Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

«Oto człek bez strachu,
Rzekł Bogdajłowicz, — dzielniście mi Stachu!
Chwat organista!»... Tak krawczyk był zwany,
Przeto iż celnie podpalał organy,[1]
Te zaś w strzelnicach wisiały na pasach,
Dla gęstych strzałów w szturmowych zapasach
U baszt.

Stanisław wielce się napuszył,
Ale z młodzieży nikt ani się ruszył;
Czekali, co im Bartek na to powie.
Lecz on znać wtedy inną myśl miał w głowie,
Zmarszczył brwi, o dłoń oparł się niedbale,
Dumał i wzrokiem błądził po powale.

Stanisław był tem urażon widocznie,
Więc wstał: «Coż chłopcy, znów do młodych pocznie,
Ze mną nikt? — A coż Bartłomiej tak milczy,
I wzrok ma dzisiaj jakoś taki wilczy?
Bartku! co w górze szukasz tam oczyma?»

Bartek wstał: «Duszy, krwi — bo w was jej niema!
Że też wy zawsze jedni i ci sami!
Gdy bieda, przyczyn szukacie za drzwiami,
A ani przez myśl nie przeszło nikomu,
Że tu przyczyna, w mieście w własnym domu.
Szlichting i tamci? — tfu! — trzy ząbki zmiji,
Która łbów tysiąc ma u głodnej szyi,
A cała tak się rozległa w tym grodzie,
Że nas i bez nich z żywota wybodzie.

  1. Organy, organki, były bronią do strzelania z murów. Kilka lub kilkanaście luf żelaznych wisiało na pasach, za pomocą których nadawano im kierunek. Podpalone, razem sprawiały w szeregach szkodę jak ogień kartaczowy.