Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A gdybyśmy też, jakieśmy tu razem,
Podali sobie dłoń, potem żelazem
Jutro w noc szwedzką sprawili załogę,
Lecz tak, by z miasta nie puścić i nogę?
Coż ojce! bracia! — pomyślcie no szczerze!
Ja — jako w Boga w dobry koniec wierzę —
Wszak ani ludzie, a choć by szatany,
To djabeł straszny tylko malowany,
Lecz gdy ma serce w piersi, a krew w żyłach,
I w stu pancerzach równy mi na siłach.
Spójrzcie no! — z młodych każdy już gotowy
Pójść i rznąć. Ojce! skińcie jeno głowy
Na znak że zgoda i po waszej woli,
A w trzy dnie koniec Lutrom i niewoli.»

Stał, w krąg oczyma ognistemi wodził,
Czuł, że tu wszystkich w samą pierś ugodził.
Piorun słów jego padł tak niespodzianie,
Że osłupieli z podziwu mieszczanie,
I między chęcią, nadzieją i trwogą
Chwiejni, nic jeszcze orzekać nie mogą.
Więc milcząc wszyscy topią się w zadumie,
Co by rzec na to. — W młodzieży zaś tłumie
Był szmer... tak w borach naszych szemrzą drzewa,
Gdy się na burzę niebo przyodziewa
W chmury, a ponad sine gór załomy,
Skrawo dalekie wybłyskują gromy.

Lecz w tem Suszycki: «Jezus! on oszalał!»
A Krawczyk gniewny: «Nie! on pałkę zalał