Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I jęknął: «Boże! to ostatnie moje!»
A Bartek odrzekł: «Ha! moje i twoje!»
Nagle, jak by się obudził od grzmotu,
Spojrzał; — Szwed w chłopa mierzył z bandelotu,
Więc Januszowi Basię zdał pomału,
Odtrącił chłopa, stał i czekał strzału.

Szwed chybił. Bartek porwał bardę z ziemi,
«Czekaj psie!» wrzasnął piersiami całemi,
I gdy Szwed sięgał po nabój w kartuszę,
Wleciał nań cieśla jakby czart na duszę,
I ciął, że z karku odskoczyła głowa.
Krwi go oblała struga purpurowa,
Lecz on nie syty tej krwi w dzikim szale,
Wpadł między Szwedów, a za nim górale
Z kosami, ale barda tam rej wodzi:
Co chwila krwawym półksiężycem wschodzi;
Tak śród kós i śród góralskich toporów,
Sunie z nią jak świerk, wyniosły król borów,
A kędy ramię niby gałęź przegnie,
Słychać jęk, potem ktoś w ciemności legnie,
I głuchym szczękiem chrzęśnie zbroja cała
Nad piersią, która żyć i czuć przestała.

Szeroko Szwedzi zalegli śnieg biały,
Organki Stacha jeszcze raz zagrzmiały,
Dym buchnął i Stach zniknął w dymu kłębie,
A ostatniego Szweda Bartek rębie.
Nikt nie poprosił, nikt nie dał pardonu;
W niebo powrócił cichy anioł zgonu,