Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Klinów lub dłuta; — barda szczęka smutnie,
Kiedy nią w deskę modrzewiową utnie;
Ona hełm tłukła, a teraz się żali,
Jakby tam serce drgało w twardej stali.
Toż Bartek, jakby zląkł się tego jęku,
Bardę w pół ciosu zatrzymuje w ręku;
Patrzy i bólem omamiony słucha,
Czy jęk ten z bardy czy z serca mu bucha?
Wnet silniej w dłoni toporzysko ścisnął,
Ciął, i oczyma ponuremi błysnął
W zgrozie:.. Ach! wszystko co serce kochało,
Co pierś żywiło, w duszy urok miało,
Wszystko w tej białej trumnie się zebrało!

I stanął; — znowu deski okiem mierzy,
Myśli i w własne nieszczęście nie wierzy;
Porywa bardę, puszcza ciosów mnogo,
Jakby już o tem zapomniał: — dla kogo?
Ale po chwili musiał w pracy przestać,
Bo oczom światła, ręce siły nie stać
Dłużej, tak boleść piersi mu szarpała,
I tak pod ręką rosła trumna biała.
A gdy urosła, przeklął dzień rzemiosła,
Pierś mu się ciężkiem westchnieniem podniosła:
«O! chciałem, rzecze, inny dom postawić,
Ha! lecz Bóg nie chciał ręce błogosławić,
I stał się Basiu ze mnie cieśla lichy,
I wyciosałem ot ten domek cichy»...
Spłakał, serce mu czarną krwią nabrzękło,
Tłukło się dziko o pierś, lecz nie pękło;