Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzała... starców dwoje w śnie coś marzy;
Uśmiech im lata od twarzy do twarzy.
Zlękła się, w piersi czuła dreszcz zimniejszą
I cisza w izbie stała się straszniejszą.

Lekko więc krzesłem stukając usiada.
Już nawet starców obudzić by rada,
By jeno zbyć się z izby strasznej ciszy,
Gdzie oprócz serca swego nic nie słyszy,
I kędy Bartek stoi czarną zmorą,
A lampy u ścian tak posępnie gorą,...
Lecz dziadkowie spią.

Niespokojna wstała:
«Gdybym ja była nigdy go nie znała:
«Niech Bóg przebaczy!» rzekł, «a cóż ja winna?..
Gdyby on wiedział»... ale w tem myśl inna
Tknęła ją; bieży do okna i słucha,
I usteczkami na biały mróz chucha,
Myśli, pogląda w okno niecierpliwa;
Kogoś snać jeszcze dzisiaj się spodziewa,
I kędyś w dali jej spojrzenia toną,
Ale tam cicho, noc i gwiazdy płoną.

Smutniejsza, może patrzeniem znużona,
Odeszła, ręce krzyżując u łona,
I szepta idąc: «Jak on strasznie szlochał!
Mój Boże! poco Bartek mnie pokochał?
Gdybyż to tylko minęło szaleństwo!...
Czemu my sobie z Bartkiem nie rodzeństwo!..