Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Przy studni.

Od modłów wstała uśmiechnięta, jasna,
Spokojna w duszy i rumieńcem krasna.
Różaniec jeszcze trzyma w białej dłoni,
A uczuć pełna jako lilja woni,
I tak usiadła cicha i świat boży
Myślą ubiera w blaski rannej zorzy.

Ale po chwili do okna pobiegła,
Pogląda; w cieniu znać kogoś postrzegła,
Przeczuła raczej, i cała spłoniona
Stojąc, rąk dwoje cisnęła do łona:
«On!»... rzekła z cicha, a tam z ciemnej dali,
Już słychać było kroki i szczęk stali.
«On!» i zmieszana waha się czy czekać,
Czy wyjść na przeciw, czy z wstydu uciekać.
Ku drzwiom co chwila zwraca jasne oczy,
Serce jej z piersi ledwie nie wyskoczy:
«Co robić?» myśli — «on może tu wstąpi...
Może nie wstąpi! — ach! on tak się skąpi!
Zdybać go trudno; — rano mi się skłonił,
Potem nie przyszedł, tak jakby mię stronił...