Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stanęli, dziwo! patrzy się szkadrona!
On jeszcze we krwi tarza się i kona,
Zwrócili; — strach ich począł z pola gonić...
O! bo znas ducha szablą nie wygonić,
Ni kulą! I nam też Bóg przepaść nie da!
Hej ojce! bracia! jutro w noc na Szweda!»

Stał i nalegał, przy nim młodzież cała
Sciskała pięści i «na bój» krzyczała;
Jacek zachęcał i ręką i głową,
I wielka wrzawa wszczęła się na nowo.
Nawet Stach Krawczyk choć pierwej się puszył,
Stanął przy Bartku, tak go Jacek skruszył.
Już się Barycki o miasto nie trwożył,
I Bogdajłowicz za tem się przyłożył,
Kiedy wtem pośród zgiełku i okrzyków
Podniósł się jeden z miejskich korzenników,
Fryderyk, — tego dziad był Niemcem z rodu,
Lecz on już całkiem przylgnął do narodu
Polaków. — Ten dłoń teraz w górę wznosił,
I panów mieszczan posłuchania prosił.
A gdy ucichli skłonił się i rzecze:
«Prawda! iż wielką mamy Boga pieczę!
Lecz gdzie bój z siłą nierówną zachodzi,
Bracia! i Boga kusić się niegodzi!
Prawda! że taką rzecz nie miło zwlekać,
Lecz zawsze radzę do wiosny zaczekać,
Tak, gdy nas Swedzi, nie daj Boże! zbiją,
Dziatwa i żony w lasy się ukryją,