Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I piękni z duszą odbitą w spojrzeniach,
Stali tak w złotych księżyca promieniach.

Ale wnet Oskar pochwycił jej rękę
I rzekł: «Bóg z wami! przepraszam panienkę.
Waszych ócz jasnych nie miałem od rania,
Dzień cały... sercu za wiele czekania!»
Lecz nagle tkliwość z jego ócz uciekła,
Twarz uśmiechniętą zgroza mu obwlekła;
Pochylił czoło, do siebie rzekł smutnie:...
«Za tajemnicę Sztajn głowę mi utnie,
Jeśli tem zniszczę jego czyn piekielny;
Krew... o! mój Boże!... ha! i Sztajn śmiertelny!»..
I lewą ścisnął srebrną miecza głownię,
Prawą zaś Basi dłoń ujął gwałtownie,
I tak na dziewczę poglądał ponuro,
Czoło mu taką zasuło się chmurą,
Że się wyrazu tych ócz Basia zlękła,
I patrząc ledwie z przestrachu nie jękła.
On ją oczyma nieustannie mierzył
Szepcząc: «A możem ja pozorom wierzył? —
Przekleństwo! ona musi wszystko wiedzieć.
Zdradzę? nie! pierwej musi mi powiedzieć,
Czy kocha... choć nie, to ją wyrwać muszę,
Choćby mi przyszło zgubić własną duszę....
O! Basiu, jęknął poglądając łzawo,
Ty nie wiesz dziewcze, jak mi w duszy krwawo,
Ty nie wiesz jakich okrótnych mam panów —
Lecz ja cię wyrwę z ręki tych szatanów.»