Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nikt Basiu jak ja nie pokocha ciebie,
Dla mnie tyś jedna, jak jeden Bóg w niebie!
Przy tobie to już chyba ta garść ziemi,
Co kiedyś z kośćmi zmiesza się mojemi...
Pójdź!» Lecz nim słowo to z ust mu wypadło,
Dziewczę się znowu cofnęło i zbladło,
Milcząc usiadła na krzesło dębowe,
I o dłoń białą smutna wsparła głowę.

A on w nią patrząc żałośnie wstrząsł głową:
«Widzę ja, dla mnie zimnaś jednakowo, —
I miłość moja ciebie nie poruszy...
O! Basiu! — Basiu moja! — nie masz duszy!»
Lecz już boleści nie mógł wstrzymać w łonie;
Zmierzył ją wzrokiem, twarde ścisnął dłonie,
I jęknął: «Kiedyś porwę mą siekierę,
W pół nią rozpłatam moje piersi szczere,
I wydrę serce; a ty patrz do woli,
Jak ono kocha ciebie, a jak boli,
Co krwi spalonej z niego już wyciekło,
I umrę... Basiu! — Basiu pójdę w piekło!»

I przestał mówić, i w głos się rozszlochał,
I łzami tylko skarzył że tak kochał;
Ona zaś z rączki skroń podniosła białą,
Spojrzała, w oczach miała duszę całą, —
Miała żal szczerej, siostrzanej litości,
I siebie całą, — — jeno nic miłości.
Lecz wnet się ozwie z litośnym uśmiechem:
«Ej Bartłomieju, tak wyrzekać grzechem.