność,

Dłoń ścisnął, jakby w dłoni toporzysko
Czuł i rzekł: «Wiecie? ratunek nasz blisko!
Dobrze że niema Lichtenawa w domu....
Powiem, że jest nas poratować komu.
Pokąd gór naszych dzikich i wyniosłych,
Pokąd górali jak smereki rosłych, —
A na toporach dopokąd stal czysta,
Potąd nam nie paść u stóp antychrysta.
Dziś tydzień jako przebiegałem góry,
Widziałem ludu nieprzebrane chmury.
Słyszałem, wszyscy Szweda nienawidzą,
Królewscy, ci się Lutrem jak psem brzydzą —
Co który wspomni, że jego gurmana 3)
Z koroną, zaklnie w Szweda jak w szatana.
Nawet zbójnicy: Litmanowski Nędza 4)
U Obidzkiego spowiadał się księdza,
I nóż pociąga na tych heretyków;
Strzelcy zaś leją kule nie na dzików,
A Wąsowicze lud zbierają w półki, 5)
A ciągną ku nim ludzie jak jaskółki.
Znacie ich, — raźni, nie lękliwi znoju,
A będą jako wilk w owczarni w boju.
Ha! potańcujeż Szwed da Bóg! niebawem; —
Na rzece ze krwi z tąd poszlem go spławem;
Flisacy Wisłą bo w tem ich ochota;
Ja ostrzę bardę — oj! będzie robota
Dla naszych pięści pewnie za trzy jutra,
A ujrzym czy Bóg nie starszy od Lutra!»

Wielce Janusza cieszyły te słowa,

I wnet się dłuższa poczęła rozmowa.
Babka usiadła, Basia cicho wstała,
Długo się w obu mówiących patrzała,
I znać, na straszną zbierało się burzę,
Bo z lica Basi zeszły kraśne róże;
W oczach, w głębię serca kryć nie zwykły,
Promienie gasły i pod łzami nikły.
«Wytniem ich!» krzyknął Bartek, — Basia zbladła,
I z płaczem drżąca na krzesło usiadła.

Babka to widząc pospieszyła do niej;
«Co tobie?» pyta, «a niechże Bóg broni,
Chora!» — Więc obaj zmilkli w jednej chwili,
I zatrwożeni w Basię się wpatrzyli.
«Mnie nic,» — w tem dziewcze odrzekło powoli —
«Tylko mnie jakoś dziwnie serce boli,
I w głowie szumi, i w oczach mi ciemno,
Ja sama niewiem co się dzieje ze mną —
Strasznie mi jakoś teraz na tym świecie.»

«Pieszczotka moja, biedne moje dziecię;
Zlękłaś się!» — tuląc ją babka odpowie —
«Bo też wam Bartku zawsze strachy w głowie,
Odkąd was znam. Ot ręką ledwie może władać
Tak drży, i trzebaż było opowiadać
To, czego niema, nie było, nie będzie?
Ale wam pilno, więc krew, wojna wszędzie
I na języku. Ptaszko bądź spokojna!
My, cóż my znaczym, nas ominie wojna...

Ej! bo już rzućcie to gadanie zdrożne;
Święto, — ot książki czytajcie nabożne.»

Cieśla stał, zdał się nie słyszeć tej mowy.
Milczał, w dziewczynę utkwił wzrok surowy,
Co biegł aż w duszę — ona się spłoniła
Wsparła się ręką o stół, oczy skryła;
On westchnął, smutek rozlał mu się w twarzy,
Zapalił świecznik, usiadł, siedli starzy,
Wziął księgę, czytał z żywotu kapłanów,
Jak święty Jacek odpędził poganów.






Sam na sam.

Przeszła godzina — starzy się zdrzymali,
Basia siedziała, Bartek czytał dalej.
Lecz coraz ciszej, i często się mięszał,
Stawał, i wzrok swój na dziewczynie wieszał,
A potem wiersze pomylone chwytał,
Opuszczał, czasem jedno dwakroć czytał,
A nawet inne wypowiadał słowa. —
Czuł to, lecz ogniem płonęła mu głowa,
Serce mu biło gwałtownie gdy zmylił.
Chciał się poprawić, wzrok ku księdze chylił,
Lecz z księgi biegły nieposłuszne oczy
Do Basi, bo tam był ich świat uroczy.
Toż widząc że tych czarów nie odgoni,
Zbliżył się, westchnął, i jął szeptać do niej:
«Przelękłem ciebie? Basiu! nie chciej winić,
Jeden Bóg tylko wie co z sercem czynić, —
Jako je w piersi trzymać — gdy rozboli? —
Jeśli cię zląkłem dziewcze, — to bez woli
Zgrzeszyło słowo; — dusza o tem nie wie;
Toż ocząt Basiu nie odwracaj w gniewie,
Przebacz!»... i dłoń swą na sercu położył,
Spłonił się, drżące usta w pół otworzył,

Schylony nad nią, w pierś chwyta jej tchnienie,
Wzrokiem ją chłonie, i karmi płomienie
Serca, rosnące w szale i zachwycie,
Jakby nią całe wypełnić chciał życie.

Ale snać, mało Basia go słyszała,
Sniła, twarz jeszcze zadumaną miała,
Gdy oczy, w których odblask marzeń kona,
Na Bartłomieja zwróciła zdumiona,
I cichym głosem, myśli swych nie pewna,
Rzekła: «Cóż chcecie? ja wam nic nie gniewna.»

«Nie?!» odparł Bartek i radością skraśniał,
A wzrok jak słońce wiosenne mu jaśniał:
«Oj ty dziewczyno! ty gołąbko biała,
Patrzaj; — rzekł czule — coś ze mnie zdziałała!
Ja, śmiałek pierwszy, jak nieżywy stoję,
Kiedy zachmurzysz jasne oczka twoje.
Basiu! ej kiedyż Basia mi nadgrodzi
To, że rok trzeci tak marnie mi schodzi?
Kiedyż wędrówki, czekanie, tęsknotę?...
Basiu! jedyna, — ptaszę moje złote!
Raz ty mi ulżyj ciężkiej serca spieki,
Życie i pracę oddam ci na wieki!»
I silne ku niej wyciągnął ramiona,
Basia się przed nim cofnęła zlękniona, —
Ale Bartłomiej w uczucia natłoku,
Nie pojął zda się jej chłodnego wzroku,
I rzecze: «Cieślam dziewcze jak mój rodzic,
Lecz niech mi sercem sprosta wojewodzic!

Nikt Basiu jak ja nie pokocha ciebie,
Dla mnie tyś jedna, jak jeden Bóg w niebie!
Przy tobie to już chyba ta garść ziemi,
Co kiedyś z kośćmi zmiesza się mojemi...
Pójdź!» Lecz nim słowo to z ust mu wypadło,
Dziewczę się znowu cofnęło i zbladło,
Milcząc usiadła na krzesło dębowe,
I o dłoń białą smutna wsparła głowę.

A on w nią patrząc żałośnie wstrząsł głową:
«Widzę ja, dla mnie zimnaś jednakowo, —
I miłość moja ciebie nie poruszy...
O! Basiu! — Basiu moja! — nie masz duszy!»
Lecz już boleści nie mógł wstrzymać w łonie;
Zmierzył ją wzrokiem, twarde ścisnął dłonie,
I jęknął: «Kiedyś porwę mą siekierę,
W pół nią rozpłatam moje piersi szczere,
I wydrę serce; a ty patrz do woli,
Jak ono kocha ciebie, a jak boli,
Co krwi spalonej z niego już wyciekło,
I umrę... Basiu! — Basiu pójdę w piekło!»

I przestał mówić, i w głos się rozszlochał,
I łzami tylko skarzył że tak kochał;
Ona zaś z rączki skroń podniosła białą,
Spojrzała, w oczach miała duszę całą, —
Miała żal szczerej, siostrzanej litości,
I siebie całą, — — jeno nic miłości.
Lecz wnet się ozwie z litośnym uśmiechem:
«Ej Bartłomieju, tak wyrzekać grzechem.

Cóż wam? to wojny to znów żony chcecie,
Od żony znów was na wojnę pomiecie;
I tak bez końca będzie tej swawoli,
Ot zaprzestańcie, bo aż słuchać boli.»

«Boli?!» Bartłomiej pochwycił z zapałem,
«Ha! pomyśl dziewcze, czem to ja się stałem!
Gdzie moja młodość? na tęsknocie znika!
I już sąsiedzi mają mnie za dzika —
A to przez ciebie wszystko — och!»... i zakrył oczy,
Uczuł, że widmo znów mu ducha mroczy,
Wabi go... On raz z bardą stał na skale,
I sosny spuszczał w Dunajcowe fale,
Wtem spojrzał; strach! strach! z fali jasnolice
W pląsach skoczyły na brzeg topielice, 6)
W złociste, z tęczy przyodziane rąbki,
Jęły ku niemu latać jak gołąbki,
A tak patrzały, tak nęciły zdradnie:
Skocz! skocz do fali, u nas cicho na dnie!
A dźwięk ich głosu był tak czuły, tkliwy,
A on był wtedy, ach! tak nieszczęśliwy,
Że już pochwycił jednej rękę białą,
Skłonił się, i z nią zawisnął nad skałą,...
Lecz wnet wzburzoną pierś krzyżem przeżegnał,
Padł, i zapłakał i widmo odegnał.
Teraz to wszystko budzi się w pamięci,
Upaja, łechce, i tam w góry nęci.

Przemógł się; mówić wnet począł spokojnie:
«Nie dziś, — to Basiu moja choć po wojnie.

Każesz rok czekać? będę jako żywo,
Choć Bóg wie z jaką duszą niecierpliwą!
Chcesz dłużej? niech się wola twoja dzieje;
Jeno mi zostaw dziewczyno nadzieję.»
Rzekł, i od oczu szorstką dłoń przycisnął,
Ale z pod palców strumień łez mu trysnął.

A ona wstała, pobladła jak chusta,
Drżały jej ręce, drżała pierś i usta,
Łzy w oczach; oczu nie śmie nań podnosić.
Chciałaby tylko przemówić — coś prosić...
Milczała, potem na wpół bezprzytomnie
Rzuciła z jękiem: «Zapomniejcie o mnie!»
I zmilkła.

A w nim serce bić ustało,
Zachwiał się, zsiniał, potem twarz miał białą
Jak trup, i czuć w nim było ciszę śmierci.
Tak dąb, gdy piorun wnętrze mu przewierci,
Stoi spokojny nim o ziemie gruchnie.
Wstrząsł się, snać poczuł życie, ogień w próchnie;
Zgrzytnął, pierś ścisnął, pijany z rozpaczy
Wpadł w drzwi i jęknął: «Niech ci Bóg przebaczy!»

I cisza; — dziewcze samotne zostało,
Stoi, na sercu trzyma rączkę białą,
Łzy się jej do ócz cisną mimo woli,
Smutno jej; serce ścisnęło się, boli.
Bartek ją w takiej opuścił rozpaczy...
«Niech Bóg przebaczy!»... «Bartek, — czy przebaczy?»...

Spojrzała... starców dwoje w śnie coś marzy;
Uśmiech im lata od twarzy do twarzy.
Zlękła się, w piersi czuła dreszcz zimniejszą
I cisza w izbie stała się straszniejszą.

Lekko więc krzesłem stukając usiada.
Już nawet starców obudzić by rada,
By jeno zbyć się z izby strasznej ciszy,
Gdzie oprócz serca swego nic nie słyszy,
I kędy Bartek stoi czarną zmorą,
A lampy u ścian tak posępnie gorą,...
Lecz dziadkowie spią.

Niespokojna wstała:
«Gdybym ja była nigdy go nie znała:»
«Niech Bóg przebaczy!» rzekł, «a cóż ja winna?..
Gdyby on wiedział»... ale w tem myśl inna
Tknęła ją; bieży do okna i słucha,
I usteczkami na biały mróz chucha,
Myśli, pogląda w okno niecierpliwa;
Kogoś snać jeszcze dzisiaj się spodziewa,
I kędyś w dali jej spojrzenia toną,
Ale tam cicho, noc i gwiazdy płoną.

Smutniejsza, może patrzeniem znużona,
Odeszła, ręce krzyżując u łona,
I szepta idąc: «Jak on strasznie szlochał!
Mój Boże! poco Bartek mnie pokochał?
Gdybyż to tylko minęło szaleństwo!...
Czemu my sobie z Bartkiem nie rodzeństwo!..

Rośliśmy, prawie chowali się razem,
Pacierz pod jednym mówili obrazem,...
Duszę bym całą dziś mu wygadała...
Ale on straszny taki!»... I zadrżała, —
Jakiś strach nagle przeszył ją do głębi
Jak stal, co serce, rozdzierając, ziębi.
Więc się zwróciła, i z różańcem w ręku
Świętej się pannie ukorzyła w lęku.
Modląc się w świętą wzrok zatapia cały
A z ócz jej patrzy dusza, gołąb biały.

Tak anioł, kiedy pióry śrebrzystemi
Zleci z błękitu i dotknie się ziemi,
Stawa i chwilę ogląda zdziwiony
Świat, co dla niego mgłami otulony —
Głębiej się potem zanurzywszy w cienie
Uczuje przestrach, i wraca w promienie.






Przy studni.

Od modłów wstała uśmiechnięta, jasna,
Spokojna w duszy i rumieńcem krasna.
Różaniec jeszcze trzyma w białej dłoni,
A uczuć pełna jako lilja woni,
I tak usiadła cicha i świat boży
Myślą ubiera w blaski rannej zorzy.

Ale po chwili do okna pobiegła,
Pogląda; w cieniu znać kogoś postrzegła,
Przeczuła raczej, i cała spłoniona
Stojąc, rąk dwoje cisnęła do łona:
«On!»... rzekła z cicha, a tam z ciemnej dali,
Już słychać było kroki i szczęk stali.
«On!» i zmieszana waha się czy czekać,
Czy wyjść na przeciw, czy z wstydu uciekać.
Ku drzwiom co chwila zwraca jasne oczy,
Serce jej z piersi ledwie nie wyskoczy:
«Co robić?» myśli — «on może tu wstąpi...
Może nie wstąpi! — ach! on tak się skąpi!
Zdybać go trudno; — rano mi się skłonił,
Potem nie przyszedł, tak jakby mię stronił...

Nie dobry! — tylem o nim dziś myślała»...
Tak myśląc spiesznie kubraczek zawdziała,
I poskoczyła ku drzwiom; lecz znów stoi,
I myśli: «Może obudzą się moi!
I on sam może pomyśli żem płocha!..
Nie! ach! on niewie jak Basia go kocha!
Oj biedna ja! oj zginie serce marnie,
Jeśli kochaniem on je nie ogarnie!»..
Marzy, łez dwoje spadło na jagody,
I wzięła dzbanek... «Tak, przyniosę wody.»

Wybiegła, patrzy: noc cicha bez chmury,
Księżyc i gwiazdy; dalej śnieżne góry.
Kościoły, których krzyże w niebo wrosły,
Rynek, za rynkiem Sącza gród wyniosły
Groźnie powiewa chorągwiami z wieży.
Miasto w śnie jak ul gdy rój go odbieży,
Po basztach tylko migocą się blachy,
Gdzie w zbrojach szwedzkie stanęły szyldwachy,
I światła w oknach.

Już przy studni stoi,
Widzi go, jednak sroma się i boi
By jej Lichtenaw tak nie zastał w mieście,
I skryć za studnię już chwiała się wreszcie.
Lecz właśnie z góry jasny blask księżyca,
Stoczył się na jej uśmiechnięte lica,
I Oskarowi w cieniu ją odsłonił;
Ten stanął, wpatrzył się — potem się skłonił...

I piękni z duszą odbitą w spojrzeniach,
Stali tak w złotych księżyca promieniach.

Ale wnet Oskar pochwycił jej rękę
I rzekł: «Bóg z wami! przepraszam panienkę.
Waszych ócz jasnych nie miałem od rania,
Dzień cały... sercu za wiele czekania!»
Lecz nagle tkliwość z jego ócz uciekła,
Twarz uśmiechniętą zgroza mu obwlekła;
Pochylił czoło, do siebie rzekł smutnie:...
«Za tajemnicę Sztajn głowę mi utnie,
Jeśli tem zniszczę jego czyn piekielny;
Krew... o! mój Boże!... ha! i Sztajn śmiertelny!»..
I lewą ścisnął srebrną miecza głownię,
Prawą zaś Basi dłoń ujął gwałtownie,
I tak na dziewczę poglądał ponuro,
Czoło mu taką zasuło się chmurą,
Że się wyrazu tych ócz Basia zlękła,
I patrząc ledwie z przestrachu nie jękła.
On ją oczyma nieustannie mierzył
Szepcząc: «A możem ja pozorom wierzył? —
Przekleństwo! ona musi wszystko wiedzieć.
Zdradzę? nie! pierwej musi mi powiedzieć,
Czy kocha... choć nie, to ją wyrwać muszę,
Choćby mi przyszło zgubić własną duszę....
O! Basiu, jęknął poglądając łzawo,
Ty nie wiesz dziewcze, jak mi w duszy krwawo,
Ty nie wiesz jakich okrótnych mam panów —
Lecz ja cię wyrwę z ręki tych szatanów.»

«Cóz to jest?» Basia trwożnie zapytała —
«Tak smutnym nigdym pana nie widziała»....
On stał, poglądał, wahał się i myślił,
I niespokojny mieczem w śniegu kryślił —
Krom uczuć jeszcze chciał rzecz wielkiej wagi
Wyznać, i niemiał ni słów ni odwagi —
Lecz «Dość! zawoła, Basiu! życie moje!
Dość, w twoich oczach płonie serce twoje...
Ty kochasz?!... Oczek niekryj rączką białą!
Bo w nich tę miłość niebo napisało
Dla mnie; — o Basiu! o nich ja słyszałem
Pierwej niż ciebie — niż te strony znałem,
Chłopięciem jeszcze. — Biegałem ku jezioru
Raz w letni ranek, wtem nadeszła z boru
Wróżka znajoma u nas do okoła,
Że znała leki, i zbierała zioła.
Jam stał, a ona wpatrzyła się we mnie,
Jakby mą duszę chciała dobyć ze mnie,
I rzekła:... «Dziewcze serce ci rozpali...
Krwi będą ludzie od ciebie żądali —
Ty chwycisz serce! — Taka twoja droga,
A każda droga wytknięta od Boga.»
Dziś Basiu moja rozumiem tę wróżbę:
Ta dłoń, nie serce u króla ma służbę —
Sztajn krwi chce waszej, więc się dłoni zbędę,
Utnę, a w waszej krwi kalać nie będę,
I wyratuję cię ztąd choć bez dłoni
Z krwi i z płomieni!»

«A niech Bóg was broni!

Krzyknęła Basia — mówcież! co się stało?»
I miecz mu rączką zasłoniła białą.

«Przebacz! rzekł Oskar rzewnie, przebacz miła!
Basia mię kocha?!» ona się spłoniła
I milczy, ale słowom jego rada,
Oczkami stokroć «kocham» odpowiada.
On dłoń jej chwycił i ścisnął gwałtownie:
«O! ja cię Basiu kocham niewymownie!
Tyś moją; coż król? jam jak król bogaty,
I możny jako król mój, a te szaty
I barwy, choć są służalca znamieniem,
Wiem droga, żem je tem wdziewał ramieniem,
I tem ramieniem znów je zedrzyć mogę.
Milczysz? — Dla ciebie dziewcze moje drogie
Wszystko! — Ty dla mnie nie masz ani słowa?»

Basia to spłonie, to oczęta chowa
W cieniu rzęs, dłoń mu ścisnęła nie znacznie,
I pochyliła twarz, i mówić zacznie
Zmięszana: «Wiecie, ja dziadków mam dwoje,
Im Bóg poruczył przeznaczenie moje,
Jeśli na naszą zechcecie przejść wiarę,
Pobłogosławią was ich dłonie stare,
I dadzą wam mnie; przyszlijcie więc w swaty
Kogoś do dziadków, do naszej tam chaty.
A gdy zastawią biały chleb i wino,
Gdy się dziadkowie ucieszą nowiną...
Gdy każą, powiem; inaczej rzecz zdrożna —
I nie odpowie dziewczę ni wielmożna.»

Lecz Oskar przerwał: «Basiu! nie czas zwlekać.
Bóg tam wie komu jutra się doczekać;
Dziś nasze, żyjmyż! — Ja dziś muszę wiedzieć!
Zginiem, gdy dziś mi nie zechcesz powiedzieć.
Jutro, pojutrze o takiej godzinie
Może się tylko dym tędy rozwinie....
Basiu!» i drzącą pochwycił w ramiona,
I z namiętnością przycisnął do łona,
Tulił, a Basia już mu się nie broni;
Uściskiem uścisk odpowiada dłoni,
I rumieńcami pocałunek płaci...
Księżyc promieniem cienie ich postaci
Skreślił na śniegu, jakby chciał zostawić
Ślad szczęścia, które nie umie tu bawić.

W uściskach stali oboje; a w mroku
Stał Bartek, widział ich i grom miał w oku.
Zgrzytnął, i nagle w drzwi domu się rzucił,
Wnet wyszedł, lecz już z gwintówką powrócił,
Patrzał, i raz się obejrzał w około;
Wzniósł broń i zmierzył Oskarowi w czoło.
Lecz odjął szepcząc: «W szyję palnąć wolę,
Bo hełm stalowy siedzi mu na czole!»
Wymierzył, lecz znów zadrzała mu ręka...
«Przeklęty Luter! — ha! mnie serce pęka,
On szczęśliw — a ja? — ja pierś mu przebiję;
Ona rękami objęła mu szyję,
W szyję nie mogę wypalić!» — Broń trzyma,
Piersi Oskara przeszywa oczyma,

I śmierć tam widzi pierwej, niż dłoń mściwa
Strzał poszle. Wściekłość duszę mu porywa....
Wymierzył, lecz znów odjął i spozierał,
I znów to serce, to głowę wybierał —
Wszystkiego jednak było mu za mało;
On radby zniszczyć jego postać całą,
W pył rozbić; i znów rusznicę przyłożył,
Lecz wtem czeladnik jego drzwi otworzył,
I ledwie Bartka mierzącego zoczył,
Zgrozą przejęty ku niemu poskoczył,
Broń wyrwał:.. «Coż wam? a macież wy Boga
W sercu? — Co majstrze? przez jednego wroga
Chcecie nas wszystkich pogrążyć w nieszczęście?»
A Bartek na to: «Ty! — silne masz pięście
Jak niedźwiedź — tylko ha! krwi w tobie braknie,
A moja dusza krwi, oj krwi tak łaknie!
Daj broń, ja krwi chcę!»

«Będzie ona, będzie!
Odrzekł czeladnik, — niechno po kolędzie —
Wytniem»...

Bartkowi ogień w oczach błysnął,
Cofnął się, rękę do czoła przycisnął,
Myślał, i lico miał już spokojniejsze,
Choć myśli były krwawsze i straszniejsze:
«Ich wszystkich, rzecze, chodź pomiędzy ludzi —
Kogo nie zbudzę ja, to Bóg przebudzi —
Wszystkich do trzech dni — ha! do tej roboty
Nie braknie u nas nikomu ochoty.»

«To chodźmyż majstrze! w Janusza gospodzie,
I młódź i cechy zastaniem przy miodzie.»

Odeszli. — Ci zaś, ani śnili o tem
Jakiem ich Bartek przewitać chciał grzmotem.
Oddani sobie stoją śród rozmowy,
Przerywanemi Oskar mówił słowy...
I znać że miłość mieszał z tajemnicą,
Bo u niej bladło to kraśniało lico;
Składała ręce, czasem przerażona
Drgnęła, i jęk się wydzierał z jej łona,
Ale z czułością wtedy Oskar spieszył,
Wieść zrywał krwawą, i przelękłą cieszył,
I opowiadał, i tak zbył się wieści...
Mówi już czulej i gołąbkę pieści,
A tak miłością znać olśnił ją całą,
Że tylko dla niej Basi duszy stało;
Że tym dniem pierwszym szczęścia wniebowzięta,
Jak anioł stoi topiąc w nim oczęta
Pełne promieni... Myśli w niej nim wstaną,
Czuje jak kocha, i jak jest kochaną.






Gospoda.

W domu Janusza, w obszernej gospodzie,
Mieszczańskie koło zasiadło przy miodzie.
Wprost drzwi Marcowicz burmistrz, sądu głowa,
Siadł jako pierwsza dignitas miejscowa.
Przy nim po prawej rajcy, po lewicy
Kupcy, cechowi starsi i ławnicy,
Patrycyat miejski. — Dalej stół dębowy,
Który w krąg izby szedł kształtem podkowy,
Obsiedli mistrze różnego rzemiosła;
Każdy tam, kędy ochota go niosła,
A młódź po izbie rozpierzchła się całej.
Troje lamp światłem błyska u powały
Z za bań czerwonych, i stroi w purpurę
Ściany i gości oblicza ponure.
U drzwi zaś szynkfas.

Lepsze dnie i święta,
Gospodnia izba Janusza pamięta!
Dziesiąte ledwie w aktach zapisano,
Co tu zapito, wygrano, przegrano.
Każdy kąt, stoły, szklanki, szynkfas, ławy,
Znały dokładnie wszystkie miejskie sprawy.

Ależ gospoda wielce bo już dawna,
Czysta, i samym gospodarzem sławna.
Więc rad mieszczanin sandecki wyrusza,
Nawiedzić izbę siwego Janusza,
Bo to bywalec, co znał wszystkie strony
Mazowsza, Rusi, Litwy i Korony,
A przytem w radzie nie pośledni głową;
Czy zgodzić spornych, czy dać za kim słowo,
Gdy stary począł, cichnął gwar okrzyków,
I obierano rajców i ławników;
Z tąd też najbliżej było do ratusza,
Gdzie był sąd, akta, słowem miasta dusza.
Dziś tam strażnica.

Brakło dziś Janusza.
U niejednego zakrwawiona dusza
Smutkiem lub gniewem; młódź piosnek nie śpiewa,
Szynkarka tylko biega i nalewa,
Mieszczanie piją, między sobą gwarzą,
I klną Lutrowi, i na biedę skarzą
Jak na kość w gardle.

Za osobnym stołem,
Siedział Bartłomiej z czeladnikiem społem.
Pili miód; czasem pochyliwszy głowy,
Szeptali słowa zarwane z rozmowy,
I milkli, baczność dając pogadance,
A obaj byli już przy drugiej szklance.

Ale Bartkowi zda się lat przybyło.
Pobladł, dwa zmarszczki w czoło mu się wryło;
Zmężniał, spoważniał wielce. Przed godziną
Widział się z dzielną czeladników gminą,
Potem u młodszych majstrów chwilkę bawił;
Miał wieści, kilku swych po wsiach wyprawił,
I wyspokojniał... Ale widać było,
Że mu chwilami serce strasznie biło,
I myśl mu duszą miotała gorąca,
Jasna jak piorun, jak piorun niszcząca.
A wzrok miał hardy, ostry, czasem smętny,
Czasem mu oczy roztlił żar namiętny,
Wtedy brał szklankę, pił jakby chciał zapić
Ból, co mu serce nie przestawał trapić.
Pił; a gwar w izbie rośnie, Bartek słucha:
Skargi! — balsamem to dla jego ucha;
Pije — lecz ognia nie zdradza w postaci,
A widać że miał cześć u młodszej braci,
Bo szli go witać, ów szklanką, ten słowy,
Ale on baczył na starszych rozmowy.

A właśnie począł Cyrus cechmistrz szewski:
«Przepadnie bracia nasz Sącz gród królewski!
Bóg wie czy tydzień podołamy nędzy! —
Z nizkąd zarobku, a tu daj pieniędzy,
I kwatyrunek, i żyw jeszcze biesa!
Niewiem jak u was, ale moja kiesa
Już próżna... czart bierz! wnet porzucę miasto,
I w Tatry z moją ucieknę niewiastą.»

Światłowicz kramarz odrzekł: «Ja tak samo!
Odkąd ich djabeł przyniósł młyńską bramą,
Szeląga jeszcze nie wziąłem za towar.»

«Mnie sól zabrali i wypili browar!»
Rzekł Gil.

Gadowicz, co młyn miał i żarno,
Rzekł: «Mnie zabrali i mąkę i ziarno,
Lecz da Bóg! kiedyś ja tych Lutrów kości
Przez moje pytle puszczę bez litości.»

«U mnie, ozwał się Olexowicz z rynku,
Pięć postaw sukna wzięli w upominku,
I falendyszu dwa, za mój dobytek
Dali mi wczoraj w zamku jakiś kwitek,
A Florek jeszcze ze mnie naigrawał,
Niepomny, żem ja ojcu na borg dawał.»

Szafarz Borycki odezwał się z cicha:
«Gdybyż choć Forgwell był został, pół licha!
Szwed, jednak ludzki; a Sztajn to syn smoczy!
Ot! znów mi kazał wydzierać wam oczy;
Tak! dać musicie co kto ma gotówki.
Dać, — lub gwałt będzie, żadnej tu wymówki.
A jeśli Szwedom kwota nie doważy,
Srebro i złoto zabiorą z ołtarzy.»
Gdy skończył, wszyscy zamilkli do koła,
Zgroza sędziwe pomarszczyła czoła;

Młódź, co po izbie rozpierzchnięta stała,
Na Bartłomieja spojrzenia zwracała.
Ten milczał, ale wszystkich mierzył wzrokiem.
Czasem brwi ściągał na czole szerokiem;
W oczach mu iskry tlały tajemnicze,
Uśmiech mu zgasły wracał na oblicze;
Patrzy w nich, patrząc zda mu się że słyszy
Tętna ich serc. Tak przeszła chwila ciszy.

Ale Marcowicz burmistrz, człek poważny,
Wstał, bo choć sercem wielce był odważny,
I akta nawet raz podarł sędziemu,
Kiedy w nie wyrok wpisał przeciw niemu —
Musiał tu jednak tę rzecz mieć na względzie,
Iż niebezpiecznie na jego urzędzie
Słuchać spraw takich i rozmowy toku, —
Zwłaszcza — gdy Sztajn go ciągle ma na oku,
I radby pewnie zrzucić go za karę,
By na ten urząd posadzić niezdarę,
Więc cauta mente lękając się gromu,
Pożegnał braci i poszedł do domu.

Miejsce to zajął Bogdajłowicz stary,
Prarajca, bogacz, mąż gorącej wiary,
I rzekł siadając: «Nędza nie ustanie!...
Szwed Luter, na nas judzą go Arianie,
Szlichting i Florek: oba z biesem w spółce,
Infamy! — niegdyś już już na szypółce, —
Kryli się jeno po djabelskich norach;
Dzisiaj, w ogromnych u Sztajna faworach,

Jak kruki wciąż mu krakają nad głową:
«Drzyj mieszczan! ten ma to — a tamten owo!»
A Wielogłowski co u Gadowicza
Mieszka, ten także pyska im użycza,
I znać nie lekce Sztajn go sobie waży,
Kiedy broń miejską oddał jego straży.
Znam ja ich! — co dnia widzę jak z Dąbrowej
Przyjeżdża Szlichting do bramy zamkowej.
Otóż sławetna braci! moja rada:
Trzeba nam zbyć się tych dwu i sąsiada.
Gdyby ktoś... gdyby w ziemię wgryźli zęby...
Lutra usłużniej pozbawimy gęby.»
Rzekł, i rękami wskazał ku podłodze,
I siadł na stołku zagniewany srodze.

«Tak!» krzykną wszyscy, — «wszystkim to rzecz znana!»
Cyrus zaś dodał: «Tak, był dzisiaj z rana.»
«I czart wie co on Sztajnowi poradził,
Rzekł Bogdajłowicz, bo Szwed zaprowadził,
Podwójne straże u baszt i ratusza.»

Stach Krawczyk krzyknął: «Patrz! niewierna dusza,
Patrz! ale myśl mi przychodzi wesoła»
Rzekł ciszej, patrząc z uśmiechem do koła:
«Chłopcy! ja gotów, — dwu albo trzech jeszcze,
A tak się z tymi Arjany popieszczę,
Że Sztajn im będzie musiał requiem sprawić,
No coż? gdy zgoda — to by nam niebawić,
Lecz do Dąbrowej.»...

«Oto człek bez strachu,
Rzekł Bogdajłowicz, — dzielniście mi Stachu!
Chwat organista!»... Tak krawczyk był zwany,
Przeto iż celnie podpalał organy,[1]
Te zaś w strzelnicach wisiały na pasach,
Dla gęstych strzałów w szturmowych zapasach
U baszt.

Stanisław wielce się napuszył,
Ale z młodzieży nikt ani się ruszył;
Czekali, co im Bartek na to powie.
Lecz on znać wtedy inną myśl miał w głowie,
Zmarszczył brwi, o dłoń oparł się niedbale,
Dumał i wzrokiem błądził po powale.

Stanisław był tem urażon widocznie,
Więc wstał: «Coż chłopcy, znów do młodych pocznie,
Ze mną nikt? — A coż Bartłomiej tak milczy,
I wzrok ma dzisiaj jakoś taki wilczy?
Bartku! co w górze szukasz tam oczyma?»

Bartek wstał: «Duszy, krwi — bo w was jej niema!
Że też wy zawsze jedni i ci sami!
Gdy bieda, przyczyn szukacie za drzwiami,
A ani przez myśl nie przeszło nikomu,
Że tu przyczyna, w mieście w własnym domu.
Szlichting i tamci? — tfu! — trzy ząbki zmiji,
Która łbów tysiąc ma u głodnej szyi,
A cała tak się rozległa w tym grodzie,
Że nas i bez nich z żywota wybodzie.

A gdybyśmy też, jakieśmy tu razem,
Podali sobie dłoń, potem żelazem
Jutro w noc szwedzką sprawili załogę,
Lecz tak, by z miasta nie puścić i nogę?
Coż ojce! bracia! — pomyślcie no szczerze!
Ja — jako w Boga w dobry koniec wierzę —
Wszak ani ludzie, a choć by szatany,
To djabeł straszny tylko malowany,
Lecz gdy ma serce w piersi, a krew w żyłach,
I w stu pancerzach równy mi na siłach.
Spójrzcie no! — z młodych każdy już gotowy
Pójść i rznąć. Ojce! skińcie jeno głowy
Na znak że zgoda i po waszej woli,
A w trzy dnie koniec Lutrom i niewoli.»

Stał, w krąg oczyma ognistemi wodził,
Czuł, że tu wszystkich w samą pierś ugodził.
Piorun słów jego padł tak niespodzianie,
Że osłupieli z podziwu mieszczanie,
I między chęcią, nadzieją i trwogą
Chwiejni, nic jeszcze orzekać nie mogą.
Więc milcząc wszyscy topią się w zadumie,
Co by rzec na to. — W młodzieży zaś tłumie
Był szmer... tak w borach naszych szemrzą drzewa,
Gdy się na burzę niebo przyodziewa
W chmury, a ponad sine gór załomy,
Skrawo dalekie wybłyskują gromy.

Lecz w tem Suszycki: «Jezus! on oszalał!»
A Krawczyk gniewny: «Nie! on pałkę zalał

Miodem, i miód go owiał taką jędzą.»...
A ten im odparł: «Pijany’m, lecz nędzą,
Hańbą, niedolą, wszystkiem co tak boli,
Że człowiek raczej zginąć niż żyć woli.»

I huczne wstały krzyki i poswarki,
I możeby się chwycono za barki,
Bo młódź przejęta Bartłomieja sprawą,
Groźna pięściami stanęła przed ławą,
Ale Szydłowski, patron kollegjaty,
Wstał i zawołał: «Silentium warjaty!
Wsciekli! z rozumu obrani do nitki —
Tfu! Krawczyk stary a pierwszy do bitki —
Wstyd!» — Wszyscy go też chętnie usłuchali,
Więc pan Szydłowski sprawę ciągnął dalej,
I rzecze: «Stachu! siądź, daj pokój zwadzie!
Każdemu wolno podnieść głos w poradzie:
Młody on, ale widzisz pierś ma zacną,
Pierś, jakiej w świecie nie nadybiesz łacno.
A ty znasz Bartku koniec twojej chęci?
Oj! staniesz ludziom w przeklętej pamięci
Za myśl, co w sercu gorącem się rodzi,
Że Sącz on Szweda sam się oswobodzi.
Młodziście, cześni, lecz niesforne głowy,
Każdy z was lecieć na oślep gotowy; —
Cóż z tego? garstka, zginiecie jak muchy, —
Za to nas potem Szwed rozbije w puchy,
Wyrznie, i miasto zatopi w płomieniu,
Że nie zostanie kamień na kamieniu.

Baczcie wy, — jaki koniec tu być może:
Gród i kościoły w popiół — a nam noże!
Jam stary, i żyć jeszcze mi niewiele,
Śmierć mi nie straszną, lecz mam duszę w ciele,
I lękałbym się stać przyczyną jatek,
Sieroctwa dzieci, płaczu żon i matek;
Potem ich klątwą obciążon jak trądem,
Nieśmiałbym stanąć tam — przed bożym sądem.»

Na to Suszycki Jędrzej, pisarz miasta,
Referent, skribów wzór i protoplasta,
Rad że nakoniec do słowa przyjść może,
Rzekł: «Tu rzecz miejska, — w niebie sądy boże.
Otóż gdy taki obrót wzięła rada,
To ja do zdania mojego sąsiada,
Minąwszy już grzech który zgubi duszę,
To jeszcze dodać z konieczności muszę,
Że od wojaczki wolni są mieszczanie,
Tak w konstytucjach powiada pisanie.
Znam Saxon, bracia! rzeczcież mi gdzie stoi?[2]
«Za sprawę kraju niech się mieszczan zbroi?»...
Szlachcie należy wojowania słowa;
Za to ma większe przywileje, prawa
I rząd. Toż gdy jej niepilno do boju,
Nam naszych rzeczy doglądać w pokoju,
Jak przykazuje konstytucja nasza —
Zresztą mieszczanin nie jest do pałasza.»

Lecz Bartek przerwał: «Zostaw waść to pole!
Wy znacie prawo, a ja znam niedolę,

U różnych majstrów braliśmy nauki:
Mnie łzy uczyły, was ławnicze sztuki.
Toż nieuczciwie sztucznych słów przecherą,
W sumieniach braci gmatwać prawdę szczerą,
Mędrkuj ty sobie w sądach i na ławie,
Tu milcz! bo krzywd tych nie pisano w prawie!
To zaś co grzechem wy mienicie u mnie,
Szydłowski! z tem ja śmiało legnę w trumnie,
Bo wiem że za ten grzech Święta królowa
Najlepsze miejsce u Boga mi chowa.»

«Hejże na Lutra! hejże na załogę!»
Śród młodzi głosy podniosły się mnogie.
Ale w tem dzwonnik Nikburowicz wpada,
I grabarz Trela — Dzwonnik wrzasnął: «Biada!
Szwedzi rabują kościół Małgorzaty,[3]
Gdzie jest Szydłowski patron kolegjaty?»

«Jakto? — śmieliby?» Szydłowski zawoła.
A dzwonnik rzecze: «Wpadli do kościoła
Z Florkiem; — dwa starszych przywiodło tę rotę,
I nuż poczynać djabelską robotę.
Najpierw świętego Jakóba kaplicę
Przetrzęśli. Florek z ołtarza zdjął świecę,
I wszedł w grób, który Trela mu otworzył,
Mówiąc, że tu ksiądz Kustosz skarby złożył,
Pani Stannowej[4] i podstarościego.
Skarbów nie było. Szli więc do drugiego...
Ten Florek, bogdaj zdechł ten szatan dumny!
Kopał nogami naszych ojców trumny,

A z sarkofagu księdza Fuzorjusza,[5]
Zdarł epitafia łotr, — piekielna dusza!
A co nas jeszcze nalżył, naprzeklinał...
Jam go upomniał, ksiądz go upominał —
Aż jeden z starszych gniewem się rozpalił,
I za kark Florka z kościoła wydalił.»

O! Jezus, Marja i pańscy anieli!
Krzyknął Szydłowski — i to przy niedzieli!
Ha! iście już Bóg swego gniewu skąpił,
Gdy pod tym łotrem grób się nie rozstąpił.»

«Tak! odparł Bartek — tak mości patronie!
O miasto wam lęk, że pożarem spłonie?
O kościół pański strach wam że zaginie?!
Jeszcze nie, — Szwed go znieważył już ninie!
A co nie wyrznąć? — Stójcie! krótkie słowo;
Nie idźcież! jeszcze mam ja piosnkę nową:
Jużeśmy zbici, zdarci i żebracy,
Nic nam z modlitwy, nic nam z naszej pracy!
Jeszcze nam żołdak zbestwiony i srogi
Pohańbi w krótce zacne domów progi,
Cześć żon i córek pod swe nogi rzuci;
Miasto zostanie... kto wam cześć powróci?!»
Umilkł i usta wykrzywił do śmiechu,
Resztę słów w krótkim pochłonął oddechu,
Ale w tem stary Szydłowski zawoła:
«Trela, — hej! dzwonnik, chodźmy do kościoła!»
«Co tam pomożesz? Bartek mu odrzecze,
Czy psem u proga legniesz tam człowiecze,

By warczyć i gryść gdy się wróg przybliży?
Zostań! Szwed pańskich nie lękał się krzyży,
Kopnie cię nogą jak psa bez litości!
Ha! Szwed u ciebie na wilję zagości, —
W oczy ci zadrwi, gdy świętym opłatkiem
Będziesz mu szczęścia życzył z przyszłem latkiem...
O! święta panno z aniołami twemi,
O! Kingo święta patronko tej ziemi,
Rzeczcie wy starcom, co nożami straszą,
Że chcecie boju — bo ta ziemia waszą!»

Pośród tej wrzawy wszedł niepostrzeżony
Jacek, staruszek biały i skulony.
Słysząc to, u drzwi stał o laskę wsparty,
I w Bartłomieja utkwił wzrok otwarty,
Jasny, a gdy ten ostatnie rzekł słowo,
Zawołał Jacek: «W bój z świętą królową!...
O! dzieci, wielkie oglądałem cuda,
Toć wierzę że dziś wszystko nam się uda!»

«Przebóg! to Jacek!» wszyscy zawołali, —
«Wy tu?! my prawie już was opłakali,»...
«Tu dziatwo, z wami, — jak widzicie zdrowy»
I dodał potem: «Wracam z Częstochowy!...
Idźcież Szydłowski gdy was kościół woła,
A wy zaś chmurne rozpogodźcie czoła
Jak ja». — A gdy go obstąpili swoi,
Zawołał Jacek: «Częstochowa stoi!»

Poszedł Szydłowski, ci Jacka prowadzą,
I na burmistrza miejscu za stół sadzą.
Jacek tu niegdyś kupiec najcelniejszy,
Był już najstarszym, i włos miał najbielszy,
I cześć za prawość. Teraz, — to cud nowy!
Przez szwedzki obóz przyszedł z Częstochowy.

I cisza, — ale Jacek wstał za chwilę,
I uścisnąwszy Bartłomieja mile,
Rzecze mu; — «Synu! niech ci Bóg pomaga,
Słyszałem! — piękna w twem sercu odwaga!..
Mnie trzeci tydzień od mego wychodu,
Wiele zaznałem i głodu i chłodu,
Bo kraj nasz pusty jakby cmentarz wielki,
Tak w nim poniszczył Szwed dobytek wszelki.
Co miast i włości pustką w gruzach leży,
Kto nie oglądał sam, — to nie uwierzy!
Bóg chciał, bezpieczne porzuciłem mury,
Szedłem przez obóz i przez Lutrów chmury;
Jestem tu. Wieczór działa grzmieć przestały,
Zgliszcza się jeszcze z Częstochówki tlały;
Noc przeszła w modłach, a nazajutrz rano
Od Kordeckiego poddania żądano.
O! nie zapomnę nigdy jego twarzy,
Gdy z odpowiedzią wyszedł z refektarzy,
I rzekł ją posłom, i wstąpił na wały
Z krzyżem,... wnet potem wszystkie działa grzmiały.

Gdy się to działo, — na wieży kościelnej
Grała muzyka, jakby w dzień weselny,

Lub święto, cudnie wdzięczne symfonije,
A tu latały kule jakby żmije.
Zgroza! co szturm on pożarł Szwedom ludu!
My stali ufni w moc bożego cudu.
Kule widziałem co nam szkodzić miały,
O mur odbite na Szwedów wracały,
Niszcząc ich. Jedna przy niewieście padła,
Kiedy dziecinę do kolebki kładła,
I zgasła. Tako wrzał bój przez dzień cały,
A wieczór znowu działa grzmieć przestały!»..

Lecz Bogdajłowicz końca niecierpliwy
Rzekł: «Tam was bronił sam Bóg — jakom żywy!
Ależ nam rzeczcie, jak was łaska Boga
Przewiodła zdrowo przez szeregi wroga,
I jakoście się aż do nas dostali?»
A stary Jacek tak powiadał dalej:

«Kilku nas starych obsiadło armatę,
Kiedy ksiądz przeor rewidował czatę.
Był z nim Zamojski miecznik, Piotr Czarniecki,
Ksiądz Piotr Lassata i jeszcze ktoś świecki.
Przystąpił do nas i z uśmiechem w twarzy
Rzekł: «Cóż wy zdrowo wyszliście dzis starzy?»
«Zdrowo!» odrzeklim. On siał, myślał chwilę,
I rzecze do nas: «Nie po waszej sile
Ojcowie ten bój, a radbym was zbawić.
Do prowincyała mam z listem wyprawić
Księdza, toż i wy idźcie z nim ojcowie,
Bo wam do szturmów niedomaga zdrowie.»

I serca nam się jęły bardzo smucić;
Jużeśmy do nóg chcieli mu się rzucić,
By nam dał zginąć tu, a on nam powie:
«Są u was dary tak cenne jak zdrowie.
Rąk silnych brak wam — macie serca, dusze,
Usta, — tych użyć na dobre ja muszę!
Idźcie wy ojce każdy w swoje strony,
Idźcie! — wzywajcie ludzi do obrony;
Idźcie i mówcie coście tu widzieli,
Mówcie, że z nami Marja i anieli!»...
To rzekłszy dał nam święcone szkaplerze,
I błogosławił w drogę wszystkim szczerze,
A kiedy na dół spuszczano nas sznurem,
Staruszka, co tam mieszkała pod murem,[6]
Konstancja, nogi owiła nam w szmaty,
I po za szwedzkie w noc przewiodła czaty.
Tylem ja doznał Boga łask i cudu.
Szedłem, i w drodze mówiłem do ludu...
Słuchali i szli w bój»...

«A toż nie cudem
Bóg się niedawno objawił przed ludem?
Zawołał Bartek. — Kilka niedziel temu,
Siedm kulek piersi przeszyło jednemu
Z pancernych. Długo leży w krwi i kona,
W tem szwedzkiej jazdy nadbiegła szkadrona;
Patrzą, i zgroza zdjęła ich do kości,
A więc dań wszyscy strzelili z litości,
I polecieli. — Zachód już blisko,
Wracają Szwedzi na to stanowisko,

Stanęli, dziwo! patrzy się szkadrona!
On jeszcze we krwi tarza się i kona,
Zwrócili; — strach ich począł z pola gonić...
O! bo znas ducha szablą nie wygonić,
Ni kulą! I nam też Bóg przepaść nie da!
Hej ojce! bracia! jutro w noc na Szweda!»

Stał i nalegał, przy nim młodzież cała
Sciskała pięści i «na bój» krzyczała;
Jacek zachęcał i ręką i głową,
I wielka wrzawa wszczęła się na nowo.
Nawet Stach Krawczyk choć pierwej się puszył,
Stanął przy Bartku, tak go Jacek skruszył.
Już się Barycki o miasto nie trwożył,
I Bogdajłowicz za tem się przyłożył,
Kiedy wtem pośród zgiełku i okrzyków
Podniósł się jeden z miejskich korzenników,
Fryderyk, — tego dziad był Niemcem z rodu,
Lecz on już całkiem przylgnął do narodu
Polaków. — Ten dłoń teraz w górę wznosił,
I panów mieszczan posłuchania prosił.
A gdy ucichli skłonił się i rzecze:
«Prawda! iż wielką mamy Boga pieczę!
Lecz gdzie bój z siłą nierówną zachodzi,
Bracia! i Boga kusić się niegodzi!
Prawda! że taką rzecz nie miło zwlekać,
Lecz zawsze radzę do wiosny zaczekać,
Tak, gdy nas Swedzi, nie daj Boże! zbiją,
Dziatwa i żony w lasy się ukryją,

A teraz, swedzkie co nie dotną noże,
To mróz wytraci, albo głód przemoże.»

«Ot! rzekł Suczycki, — ot Fryc! mądra głowa!»
Ale Fryc ciągnął: «Panowie, dwa słowa!
Widzicie! trzeba nim się w czyn co ziści,
Mieć tego czynu pewność i korzyści.
Na cóż nam przeto wszczynać gwałt szalony,
Kiedy Sącz będzie i tak uwolniony.
A wiecie wy też co się w Kraśnie stało?
Tam Wojniłowicz wziął załogę całą,[7]
Zabił Prackiego i tu się już zbliża.
A czy wy wiecie o wieściach ze Śpiża?
Tam nasz Starosta formuje piechotę,
A pan Kochowski będzie wieść tę rotę.
A Wąsowicze, a chłopów drużyna?
Wszystkie to wieści mam od Arjanina,
Tak! — lecz ja zwykłem chować wieści zawsze,
Aż chwile dla nich zdarzą się łaskawsze.
Teraz, gdy rzecz ma taki słuszny powód,
Podaję jako rady mojej dowód.»

«Słusznie Fryc mówi!» zawołali starzy,
A Bartek cały spłonął ogniem w twarzy,
Zgrzytnął, a potem pięść zacisnął silną,
«Oj Boże! jęknął, tożto im niepilno!»
I na ramiona gniewny rzucił odzież,
Wyszedł, a za nim wyszła wszystka młodzież,
Gniewna, i chmurna i pełna płomieni.
Wyszedłszy z Bartkiem, szeptali coś w sieni,

I wnet cechowi ani się spostrzegli,
Jako się młodzi po mieście rozbiegli.

A tam za stołem jeszcze Gil z ławnikiem,
I Jacek spory toczył z korzennikiem
O bój, Stanisław nie długo już bawił,
Poszedł za Bartkiem i resztę zostawił.






Odkrycie.

Już północ, — ogień w komilku się zarzy;
Basia usiadła, pogląda i marzy.
Kiedy stawiała dzban na lawatorze,
Dziadkowie dawno już spali w komorze.
Lecz znać do Maryi Panny się modlili,
Bo jeszcze dla niej klęcznik zostawili,
I zostawili koróneczkę dla niej,
By ją zmówiła do aniołów pani,
I lampę. Więc też Basia cicho wstała,
Wzięła koronkę i modlić się chciała,
Lecz się zwróciła do okna powoli,
Pogląda, szuka gwiazdkę swojej doli
Dumając; — i tak długo modre oczy
Bezwiestna w sinej topiła przeźroczy.
Odeszła; — dziwno! ta sama świetlica,
I lampa sprzęty te same oświeca,
I wszystko stoi tak jak dawniej stało,
A jej się wszystko piękniejszem wydało:
I rzeźby gładsze, i powały bielsze,
I twarze świętych w obrazach weselsze;
I nawet Chrystus klęczący w ogrojcu,
Mniej się na kielich skarzy Bogu ojcu,

I święta Panna uśmiecha się do niej,
I Kindze nie strach choć Tatar ją goni;
Czar jakiś dziwny rozlał się tu w koło,
Toż jej tak błogo, tak jej tu wesoło!
Z jej ócz pół nieba wyziera od razu,
Tyle w nich światła i szczęścia wyrazu.

W tem, znać po czole przebiegła myśl pusta,
Bo się prześlicznie uśmiechnęły usta,
I wnet radośna z dziwnem czuciem w łonie,
Mirt i rozmaryn rwała w białe dłonie
Z doniczek; potem lekko u zwierciadła,
We włosy to mirt, to rozmaryn kładła.
A gdy się lubo uśmiecha, gdy stroi,
Cudny sen dusza z cicha sobie roi
O nim, — o lubym, — ach! a co pomarzy,
Jak twarz w zwierciedle odbite w jej twarzy.
Upięła kwiatki, teraz składa dłonie,
Kłania się myśląc: «Tak dziadkom się skłonię,
Tak drużkom»..! Słucha, słyszy jakieś tony,
Niby muzyka, — niby mszalne dzwony.
On z nią; — już idą, a przodem kapela,
Skrzypki, bas, kobza i cymbał i żela.
W koło znajomi we świątecznych szatach...
Znowu stanęła i przybiera w kwiatach,
Po chwili rzuca wszystko, — bo już nudzi...
Takie to dziwne szczęście gdy się zbudzi.

Usiadła, głowę oparła na dłoni,
W oczach myśl, myślą gdzieś daleko goni...

I posmutniała: W obcym kędyś kraju,
Gdzie nie zna ludzi, mowy i zwyczaju.
Kędy dzień chmurny, w noc księżyc nad skały
Wschodzi, jak lampa z alabastru biały,
A nad borami gęsta wisi para...
Jezioro, —brzegi,.. tam domek Oskara!
I widzi wszystko jak on opowiadał,
Zna dom, jezioro, jodłę kędy siadał,
Dolinę kwieciem ubarwioną świeżem,
I bór którędy błąkał się za zwierzem,
I jar gdzie czysta jako łza krynica,
A w niej obojgu ich odbite lica.

Lecz zadumana rzekła wnet: «Mój Boże!
Gdy mnie nie będzie kto babce pomoże?
Kto dziadka głośnem zabawi czytaniem?
Biedna ja! — biedni! jak my się rozstaniem?!»
Żalem i płaczem wezbrało jej łono;
Już przed nią stoi rówienniczek grono,
Krewni, znajomi z miasta i po siołach;
Wszystko gdzie była, ołtarze w kościołach,
Obrazy świętych, gdzie składała modły,
Miasto i drogi co na pola wiodły,
I brzeg Dunajca, i błękit gór siny,
I te od jodeł ciemne rozpadliny;
To wszystko teraz niby płaszek rzesza,
Chwyta się serca i na pierś się wiesza,
Trzyma ją dziwnie i z nią razem szlocha:
Jak ona wszystko, jak ją wszystko kocha?!

W dali podobny do gradowej chmury,
Mignął się Bartek smutny i ponury.

W łzach, ale już się marzeniem promieni:
«Może mnie kiedyś Bóg w jaskółkę zmieni;
Nieraz mi stara cyganka mówiła,
Że się ptaszyną dusza urodziła,
I gdy zatęskni, skrzydełek dostaje,
I może lecić w jakie zechce kraje,
I niema dla niej ni gór ani morza,
Jeno niebiosa!... O! ja ptaszka boża!
Rzucę go... siędę sobie w ogródeczku,
Zaśpiewam dziadkom gdy będą w ganeczku,
I wszystkim naszym od serca zanucę
Ptaszyna! — i znów do Oskara wrócę.»
Sni... lecz jej serce w sen miesza pytanie:
«Kogo ze swoich ptaszyna zastanie?..»

I smutna głowę do stołu pochyla:
Gdyby spoczynku, — gdyby drzymki chwila!
Przymknęła oczy i już snem oddycha.
Spiąc, jakieś słowa wymawiała z cicha:
«Rzną».!.. nie wyraźnie z ust się jej wyrwało,
«Rzną... Oskar»... rękę zacisnęła białą;
Budzi się, budząc, w przerywanej mowie
Głośniej już słowo rzucała po słowie.
Przetarła czoło...

«Mówił że ma panów
Srogich, tak, mówił — gorszych od szatanów.

Smutnym był, mówił, że się bardzo smuci;
Mówił, że wojsko i króla porzuci
Dla mnie»... I myśli znów: «On takim panem,
Kocha, i dla mnie chce zostać mieszczanem.
Mówił mi»... Strasznie błyszczały jej oczy;
Wstrzęsła się, wstążka spadła z jej warkoczy
Na pierś; lecz dalej przypomina, snuje:
«Ha! on mnie mówił że mnie wyratuje
Z krwi!» I stanęła dzika, odmieniona,
I patrząc szepta: «Ulica czerwona,
Krew,... uciekają ludzie,... w dzwony walą;...
Ach!... nasze miasto Szwedzi rzną i palą!»
I tchu jej brakło, i osłabła całkiem;
Chciała iść, oczy migły strasznym białkiem.
Chwiejąc się, rękę do Marji obrazu
Podniosła; ręka opadła jak z głazu:
«Ratunku Matko!» Nagle trupio sina
Krzyknęła: «O! o! Marja mię przeklina!»
I padła; lecz wnet z rękami u czoła
Zrywa się i w głos: «Mord! — rzeź w mieście!» woła.

«Mord!» głos jej dziki rozległ się po domu.
Porwał się ze snu Janusz jak od gromu,
Zarzucił odzież, w pół Basię porywa,
Za nim drżąc wbiegła staruszka sędziwa;
Lecz Basia z rąk się wydziera szalona,
I «Mord! rzeź w mieście!» krzyczy w głębi łona,
Lata po izbie, Janusz znów ją chwyta,
Tuli i wstrząsa, i pieści i pyta.

Ona nic jeno jęczy nieustannie:
«Mord! — rzeź!» i patrzy ku Najświętszej Pannie,
I pokazuje obraz ręką siną,
I drzy, a z ócz jej gorące łzy płyną.

Zmarszczył brwi Janusz, stał, nie myślał długo;
Nóż porwał w jednę, strzelbę, w rękę drugą,
Otarł pył, i proch obejrzał w panewce,
I rzekł do babki: «Zostań ty przy dziewce,
Ja wyjdę» Wyszedł, staruszka została,
I tuląc Basię razem z nią jęczała.

Lecz wrócił Janusz: «Czy weszło w nią licho?
W mieście spią wszyscy i jak w grobie cicho;
Ni psa na rynku, jeno tam w gospodzie
Coś kilku naszych zasiadło przy miodzie,
A ta mord wrzeszczy. Weź z wodą kropidło,
Poświęć jej czoło, bo to snu mamidło.»

Lecz Basia nagle zasłoniła o czy,
I jękła: «Dziadku! wam krew szyję broczy,
Wy trup! Mnie Matka Boża duszę wzięła
Z piersi; tę moją duszyczkę przeklęła;
Lampą mi ogień zapaliła w głowie
Na rzeź. Idźcie wy, to wam Oskar powie
Jak mnie. No chodźmyż — ach jacy wy trudni!
Chodźmy, on na nas czeka tam przy studni»
Chce iść; — ci zgrozą struchleli oboje;
A stary Janusz załamał rąk dwoje,

Spłakał i jęknął głucho: «Moje dziecię!
Tyle mojego było na tym świecie!
Strasznoś mi Panie dotknął głowę starą!»
Lecz wnet za rękę wziął ją: «Chodź ofiaro!
Chodź nawiedzona czartem, chodź ty sowo!
Chodź! ludziom w karczmie krzycz: ogień nad głową!»
Daremnie babka by został błagała,
Daremnie Basia z rąk się wydzierała,
Janusz ją silnem opasał ramieniem,
I do gospody przeniósł ją podsieniem,
Stanął w drzwiach; «Bracia, hej! tu widzę rada?
Milczcie no! teraz niech ta opowiada!»

Wnet go mieszczaństwo obstąpiło kołem.
On między niemi stał najwyższy czołem
I bolem. Krótko powiedział rzecz całą,
Jako usnęli, co się z Basią stało.
Słuchali; mowy nie przerwał nikt z cześci
Dla Basi, i dla Janusza boleści.
«Teraz mów!» kończąc wstrząsł nią, że aż jękła,
Z rąk się wyrwała starca i uklękła.

«Stójcie no!» — Jacek Janusza łagodzi —
«Niech z Bogiem duch się w dziewczynie odrodzi!»
I robiąc nad nią prawicą znak krzyża,
Sam do klęczącej Basi się przybliża.
A gdy się wpatrzył, rzecze: «W jej źrenicy
Czuć strach okropnej jakiejś tajemnicy;
Coś wie; tu zgroza w duszy! to nie mary,
Nie sny, tej głowy dotknął anioł kary.

Tu jakieś wielkie nieszczęścia nam grożą;
Ona wie, lecz my dojdziem z wolą bożą.»
I zwolna Basię podniósł, ona wstała
Cicha, i ręką szkaplerz pokazała,
Który z Najświętszą panną z Częstochowy,
Spadał u Jacka na żupan perłowy.
Jacek zaś na to z cicha: «Czy widzicie?
Mego szkaplerza nie lęka się dziecię,
Ciągle spokojna na świętość spogląda;
Czystą jest, ale znać posiłku żąda.»
Ręką więc dał znak tym co przy nim stali,
By się do Basi teraz nie zbliżali,
Zdjął szkaplerz, na głos począł mówić «Ave
I świętość zbliżał przed jej oczy łzawe;
Nagle «O Marjo! ocuć ją!» zawoła,
I szkaplerz Basi przycisnął do czoła.

Drgnęła; — a gdy tak Jacek szkaplerz trzyma,
W krąg zdziwionemi spojrzała oczyma.
Znać że już duch w niej cudownie się budzi,
Bo patrząc wszystkich poznawała ludzi.
Po chwili senna, i jak posąg biała,
Sama u czoła ten szkaplerz trzymała
Lewą, a piersi ujęła w dłoń prawą,
Jakby z nich chciała wydrzeć tę wieść krwawą,
I przemówiła, lecz tak sucho — zgroźno,
Że się mieszczanom w duszy stało mroźno:
«Oskar mnie kocha !.. sam to mówił do mnie.
Ja rzekłam, niechaj dziadków prosi o mnie.

Tuląc mnie, dziwa powiadał mi srogie,
Tylko ja sobie przypomnieć nie mogę,
Choć dzwonią we mnie jak pszczoły te słowa;
Ach! bo też dziwnie słodka jego mowa»...
I uśmiechnięta stała jak dziecina;
Lecz znać już sobie wszystko przypomina,
Bo pokraśniała; wnet z dzikszym ócz blaskiem
Rzekła: «Pojutrze, z pierwszym zorzy brzaskiem,
Mówił, że trąbka na zamku uderzy,
Podpalą miasto, i każdy z żołnierzy
Ma was rznąć; — ale ja się nic nie boję!
Bo on ocali mnie i dziadków dwoje...
A do mnie ciągle mówił: «Życie moje!»
Mówił tak dziwnie słodko żem słuchała,
I to co o was mówił, przepomniała...
Za to mnie Matka boża duszę wzięła
Z piersi, i moją duszyczkę przeklęła!»
To rzekłszy jękła gwałtownie i zbladła,
I w ręce Jacka zemdlona upadła.

Śmierć była w izbie, Basi dzikie słowa
Pękły nad nimi jak wieść piorunowa,
Którą w dzień sądu struchlałemu światu,
Zagrzmią anioły na chmurach z szkarłatu.
Bez myśli, bez dusz stoją skamienieli,
I topią oczy w jej oblicza bieli,
Niemi jak z grobów wyrzucone mary,
A najokropniej bolał Janusz stary.
Ale się pierwszy ocknął: «Rzeź! słyszycie?
Ha! to kark za kark, a za życie życie!

Zbudźcie się! nie czas teraz do frasunku,
Bóg dał rąk dwoje, — myślcież o ratunku!
Tu śmierć tak stoi że jej nie ominąć,
Jeno nam wyrznąć Lutrów albo zginąć.
Ha! ciężko mnie Bóg zgnębił tą ofiarą,
Lecz mi we dwakroć umocnił dłoń starą!»

Jacek zaś Basię trzymając rzekł na to:
«I wyrzniem Lutrów, ja wam ręczę za to!»
Więc Janusz znowu: «O! jeszcze nadzieja!
Niech kilku spieszy szukać Bartłomieja,
Do Marcowicza niech się kilku ruszy,
Bo i to człowiek w ogniu kutej duszy.
Wy reszta w ciszy wracajcie do domu,
Ale sza! słowa nie pisnąć nikomu.
Bogiem niech każdy serce uspokoi,
I czem na jutro niechaj pięść uzbroi.
Lecz bracia! milczeć — milczeć przy niewieście,
Bo by nam krzyku narobiły w mieście;
Ja moją Basię wezmę do kościoła.»
Szli więc do domów, nasrożywszy czoła,
Chmurni, a Janusz Basię w płaszcz obwinął,
Wyszedł i we drzwiach kolegjaty zginął.






Rzeź.

Wieczór się zbliżał; niebo jasne, czyste.
Na Tatrach słońce stanęło ogniste,
I ogniem spłonął Tatrów łańcuch biały.
W ogniu Dunajca ścięte w lód krzyształy,
Baszty, i wieże i obronne mury
Świeciły blaskiem wieczornej purpury,
W borach mrok siadał. Tak się z dniem żegnało
Słońce malując okolicę całą,
I zaszło, Tatrów królewna, Łomnica,
Sama słoneczne zachowała lica,
Ale wnet senna zsiniała i zbladła,
I noc na miasto i na góry padła:

Ledwie promienie zgasły na Łomnicy,
Dzwon z kolegjackiej ozwał się wieżycy,
I jękły wszystkie dzwony po klasztorach,
Smętne ich głosy płynęły po borach,
Turniach i skałach wzdłóż Dunajca brzegu,
I aż ku Wiśle w dal łanami śniegu.

Właśnie szedł z Jackiem Janusz od kościoła.
Stanęli, kornie pochylili czoła

Przy «Ave»; potem krzyż zrobiwszy dłonią
Rzekł Janusz: «Hej — hej! w całej Polsce dzwonią!...
Zda mi się że w niej wszystkie dzwony słyszę,
Taką przecudną Bóg dał na noc ciszę.»
I tak ze sobą rozmawiając dalej,
Do węgierskiego muru się zbliżali,
Gdzie z baszt broń straszna błyskała: organki.
Otwarte stały kutej bramy szranki;
Tędy straż czeladź puszczała po siano,
Które w stodołach za miastem składano
Od ognia. Tłumnie szły po siano dziewki
Smiejąc się, albo w głos zawodząc śpiewki.
Szwedzi zaś, którzy mieli w bramie straże,
Przejść im wzbraniali groźnie srożąc twarze.
Lecz dziewki pewne że to tylko żarty,
Chórem się z szwedzkiej naśmiewały warty,
Prosiły; ale wnet wolnym przesmykiem
Wszystkie do stodół poleciały z krzykiem.

Jacek to widząc zauważał z cicha:
«Baczcie no! Szwed się nie spodziewa licha.
A czy widzicie? tam konne patrole,
Sam Sztajn na objazd wyprowadził w pole.»
Ale w tem Janusz Jackowi dłoń ścisnął:
«Jacku patrz! płomień na Morgani błysnął.»
Ogień rósł; góry, doliny i lasy
Groźnej w płomieniach nabierały krasy.
Wszystkie obłazy, wzdłóż Dunajca brzegu
Do pół czerwone wyrastały z śniegu:

«Ha! to znak Bartka! rzekł Jacek, ja spieszę
Do Marcowicza; — on już zebrał rzeszę.»

Odszedł, a Janusz patrząc na płomienie,
Wszedł między Szwedów na bramne podsienie
I rzekł: «Panowie Szwedzi aj! figlarze,
Straszą dziewczęta; figlarze Bóg karze!»
Śmiejąc się dodał. Szwedzi radzi temu,
Odpowiadali żartami staremu.
Lecz w tem od strony ogniowych sygnałów,
Gruchnęło kilka oddalonych strzałów.
Gdy straż broń chwyta, bacząc co to znaczy,
Janusz pośrodku stanął i tłumaczy:
«To nic! — widzicie, — w naszym górskim kraju
Wypalać płonie mamy we zwyczaju,
Bo w popielisku po deszczu we wiośnie,
Trawa i pasza we dwójnasób rośnie.
A ten huk, który strzałem się wydawa,
To djabła z wichrem po skałach zabawa;
Jodły on z takim wywala łomotem.
Wierzcie mi, ja z tym obeznany grzmotem.»
Broń więc złożyli, ufni starca słowu,
I rzekli że chcą dziewki straszyć znowu,
A Janusz rady że baczność rozegnał,
Grzecznie się w bramie ze strażą pożegnał,
I szedł do domu.

Na skręcie przesmyka
Nikburowicza przydybał dzwonnika.

Ten stanął, i chciał znów pełen frasunku
Mówić o Florka wczorajszym rabunku,
Ale mu Janusz nie dał przyjść do słowa,
Mówiąc: «Dzwonniku! o tem później mowa.
Teraz niech wasze idzie na dzwonnicę,
I czekać!» — Rzekłszy zwrócił się w ulicę
Do dom. I cisza powróciła w mury;
W dali gorzały niebiosa i góry.

A tam przed kruchtą kolegjackiej fary,
Siedział skulony Piotr zakrystjan stary.
Siedział, i marsem u nagiego czoła
Zabraniał ludziom w stępu do kościoła.
Lecz przez otwarte na oścież podwoje,
W głębi przy świetle widać ludzi dwoje.
Ksiądz przed ołtarzem stał, przed nim klęczała
Dziewczyna w modłach zatopiona cała.

To Basia! — Głuchy spokój u jej czoła,
Smętna jak nocna ponurość kościoła;
Przed nią w komeszce kapłan białowłosy
Stał z wzniesionemi oczyma w niebiosy
Modląc się. W koło ołtarze i groby,
Blask lamp i cisza, noc i duch żałoby,
Oblatujący kościelne sklepienie,
Ciemne, jak Basi łzawych ócz spojrzenie.
Jej twarz wybladłą lampy blask ozłaca,
Gdy klęcząc oczy do kapłana zwraca.
Przytomna, lecz tak zniszczona w tej burzy,
Że każde tchnienie, każdy szmer ją nuży,

A kiedy westchnie, to widać z jej twarzy,
Że o głębokiej jakiejś ciszy marzy.
Babka ją Kindze poleciła świętej,
Gdy ten czar straszny z jej duszy był zdjęty.
Janusz miał przywieźć z Krakowa dwa wota,
Głowę ze srebra i serce ze złota.

Ksiądz Kustosz nad nią uczynił znak krzyża,
A ona wstała, drżąca się przybliża
Do starca, i dłoń jego z cześcią ima;
Tak stali chwilę z łzawemi oczyma.
Ale ksiądz począł: «Basiu! biedne dziecię,
Dwie was jak córki kochałem na świecie:
Jaśnie wielmożną Stannównę, ta Bogu
Ślub uczyniła na klasztornym progu;
I ciebie Basiu! uczyłem was obie;
A ty... inaczej myślałem o tobie.
Lecz nie drzyj! — dodał z łagodnym uśmiechem,
Tyś nie wiedziała jakoś żyła grzechem,
I niespodzianie padł na cię dzień kary;
Wstałaś, — wróć że mi w życie pełna wiary.»
A Basia na to: «Całą’m piersią żyła.
We mnie nic ojcze! — przedemną mogiła;
Serce Bóg rozdarł, ogień spalił głowę,
I jak mi teraz począć życie nowe?
Wszystkom straciła, prócz kilku pamiątek;
Nie mam nic co bym wniosła na początek,
Na dzień, na pół dnia, na godzinę jedną,
Nie mam gdzie oprzeć moją duszę biedną,

Jak ziemia wielka!»... Tu mowę przerwała,
Patrzy na księdza cicha, smutna, biała;
Wzrokiem go pyta. Ksiądz nie odpowiada,
Tylko jej smutku głębię w oczach bada.
Więc znów poczęła sama: «Przeszłam tyle!
Wiek innym nie dał ojcze! co mnie chwile.
Ja już nie zdołam na świecie się nużyć,
Lecz mogę i chcę ojcze — Bogu służyć!...
Znam pannę Zofię — Starościanka Stanno
W klasztorze, — da Bóg! będzie starszą panną,
Ale i ona smutną dolę miała!...
Może i dla mnie jest tam celka biała,
Może mnie przyjmą za twojem wstawieniem,
Dziadkowie moi nie pośledni mieniem,
Me wiano chętnie ofiarują Bogu,
Gdy ja ślub złożę na klasztornym progu.
A zresztą, — sam mnie ćwiczyłeś w nauce.
Nieuctwem ojcze ja ich nie zasmucę;
Są tam panienki i z mojego stanu,
Mój ojcze zrób to! — daj mi służyć panu!»

Ksiądz Kustosz smutny pogładził jej lica:
«O! niepoprawna z ciebie żałobnica!
Klasztor? obaczym co ci Bóg przeznaczy;
Może to, może zarządzi inaczej.
Obaczym; — lecz ty nieważ się wyrzekać,
Bo wielkiej łaski dał ci Bóg doczekać!
Ocuć się dziecię! tyś od niebios Pana
Na ocalenie miasta jest wybrana.

Zbudź się! i radość niech w twem sercu gości,
A wyrzecz się tej dla Lutra miłości!»

Wstrząsła się Basia, oczy w górę wzniosła,
Patrzy w krzyż, w oczach jej dusza urosła;
Blask miała w twarzy, i tak odmieniona
Wzięła krzyż, potem z całej głębi łona
Rzekła: «Ja ojcze Lutra się wyrzekam!»
Klękła i ciszej: «Ojcze! rady czekam!»
A kapłan na nią położył rąk dwoje:
«Córko, ja życie błogosławię twoje!
Bądź mocna! ludzie co śmierci uciekli,
Błogosławieństwo przezemnie ci rzekli.
A tak gdy szczerze żałujesz za grzechy,
To wiedz, że we łzach jest źródło pociechy.
Płacz, módl się córko, Bóg wszystko przebaczy»..
Wtem dzwon uderzył — raz — dwa —

«Co to znaczy?»
Powstała, słucha, już grzmią wszystkie dzwony.
Spojrzała; — w okna bije blask czerwony:
«Gore?!».. Ksiądz milczy.. «Ojcze! czego dzwonią?»
Blask rośnie; ona wzrok zakryła dłonią,
Słucha, — jęk każdy serce jej rozdziera;
Chwieje się: «Ojcze ach! tam ktoś umiera,
A dusza z ciała wylecić nie może!»
Wtem kapłan ukląkł przed ołtarz w pokorze,
I podniósł ręce w górę. Na oblicze
Biło mu z okien światło tajemnicze:

«Dzień sądu! — szeptał — i lud mój zbawiony!»
Dziewcze się w starca patrzy, jęczą dzwony,
A coraz mocniej blask uderza w oczy;
Za ścianą słychać tłumnie lud się tłoczy,
Szczek broni, potem jakiś krzyk od wałów,
Potem zagrzmiała nagle salwa strzałów.

Zrywa się Basia, próżno ksiądz ją woła;
Bez tchu stanęła już we drzwiach kościoła,
Jękła boleśnie i na miasto goni,
Kędy blask łuny i szczęk słychać broni.

W mieście bój. Z straszną halebardą w dłoni
Pisarz Suszycki wprost na Basię goni.
Wzrok jego dziki, przerażone lica,
Przez plecy wiszą szabla i rusznica.
Spiesząc tak, Basi białą postać zoczył,
I jak od widma w stecz dwa kroki skoczył;
Aż ochłonąwszy zawołał: «Tam w bramie
Bartek z czeladzią Szwedom karki łamie.
Od stodół, — siano moje tam podpalił!
Za dziewczętami wpadł i straże zwalił.
Zginą tam! — lecz ja, — niech ich biorą czarty!
Nie pójdę, — Basiu! kościół czy otwarty?»
Lecz na pytanie pisarzowe głucha
Basia ucieka dalej i nie słucha!

A tu w ulicę kobiety i dzieci
Cisną się; wszystko do kościoła leci.

Gadowiczowa na głos opowiada,
Że już Wąsowicz z góralami wpada.
Ich krzyk o mury dziko się rozbija,
Ale ich Basia niepoznaje, mija,
I leci. Przed nią kilkunastu z bronią
Z doboszem miejskim ku rynkowi gonią.
Basia za nimi; — już ujrzała rynek,
Ratusz, gdzie stają mieszczanie w ordynek
Zbrojni. Marcowicz burmistrz stał na przodzie,
Dał znak i cały oddział już w pochodzie.
Tylko Stach Krawczyk nie stanął do frontu,
Jeno pod połą coś krył na kształt lontu,
A gdy Marcowicz wiódł w zamkową stronę,
Stach się na niebo obejrzał czerwone,
I zniknął. Basia chwilkę się wstrzymała
Blada, płomieniem ozłocona cała.
Na śniegu widać krew, szwedzkie tułowy
Leżą; — tym piersi strzaskano, tym głowy.
Znać, jako z domów na alarm wybiegli,
Tak pod ciosami mieszczan pierwsi legli.
Ale ta śmierci zgroza dla niej niczem.
Ona z zwróconem w płomienie obliczem
Stoi, i zda się że czeka skinienia,
Od bijącego w niebiosa płomienia.

Nagle ją z tego zapatrzenia budzi
Krzyk, i przy domu narożnym tłum ludzi.
Wielogłowskiego arjana mieszkanie,
Z Januszem starsi napadli mieszczanie

I wynosili szable, strzelby, piki.
Basia raz na nich rzuciła wzrok dziki,
I jak spłoszona gołębica biała,
Ku młyńskiej bramie z rynku poleciała.

Jeszcze daleko od niej młyńska brama.
Ulica długa, noc, a ona sama
Leci. Na prawo słychać bój się wzmaga,
Ale w niej jakaś nadludzka odwaga.
Padają strzały, kule ryją w śniegu,
Słychać szczęk, lecz nic nie wstrzyma jej w biegu.
A wtem przy stodół czerwonych płomieniach
W prawo tłum zbrojnych obaczyła w cieniach
Kościoła. Kościół był świętego Ducha.
Dwoje dział ogniem na czarny tłum bucha
Z muru; — ale ci, zbrojni siekierami,
Rąbią mur; w środku husarz ze skrzydłami
Jak anioł ognia połyskuje w stali,
Był to Wąsowicz z oddziałem górali.
I właśnie Basia w tej chwili nadbiegła,
Gdy się od siekier rozprysnęła cegła,
I tłum z ognistym aniołem na czele,
Wpadł na zamkniętych Szwedów przy kościele,
Na cmentarz. Ale Basia nic nie zważa
Na jęki za nią lecące z cmentarza.
Biegnie i oczu o nic już nie pyta,
Sercem przeczuwa, sercem wieści chwyta.
Wie gdzie jest Oskar i wie że on żyje —
Żyć musi, bo jej serce dotąd bije;

Zmilkłoby gdyby on padł... «Paść nie może,
Pokąd ja przy nim głowy nie położę!»
W to jeszcze jedno teraz dziewczę wierzy,
O reszcie nie wie nic i dalej bieży.

Łuna szeroka, ponad łuną dymy.
Mur, bramne baszty, dwa czarne olbrzymy,
Znakami, jakby podwójnem ramieniem,
Wieją nad bitwą w dole i płomieniem.
A pod murami na iskrzącym śniegu
Ujrzała Basia w ściśniętym szeregu
Szwedów. Tam Oskar mignął się w przyłbicy
Z mieczem świecącym na kształt błyskawicy,
Owiany dymem rotowych wystrzałów.
Wtem widzi, — z Bartkiem młódź wpada od wałów
Jak lwy, a w górze nad młodzią przyświeca
Bartkowa barda, na kształt półksiężyca.
Krawczyk zaś jak czart po murach się zwija,
W ręku mu syka lont jak kręta zmija,
I grzmią co chwila Szwedowi organki,
A mur w ogniste ubiera się wianki.
Widzi to Basia i blednie jak mara,
Leci i krzyczy gdy ujrzy Oskara,
Milknie, gdy Oskar pośród tłumu znika;
Na strzał już tylko od niej bitwa dzika,
Lecz w tem z furmańskiej ulicy wypada
Marcowicz, a z nim mieszczanów gromada.

Złamało Szwedów burmistrza natarcie;
Złamani, w kupach biją się zażarcie.

Przez tłumy Basia przecisnąć się stara,
Tam gdzie obaczy miecz lub hełm Oskara.
Raz jeszcze trąbka wezwała w ordynek,
Lecz darmo; musiał Szwed zwieść pojedynek
O śmierć. I każdy swego tam znachodził:
Burmistrz trębacza szablą w kark ugodził,
Szydłowski strzelca w łeb uderzył młotem,
Gilowi sierżant piersi skłuł brzeszczotem;
Tego szewc Cyrus przebił halebardą.
Bartek rajtara szwedzkiego ściął bardą,
A Olexowicz zranił muszkietiera;
Pijanowskiego gdy muszkiet odbiera,
Trącił Jameński, wziął broń i wypalił.
Bartłomiej znowu chorążego zwalił,
Gadowicz szweda zadławił kułakiem,
Browarnik walczył zaś ogniowym hakiem,
A śród nich Basia jak widmo rozpaczy
Rwie się, gdzie tylko Oskara zobaczy.

Już Bartek krwią się po ramiona zbroczył,
Gdy wtem Oskara blisko siebie zoczył.
«Miejsca! zawołał — precz! ten smukły gaszek
Dla mnie! odstąpcie wy, ha! to mój ptaszek!»
Oskar to słysząc przez tłum się przeciska,
I mieczem kręcąc nad głowami błyska;
Ten hełmem, Bartek czapką pokrył czoło,
Reszta zaś dla nich uczyniła koło.
Trzykroć w tym boju darmo się szukali,
Ale już teraz w obec siebie stali,

Gniewni obadwaj, odważni i mściwi,
I tej z pod serca krwi jednako chciwi.
Oskar miecz, Bartek silniej bardę ima,
A powitali się najpierw oczyma.

Pierwszy ciął Bartek, ciął jako w świerk smukły,
I Oskarowi zagiął hełm wypukły.
Oskar się zachwiał, ciął, i gniew go pali,
Bo miecz spadł tylko na bardę ze stali.
I tak śród widzów co chwila cios nowy
Szukał u obu to serca to głowy.
Oskar zręczniejszy, ten silniejszy dłonią,
Zwijał okrótnie swą ciesielską bronią.
Szczęk tylko głuche przerywał milczenie,
A oświecały ich stodół płomienie.

Już Bartek Szweda w głowę ciąć zamierzył,
Lecz przeraźliwy krzyk w tem go uderzył.
Wstrzymał cios; Basia przelękniona zbladła,
Z krzykiem na piersi Oskarowi padła,
I topiąc w Bartka dzikie oczy swoje,
Na hełm Oskara rąk złożyła dwoje.
Wzdrygnął się Bartek; — ona mu oczyma
Zaklęła rękę i w górze ją trzyma;
Pobladł i na bok cofnął się z siekierą,
Lecz w tem się inni do Oskara bierą.
Natarli, on stał, lecz słabo się bronił;
Więc Bartek własną bardą go zasłonił,
I do mieszczanów obrócił się z krzykiem:
«Stójcie! on jutro będzie katolikiem,

Dla niej; — ja ręczę!»...

Lecz Krawczyk ponury
Z rusznicą w ręku patrzał na to z góry:
«Bredzisz! Szwed żmija!» zawołał i zmierzył,
Padł strzał, — strzał w serce Oskara uderzył...
On padł.

W krew Basia wpatrzyła się blada,
Sama przy piersiach trupa cicha siada,
Padła... Tak kosą scięta lilja pada.

Porwał ją Bartek w ramiona; «Nie żywa!»
Twarz senna, — w splotach włos na pierś mu spływa.
Patrzy w nią; jeszcze kraśne usta miała,
Kędy skrzydlata dusza uleciała
W skonaniu... U nóg jego barda leży,
W koło bój — lecz on do boju nie bieży.
Zapomniał gdzie jest; szczęk oręży, kule,
Jęk rannych, wszystko przyjmuje nie czule.
Nie wie nic, tylko że ją w rękach trzyma,
Że mu umarła już, i że już jej nie ma
Nigdzie dla niego! — i nic jak szeroki
Świat! taki w sercu poczuł ból głęboki.
W tem Janusz stary nadszedł niespodzianie,
A z nim Wąsowicz, górale, mieszczanie.
Janusz skamieniał bólem widząc Basię;
Zatopił oczy w jej śmiertelnej krasie,
Z ręki mu szabla wyleciała krzywa,
Od zgrozy twarz mu zdziczała sędziwa,

I jęknął: «Boże! to ostatnie moje!»
A Bartek odrzekł: «Ha! moje i twoje!»
Nagle, jak by się obudził od grzmotu,
Spojrzał; — Szwed w chłopa mierzył z bandelotu,
Więc Januszowi Basię zdał pomału,
Odtrącił chłopa, stał i czekał strzału.

Szwed chybił. Bartek porwał bardę z ziemi,
«Czekaj psie!» wrzasnął piersiami całemi,
I gdy Szwed sięgał po nabój w kartuszę,
Wleciał nań cieśla jakby czart na duszę,
I ciął, że z karku odskoczyła głowa.
Krwi go oblała struga purpurowa,
Lecz on nie syty tej krwi w dzikim szale,
Wpadł między Szwedów, a za nim górale
Z kosami, ale barda tam rej wodzi:
Co chwila krwawym półksiężycem wschodzi;
Tak śród kós i śród góralskich toporów,
Sunie z nią jak świerk, wyniosły król borów,
A kędy ramię niby gałęź przegnie,
Słychać jęk, potem ktoś w ciemności legnie,
I głuchym szczękiem chrzęśnie zbroja cała
Nad piersią, która żyć i czuć przestała.

Szeroko Szwedzi zalegli śnieg biały,
Organki Stacha jeszcze raz zagrzmiały,
Dym buchnął i Stach zniknął w dymu kłębie,
A ostatniego Szweda Bartek rębie.
Nikt nie poprosił, nikt nie dał pardonu;
W niebo powrócił cichy anioł zgonu,

I wszystkie dusze w ręce oddał Panu,
Jakoby kłosy wyzbierane z łanu.
Zdjął też i lilję ze skrzydełek jedną;
Białą, prześliczną Basi duszę biedną,
A dając Bogu prosił za nią: «Panie!
Ta lilja niech się aniołeczkiem stanie!»

Radość zwycięzkie krasiła oblicza.
Wszyscy stanęli w koło Wąsowicza,
A ten im począł: «Opowiem staroście,
Jakoście dzielnie bili się waszmoście!
Imieniem króla, górą Sądeczanie!»
«Górą Wąsowicz! krzyknęli mieszczanie, —
Górą Wąsowicz, z bracią góralami
Górą! Jan Kaźmierz znów królem nad nami!»
Na to Wąsowicz dziękując odpowie:
«Dzielniście! ale jak mi miłe zdrowie,
Niema nad cieślę Bartłomieja chwata;
Pójdź waść niechaj cię uściskam jak brata!»
I gdy się husarz z mieszczanem ściskali,
«Górą Bartłomiej!» wszyscy zawołali,
I trzykroć w górę oręże podnieśli
Wołając: «Górą sławna barda cieśli!»

Właśnie już Bartek bardę z krwi ocierał;
Stał i spokojnie do koła spozierał,
Potem zdjął czapkę i rzecze: «Cześć Bogu!
Że tak się naszych krzywd pomścił na wrogu:
Nam się to bracia jutro dostać miało;
Dał Bóg — dziś Szwedom od nas się dostało.

Więc Panu najpierw, — potem ludziom dzięka!
Rowną tu pracę miała każda ręka;
Każdy się rowno wsławił dziełem krwawem.»
To rzekłszy z oczu łzy otarł rękawem.
Ale wnet dodał: «Szkoda czasu psować,
Tam ogień, — chodźmy do ognia ratować,
By nam co jeszcze z domów nie zgorzało».
Poszli więc za nim w ogień rzeszą całą.






Trumna.

Ciesielską izbę ozłociło rano,
A Bartek ciosał trumnę modrzewianą;
Ciosał sam w cichej, głębokiej boleści.
Czeladź swą w miasto rozsłał po wieści,
Kiedy w tej pracy wyręczyć go chciała,
Bo to dla Basi ta trumienka biała.

I znać że piękną Basi trumna będzie;
W koło warstatu przeróżne narzędzie,
Piły i hyble, siekiery i dłuta —
A część już spodnia gotowa i skuta,
Biała z modrzewia, jakby zlana mlekiem;
Bartłomiej jeszcze pracował nad wiekiem.
Lecz jakiś straszny spokój w jego twarzy,
Wzrok mu się dziko, beznamiętnie zarzy;
Kamieniem twardym stanął na swej doli,
Serce mogiłą, — ale jeszcze boli;
Okropne piekło jeszcze w sobie chowa,
A nad niem pamięć jak lampa grobowa.

Warstat na środku, po ścianach obrazy;
Sciel odpowiada echem ciężkie razy

Klinów lub dłuta; — barda szczęka smutnie,
Kiedy nią w deskę modrzewiową utnie;
Ona hełm tłukła, a teraz się żali,
Jakby tam serce drgało w twardej stali.
Toż Bartek, jakby zląkł się tego jęku,
Bardę w pół ciosu zatrzymuje w ręku;
Patrzy i bólem omamiony słucha,
Czy jęk ten z bardy czy z serca mu bucha?
Wnet silniej w dłoni toporzysko ścisnął,
Ciął, i oczyma ponuremi błysnął
W zgrozie:.. Ach! wszystko co serce kochało,
Co pierś żywiło, w duszy urok miało,
Wszystko w tej białej trumnie się zebrało!

I stanął; — znowu deski okiem mierzy,
Myśli i w własne nieszczęście nie wierzy;
Porywa bardę, puszcza ciosów mnogo,
Jakby już o tem zapomniał: — dla kogo?
Ale po chwili musiał w pracy przestać,
Bo oczom światła, ręce siły nie stać
Dłużej, tak boleść piersi mu szarpała,
I tak pod ręką rosła trumna biała.
A gdy urosła, przeklął dzień rzemiosła,
Pierś mu się ciężkiem westchnieniem podniosła:
«O! chciałem, rzecze, inny dom postawić,
Ha! lecz Bóg nie chciał ręce błogosławić,
I stał się Basiu ze mnie cieśla lichy,
I wyciosałem ot ten domek cichy»...
Spłakał, serce mu czarną krwią nabrzękło,
Tłukło się dziko o pierś, lecz nie pękło;

Po chwili kredą znak na desce zrobił,
Wziął dłuto i wierzch krzyżem przyozdobił.

Skończył i wieko do trumny przyłożył,
Oglądał; wieko od trumny otworzył,
I zatrzymywał wzrok nad każdą fugą,
Potem w głąb trumny wpatrywał się długo.
Wzdrygnął się nagle, oczy zakrył dłonią;
Jakby nad straszną obaczył się tonią;
W duszy pogrzebne zagrały mu dzwony,
I własną swoją pracą przerażony
Jęknął: «O Boże — Boże! już gotowe
Wszystko!» — i dłońmi mocno ścisnął głowę.

W izbie się potem obejrzał do koła,
Rękę przycisnął do wrzącego czoła:
«Gdyby krwi śladów na bardzie nie było,
Myślałbym, że to wszystko mi się śniło:
Ten bój, — to Basi nieszczęsne skonanie...
Wielkie tu dzieło poczęło się Panie!
I pójdzie dalej co gromem się stało;
A w mojej piersi tak strasznie gorzało!
Teraz? — o! ciche moje serce w sobie.
Cicho tak będzie tam we świeżym grobie,
Kiedy w nim złożą moją Basię biedną;
Ten grób a serce moje — oj! to jedno.»

W tem Janusz z Jackiem weszli, i u proga,
Powitał Jacek cieślę w imię Boga;

Nadszedł Gadowicz i patron Szydłowski,
Potem Jameński wszedł i Pijanowski.
Ci dwaj na siebie poglądają wrogo,
Bo sobie uraz zapomnieć nie mogą.
Wszedł Olexowicz z rynku; — za nim wchodzi
Tłum podhalanów i mieszczańskiej młodzi.

Milcząc Bartłomiej powitał Janusza.
Spojrzeli; obóm z ócz mówiła dusza.
Tak chwilkę patrząc w obec siebie stali,
A potem sobie obaj dłoń podali.
I całe krwawe dni ubiegłych dzieje,
Radość zwycięztwa, stargane nadzieje,
I ból znać było w tym jednym uścisku,
I w wyrazistym szczerych spojrzeń błysku.
«Cóż babka?» Spytał Bartłomiej po chwili.
Janusz mu odrzekł: «Niech ją Bóg posili!
Jak dziecko stała się nieutulona.
Ze sąsiadkami w domu moja żona.»

Potem przybyłych wszystkich Bartek witał,
Sadzał i prosił, i o wieści pytał.
A gdy zasiedli, on sparł się na trumnie,
I raz się w koło obejrzał tak dumnie,
Jakby świat cały miał pod swoją ręką,
A ten świat białą kończył się trumienką.
Wtem rzekł Gadowicz: «Idziemy do bramy,
Już dzięki Bogu i starostę mamy;
Witaliśmy go setnemi okrzyki.
Ma on ze sobą Nawojowców szyki

Dzielne, nie takie jak te szwedzkie zgraje.
Marcowicz właśnie zamek mu oddaje».

«Ale Szuszycki, przerwał jeden z młodzi,
Po mieście teraz jak otruty chodzi.
Chciał do Starosty w bramie począć mowę,
Lecz tak od wczoraj jeszcze stracił głowę,
Że tylko gębę jak gawron otworzył,
A w tem Staroście burmistrz klucze złożył.»

«Florka złapano Olexowicz rzecze,
Ho! już nam teraz ptaszek nie uciecze —
Przed sąd i pod miecz!»

«Ja także mam sprawę,
Rzekł Pijanowski, i to o niesławę.
Jamański! ja wam męztwa nie odmawiam,
Ale przed sądy wójtowskie was stawiam.
Padł Szwed, — ja chciałem broń porwać w tej chwili,
A wy mnie na bok jak psa odtrącili.»

«Zgódźcie się bracia!» Bartłomiej zawoła.
«Zgodźcie się — zgódźcie!» zagrzmiało do koła.
I potąd wszyscy na nich nalegali,
Aż się obadwaj sporni uściskali.

Szydłowski widząc że Bartek ponury,
Chciał mu rozpędzić z czoła owe chmury,
I począł: «Wiecie co się z Stachem stało?
Całkiem Krawczyka osmaliło działo.

Leży Stach czarny jakby smok wawelski,
Klnie Szwedów i ów w dziale proch diabelski,
Który pękł, kiedy Stach działo podpalił,
Rzucił Krawczykiem o ziem i osmalił.
Długo tak leżał samotny na murach,
Czarny, w okropnie czarnych dymu chmurach.
I długo bardzo bolesną miał mękę
Niepewny, co by stracił, — wzrok, czy rękę?
Aż jakoś gdy się skończył bój przy bramie,
Ujrzał Stach że miał skaleczone ramie.»

«Biedny Stach!» odparł Bartek Szydłowskiemu,
Lecz w tem rzekł Jacek: «Cześć Bogu naszemu!
Początek dobry; — no! a jakże dalej?»
A Bartek na to: «Co tak Bóg zapali,
Na samym Sączu zagasnąć nie może.
My młódź w szeregi pójdziem w imie Boże!»
«O! gdybym młodszy! westchnął Janusz stary,
A tak co ze mnie? ot chyba na mary!»
Góral zaś krzyknął: «Bartku! do tej pory,
Jeszcze nie syte krwią nasze topory!
Kądy wam droga i my pójdziem z wami,
A wiecie, nie źle w boju z góralami.»

Lecz nagle Bartek drgnął na całym ciele,
We drzwiach obaczył wchodzącego Trelę
Z żebrakiem. Trela rzekł smutnemi słowy:
«Bartku! dla panny Basi grób gotowy.»

Powstali wszyscy smutni i ponurzy.
Bartłomiej jął się zbierać do podróży,
Bo miał z pogrzebu iść służyć wojacko.
Ale w tem Jacek głosi wieść żebracką:
«Hej! posłuchania dla starego dziada!
On o Czarnieckim wieści opowiada.»
A stary żebrak spojrzawszy do koła,
Rzecze: «Sławetni! — moja wieść wesoła.
Tak! — nasz Czarniecki Podgórze już rzucił,
I z husarzami w Lubelskie zawrócił».
«Więc za nim!» Bartek zawołał do młodzi,
«Za nim! — nad Polską nowe słońce wschodzi!»
Wziął trumnę, bardę, wybiegł; rzesza cała
Za nim do domu Janusza zdążała.

KONIEC.

Lwów, w Lipcu 1858.





DOPISKI.


Rzecz ta wzięta jest z czasu kiedy cała Polska zalaną była wojskiem Karola Gustawa aż po Tatry; na zachodzie grasował sprzymierzony z nim niewierny lennik polski, Kurfürst brandeburski, wschód zaś i Litwę niszczyło wraz z Moskwą zbuntowane kozactwo ogniem i szablą. Nie było prawie kąta w Polsce gdzieby nieprzyjaciel nie dotarł zniszczeniem. Król musiał uchodzić na Szląsk do Głogowy, wojsko potworzywszy związkowe koła opuściło hetmanów, Czarniecki jeden trzymał się długo w Krakowie wspierany męstwem młodzieży akademickiej i miejskiej; w końcu ustąpił i on przemocy. Na całą Polskę nie zajętą była jedna tylko Częstochowa.
Tymczasem zbierał się na Podgorzu Krakowskiem i w Tatrach materjał palny do wielkiego dramatu wyswobodzenia, którego pierwszym aktem była konfederacja Tyszowiecka, dwa zaś ostatnie skończyły się w Danji i w Moskwie z sławą oręża polskiego.
Nowy-Sącz zagrożony rzezią od szwedzkiego półkownika Sztajna, w razie gdyby kogo schwytano na znoszeniu się z Czarnieckim, zostawało przez parę tygodni w nieustannej trwodze; wiedział bowiem prześwietny magistrat że tak niektórzy z szlachty mieszkającej w Sączu, jako też całe młodsze mieszczaństwo, przebrane w świty wieśniacze znosiło się ciągle z Czarnieckiego ludźmi. Przy pierwszem schwytaniu zatem mogło przyjść do rzezi, a co gorsza prawie nie było się czem bronić, bo Sztajn zabrał broń miejską i dał ją do schowania szlachcicowi Wielogłowskiemu, arjanowi. Rzecz w końcu przyszła do przesilenia, Szwedzi postanowili wyciąć i spalić miasto, aby nie mieć nieprzyjaciela za plecami na tak korzystnem stanowisku jak Sącz; wypadało im bowiem wyruszyć z miasta przeciw Czarnieckiemu, który przeciągał po Podgórzu na czele półku królewskiej hussarji. Mieszczanie atoli dowiedziawszy się o ich planie, znieśli się z gromadą z Nawojowej i goralami pod dowództwem Wąsowicza, i uprzedzili Szwedów o trzy dnie w planie.
Powstanie w Sączu zdziałane 13go Grudnia 1655, rozszerzyło się wnet po całem Podgórzu. Szlachta z dworców, wieśniacy z chat zbrojni w kosy i siekiery szli i bili wałęsające się po Podgórzu niedobitki Sądeckie.
Czarniecki połączywszy z swym półkiem oddziały powstańców, ruszył natychmiast w Lubelskie, a z tamtąd do Tyszowiec w Bełzkie, gdzie Rewera Potocki W. H. K. Stanisław Lanckoroński H. P. K. Krzysztof Tyszkiewicz, wd. Czernichowski, Jędrzej Potocki obóźny, Kor. i Hiacynt Szembek, starosta Bogusławski spisali pamiętny akt konfederacji Tyszowieckiej na obronę kraju. Czarniecki był duszą całej tej sprawy. Konfederacja stanęła 29go Grudnia; cztery dnie przedtem odstąpili Szwedzi od oblężenia Częstochowy. Tak zaświtała znowu zorza polskiemu orężowi.
Podania Sądeckie niosą, że w pewnej dziewczynie miejskiej rozkochał się oficer dragonów Pontusa de la Garde. Kiedy Sztajn rozkazał wojsku gotować się do rzezi, nie nie mógł ten przenieść aby jego kochanka wraz z krewnymi ginęła, i ostrzegł ją że będzie rzeź, choć Sztajn nakazał zachowywać tajemnicę pod karą gardła. Od niej to dowiedziało się mieszczaństwo o niebezpieczeństwie i miało czas uprzedzić Szwedów.
Smutną rolę szpiegów szwedzkich grali w tej sprawie Wespazjan Szlichting arjanin, dziedzic Dąbrowej, autor pism, za które sejm odsądził go od czci, — Florjan Siemichowski, syn najgodniejszego ojca, dwukrotny apostata z arjaństwa do katolicyzmu i z katolicyzmu do arjaństwa; ścięty za wyrokiem miejskim w Sączu — i żyd Finkel arędarz Konstantego Lubomirskiego, starosty sądeckiego.
Winienem tu dodać że tylko Basia, Bartek, Janusz, Babka i Jacek są postaciami sfingowanemi; wszystkie inne osoby występują w roli i godności jak ich zachowały akta sądeckie.




Wieczorem.

St. 3. w. 5 Zaś stare miasto opuściły panny.
Starem — miastem nazywają do dziś dnia w tamtej okolicy Stary Sącz. Przed gwałtami szwedzkiego żołdactwa i arjanów zmuszone były Zakonnice tamtejsze uchodzić i kryć się po szlacheckich dworach.
St. 3. w. 12 A nasz Bylina rotmistrz padł w Krakowie.
Bylinowie pochodzili z Jeżowej w ziemi sądeckiej. Rodzina ta była powszechnie szanowaną tak przez mieszczan jako i przez lud. Rotmistrz Bylina zginął w Krakowie w czasie oblężenia czyniąc wycieczkę na czele studentów i czeladzi.
St. 7. w. 13 Co który wspomni że jego gurmana
Z koroną....
Górale z dóbr królewskich mieli na rękawie u gurmany wyszytą czerwoną koronę.
St. 7. w. 15 .... Litmanowski Nędza
Tak się nazywał sławny pod te czasy rozbójnik w Tatrach. Przy najściu Szwedów zaprzestał on rabunku po dworach i kmieciach, i napadał na przeciągające lub furazujące oddziały szwedzkie lub arjańskie zbory.
St. 7. w. 19 A Wąsowicze lud zbierają w półki
Bracia Wąsowicze, szlachta, sławni męztwem i zaufaniem u ludu. Po wzięciu Krakowa prowadzili na czele gorali partyzantkę przeciw Szwedom.

Sam na sam.

St. 13. w. 14 W pląsach skoczyły na brzeg topielice
Tak lud tatrzański jako i wschodnich Karpat wierzy w Topielice, duchy wodne nęcące człowieka na dno rzek lub jeziór; Leśnice, duchy wprowadzające w obłęd i t. d. Legędę o Mnichu słyszałem w Tatrach i na Pokuciu. Na Pokuciu zwie on się Czerneć.

Gospoda.

St. 31. w. 4 Przeto iż celnie podpalał organy.
Organy, organki, były bronią do strzelania z murów. Kilka lub kilkanaście luf żelaznych wisiało na pasach, za pomocą których nadawano im kierunek. Podpalone, razem sprawiały w szeregach szkodę jak ogień kartaczowy.
St. 34. w. 18 Znam Saxon etc.
Speculum Saxonum; albo prawo Saskie i magdeburskie. Prawem tem rządziły się prawie wszystkie miasta polskie.
St. 35. w. 15 Szwedzi rabują kościoł Małgorzaty.
Kolegjata św. Małgorzaty w Nowym-Sączu należała do tych świątyń, ku którym się szczególnie zwracała hojność zamożnych mieszczan i szlachty.
St. 35. w. 25 Pani Stannowej i podstarościego.
Wdowa po Hieronimie Stanno staroście sądeckim i chorążym sanockim, który poległ w potrzebie pod Zbarażem. Arjańska szlachta miała do niej szczególną nienawiść za to że udało się jej przykładem pobożności nawrócić kilka arjanów do katolicyzmu. Córka jej po śmierci ojca i śród niedoli ojczyzny poszła do klasztoru. Podstarościm Sądeckim był Boczkowski, równie nienawidzony od Arjanów za gorliwość w nawracaniu.
St. 36. w. 1 A z sarkofagu ks. Fuzorjusza.
Ksiądz Fuzorjusz, poprzedni kustosz kolegjaty, był szczególnym jej dobroczyńcą i gorliwym apostołem katolicyzmu między arjaństwem tej okolicy. Po nim został kustoszem ksiądz Cielątkowski. Ten miał czynny udział w powstaniu sądeckim.
St. 40. w. 14 Staruszka co tam mieszkała pod murem.
Historyczne. W czasie oblężenia Częstochowy służyła ta żebraczka za szpiega i za posłańca oblężonym.
St. 42. w. 10 Tam Wojniłowicz wziął załogę całą.
Wojniłowicz, porucznik hussarji hetmańskiej, kosystujący w Przemyślu, dowiedziawszy się o łupieztwach Prackiego w Krośnie, który z dominikana stał się stronnikiem Szwedów i dla nich w Krośnie werbunek założył, wpadł tam z chorągwią wojewody Czernichowskiego, ludzi Prackiego zabrał w niewolę, samego zaś wyciągnionego z za pieca kazał rozstrzelać.
Felicjan Kochowski, brat poety — kronikarza był rotmistrzem piechoty nawojowskiej.









  1. Organy, organki, były bronią do strzelania z murów. Kilka lub kilkanaście luf żelaznych wisiało na pasach, za pomocą których nadawano im kierunek. Podpalone, razem sprawiały w szeregach szkodę jak ogień kartaczowy.
  2. Speculum Saxonum; albo prawo Saskie i magdeburskie. Prawem tem rządziły się prawie wszystkie miasta polskie.
  3. Kolegjata św. Małgorzaty w Nowym-Sączu należała do tych świątyń, ku którym się szczególnie zwracała hojność zamożnych mieszczan i szlachty.
  4. Wdowa po Hieronimie Stanno staroście sądeckim i chorążym sanockim, który poległ w potrzebie pod Zbarażem. Arjańska szlachta miała do niej szczególną nienawiść za to że udało się jej przykładem pobożności nawrócić kilka arjanów do katolicyzmu. Córka jej po śmierci ojca i śród niedoli ojczyzny poszła do klasztoru. Podstarościm Sądeckim był Boczkowski, równie nienawidzony od Arjanów za gorliwość w nawracaniu.
  5. Ksiądz Fuzorjusz, poprzedni kustosz kolegjaty, był szczególnym jej dobroczyńcą i gorliwym apostołem katolicyzmu między arjaństwem tej okolicy. Po nim został kustoszem ksiądz Cielątkowski. Ten miał czynny udział w powstaniu sądeckim.
  6. Historyczne. W czasie oblężenia Częstochowy służyła ta żebraczka za szpiega i za posłańca oblężonym.
  7. Wojniłowicz, porucznik hussarji hetmańskiej, kosystujący w Przemyślu, dowiedziawszy się o łupieztwach Prackiego w Krośnie, który z dominikana stał się stronnikiem Szwedów i dla nich w Krośnie werbunek założył, wpadł tam z chorągwią wojewody Czernichowskiego, ludzi Prackiego zabrał w niewolę, samego zaś wyciągnionego z za pieca kazał rozstrzelać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Romanowski.