Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ten stanął, i chciał znów pełen frasunku
Mówić o Florka wczorajszym rabunku,
Ale mu Janusz nie dał przyjść do słowa,
Mówiąc: «Dzwonniku! o tem później mowa.
Teraz niech wasze idzie na dzwonnicę,
I czekać!» — Rzekłszy zwrócił się w ulicę
Do dom. I cisza powróciła w mury;
W dali gorzały niebiosa i góry.

A tam przed kruchtą kolegjackiej fary,
Siedział skulony Piotr zakrystjan stary.
Siedział, i marsem u nagiego czoła
Zabraniał ludziom w stępu do kościoła.
Lecz przez otwarte na oścież podwoje,
W głębi przy świetle widać ludzi dwoje.
Ksiądz przed ołtarzem stał, przed nim klęczała
Dziewczyna w modłach zatopiona cała.

To Basia! — Głuchy spokój u jej czoła,
Smętna jak nocna ponurość kościoła;
Przed nią w komeszce kapłan białowłosy
Stał z wzniesionemi oczyma w niebiosy
Modląc się. W koło ołtarze i groby,
Blask lamp i cisza, noc i duch żałoby,
Oblatujący kościelne sklepienie,
Ciemne, jak Basi łzawych ócz spojrzenie.
Jej twarz wybladłą lampy blask ozłaca,
Gdy klęcząc oczy do kapłana zwraca.
Przytomna, lecz tak zniszczona w tej burzy,
Że każde tchnienie, każdy szmer ją nuży,