Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie dobry! — tylem o nim dziś myślała»...
Tak myśląc spiesznie kubraczek zawdziała,
I poskoczyła ku drzwiom; lecz znów stoi,
I myśli: «Może obudzą się moi!
I on sam może pomyśli żem płocha!..
Nie! ach! on niewie jak Basia go kocha!
Oj biedna ja! oj zginie serce marnie,
Jeśli kochaniem on je nie ogarnie!»..
Marzy, łez dwoje spadło na jagody,
I wzięła dzbanek... «Tak, przyniosę wody.»

Wybiegła, patrzy: noc cicha bez chmury,
Księżyc i gwiazdy; dalej śnieżne góry.
Kościoły, których krzyże w niebo wrosły,
Rynek, za rynkiem Sącza gród wyniosły
Groźnie powiewa chorągwiami z wieży.
Miasto w śnie jak ul gdy rój go odbieży,
Po basztach tylko migocą się blachy,
Gdzie w zbrojach szwedzkie stanęły szyldwachy,
I światła w oknach.

Już przy studni stoi,
Widzi go, jednak sroma się i boi
By jej Lichtenaw tak nie zastał w mieście,
I skryć za studnię już chwiała się wreszcie.
Lecz właśnie z góry jasny blask księżyca,
Stoczył się na jej uśmiechnięte lica,
I Oskarowi w cieniu ją odsłonił;
Ten stanął, wpatrzył się — potem się skłonił...