Przejdź do zawartości

Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Młódź, co po izbie rozpierzchnięta stała,
Na Bartłomieja spojrzenia zwracała.
Ten milczał, ale wszystkich mierzył wzrokiem.
Czasem brwi ściągał na czole szerokiem;
W oczach mu iskry tlały tajemnicze,
Uśmiech mu zgasły wracał na oblicze;
Patrzy w nich, patrząc zda mu się że słyszy
Tętna ich serc. Tak przeszła chwila ciszy.

Ale Marcowicz burmistrz, człek poważny,
Wstał, bo choć sercem wielce był odważny,
I akta nawet raz podarł sędziemu,
Kiedy w nie wyrok wpisał przeciw niemu —
Musiał tu jednak tę rzecz mieć na względzie,
Iż niebezpiecznie na jego urzędzie
Słuchać spraw takich i rozmowy toku, —
Zwłaszcza — gdy Sztajn go ciągle ma na oku,
I radby pewnie zrzucić go za karę,
By na ten urząd posadzić niezdarę,
Więc cauta mente lękając się gromu,
Pożegnał braci i poszedł do domu.

Miejsce to zajął Bogdajłowicz stary,
Prarajca, bogacz, mąż gorącej wiary,
I rzekł siadając: «Nędza nie ustanie!...
Szwed Luter, na nas judzą go Arianie,
Szlichting i Florek: oba z biesem w spółce,
Infamy! — niegdyś już już na szypółce, —
Kryli się jeno po djabelskich norach;
Dzisiaj, w ogromnych u Sztajna faworach,