Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

«Dzień sądu! — szeptał — i lud mój zbawiony!»
Dziewcze się w starca patrzy, jęczą dzwony,
A coraz mocniej blask uderza w oczy;
Za ścianą słychać tłumnie lud się tłoczy,
Szczek broni, potem jakiś krzyk od wałów,
Potem zagrzmiała nagle salwa strzałów.

Zrywa się Basia, próżno ksiądz ją woła;
Bez tchu stanęła już we drzwiach kościoła,
Jękła boleśnie i na miasto goni,
Kędy blask łuny i szczęk słychać broni.

W mieście bój. Z straszną halebardą w dłoni
Pisarz Suszycki wprost na Basię goni.
Wzrok jego dziki, przerażone lica,
Przez plecy wiszą szabla i rusznica.
Spiesząc tak, Basi białą postać zoczył,
I jak od widma w stecz dwa kroki skoczył;
Aż ochłonąwszy zawołał: «Tam w bramie
Bartek z czeladzią Szwedom karki łamie.
Od stodół, — siano moje tam podpalił!
Za dziewczętami wpadł i straże zwalił.
Zginą tam! — lecz ja, — niech ich biorą czarty!
Nie pójdę, — Basiu! kościół czy otwarty?»
Lecz na pytanie pisarzowe głucha
Basia ucieka dalej i nie słucha!

A tu w ulicę kobiety i dzieci
Cisną się; wszystko do kościoła leci.