Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Schylony nad nią, w pierś chwyta jej tchnienie,
Wzrokiem ją chłonie, i karmi płomienie
Serca, rosnące w szale i zachwycie,
Jakby nią całe wypełnić chciał życie.

Ale snać, mało Basia go słyszała,
Sniła, twarz jeszcze zadumaną miała,
Gdy oczy, w których odblask marzeń kona,
Na Bartłomieja zwróciła zdumiona,
I cichym głosem, myśli swych nie pewna,
Rzekła: «Cóż chcecie? ja wam nic nie gniewna.»

«Nie?!» odparł Bartek i radością skraśniał,
A wzrok jak słońce wiosenne mu jaśniał:
«Oj ty dziewczyno! ty gołąbko biała,
Patrzaj; — rzekł czule — coś ze mnie zdziałała!
Ja, śmiałek pierwszy, jak nieżywy stoję,
Kiedy zachmurzysz jasne oczka twoje.
Basiu! ej kiedyż Basia mi nadgrodzi
To, że rok trzeci tak marnie mi schodzi?
Kiedyż wędrówki, czekanie, tęsknotę?...
Basiu! jedyna, — ptaszę moje złote!
Raz ty mi ulżyj ciężkiej serca spieki,
Życie i pracę oddam ci na wieki!»
I silne ku niej wyciągnął ramiona,
Basia się przed nim cofnęła zlękniona, —
Ale Bartłomiej w uczucia natłoku,
Nie pojął zda się jej chłodnego wzroku,
I rzecze: «Cieślam dziewcze jak mój rodzic,
Lecz niech mi sercem sprosta wojewodzic!