Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spłakał i jęknął głucho: «Moje dziecię!
Tyle mojego było na tym świecie!
Strasznoś mi Panie dotknął głowę starą!»
Lecz wnet za rękę wziął ją: «Chodź ofiaro!»
Chodź nawiedzona czartem, chodź ty sowo!
Chodź! ludziom w karczmie krzycz: ogień nad głową!»
Daremnie babka by został błagała,
Daremnie Basia z rąk się wydzierała,
Janusz ją silnem opasał ramieniem,
I do gospody przeniósł ją podsieniem,
Stanął w drzwiach; «Bracia, hej! tu widzę rada?
Milczcie no! teraz niech ta opowiada!»

Wnet go mieszczaństwo obstąpiło kołem.
On między niemi stał najwyższy czołem
I bolem. Krótko powiedział rzecz całą,
Jako usnęli, co się z Basią stało.
Słuchali; mowy nie przerwał nikt z cześci
Dla Basi, i dla Janusza boleści.
«Teraz mów!» kończąc wstrząsł nią, że aż jękła,
Z rąk się wyrwała starca i uklękła.

«Stójcie no!» — Jacek Janusza łagodzi —
Niech z Bogiem duch się w dziewczynie odrodzi!»
I robiąc nad nią prawicą znak krzyża,
Sam do klęczącej Basi się przybliża.
A gdy się wpatrzył, rzecze: «W jej źrenicy
Czuć strach okropnej jakiejś tajemnicy;
Coś wie; tu zgroza w duszy! to nie mary,
Nie sny, tej głowy dotknął anioł kary.