Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gadowiczowa na głos opowiada,
Że już Wąsowicz z góralami wpada.
Ich krzyk o mury dziko się rozbija,
Ale ich Basia niepoznaje, mija,
I leci. Przed nią kilkunastu z bronią
Z doboszem miejskim ku rynkowi gonią.
Basia za nimi; — już ujrzała rynek,
Ratusz, gdzie stają mieszczanie w ordynek
Zbrojni. Marcowicz burmistrz stał na przodzie,
Dał znak i cały oddział już w pochodzie.
Tylko Stach Krawczyk nie stanął do frontu,
Jeno pod połą coś krył na kształt lontu,
A gdy Marcowicz wiódł w zamkową stronę,
Stach się na niebo obejrzał czerwone,
I zniknął. Basia chwilkę się wstrzymała
Blada, płomieniem ozłocona cała.
Na śniegu widać krew, szwedzkie tułowy
Leżą; — tym piersi strzaskano, tym głowy.
Znać, jako z domów na alarm wybiegli,
Tak pod ciosami mieszczan pierwsi legli.
Ale ta śmierci zgroza dla niej niczem.
Ona z zwróconem w płomienie obliczem
Stoi, i zda się że czeka skinienia,
Od bijącego w niebiosa płomienia.

Nagle ją z tego zapatrzenia budzi
Krzyk, i przy domu narożnym tłum ludzi.
Wielogłowskiego arjana mieszkanie,
Z Januszem starsi napadli mieszczanie