Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I wnet się dłuższa poczęła rozmowa.
Babka usiadła, Basia cicho wstała,
Długo się w obu mówiących patrzała,
I znać, na straszną zbierało się burzę,
Bo z lica Basi zeszły kraśne róże;
W oczach, w głębię serca kryć nie zwykły,
Promienie gasły i pod łzami nikły.
«Wytniem ich!» krzyknął Bartek, — Basia zbladła,
I z płaczem drżąca na krzesło usiadła.

Babka to widząc pospieszyła do niej;
«Co tobie?» pyta, «a niechże Bóg broni,
Chora!» — Więc obaj zmilkli w jednej chwili,
I zatrwożeni w Basię się wpatrzyli.
«Mnie nic,» — w tem dziewcze odrzekło powoli —
«Tylko mnie jakoś dziwnie serce boli,
I w głowie szumi, i w oczach mi ciemno,
Ja sama niewiem co się dzieje ze mną —
Strasznie mi jakoś teraz na tym świecie.»

«Pieszczotka moja, biedne moje dziecię;
Zlękłaś się!» — tuląc ją babka odpowie —
«Bo też wam Bartku zawsze strachy w głowie,
Odkąd was znam. Ot ręką ledwie może władać
Tak drży, i trzebaż było opowiadać
To, czego niema, nie było, nie będzie?
Ale wam pilno, więc krew, wojna wszędzie
I na języku. Ptaszko bądź spokojna!
My, cóż my znaczym, nas ominie wojna...