Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tuląc mnie, dziwa powiadał mi srogie,
Tylko ja sobie przypomnieć nie mogę,
Choć dzwonią we mnie jak pszczoły te słowa;
Ach! bo też dziwnie słodka jego mowa»...
I uśmiechnięta stała jak dziecina;
Lecz znać już sobie wszystko przypomina,
Bo pokraśniała; wnet z dzikszym ócz blaskiem
Rzekła: «Pojutrze, z pierwszym zorzy brzaskiem,
Mówił, że trąbka na zamku uderzy,
Podpalą miasto, i każdy z żołnierzy
Ma was rznąć; — ale ja się nic nie boję!
Bo on ocali mnie i dziadków dwoje...
A do mnie ciągle mówił: «Życie moje!»
Mówił tak dziwnie słodko żem słuchała,
I to co o was mówił, przepomniała...
Za to mnie Matka boża duszę wzięła
Z piersi, i moją duszyczkę przeklęła!»
To rzekłszy jękła gwałtownie i zbladła,
I w ręce Jacka zemdlona upadła.

Śmierć była w izbie, Basi dzikie słowa
Pękły nad nimi jak wieść piorunowa,
Którą w dzień sądu struchlałemu światu,
Zagrzmią anioły na chmurach z szkarłatu.
Bez myśli, bez dusz stoją skamienieli,
I topią oczy w jej oblicza bieli,
Niemi jak z grobów wyrzucone mary,
A najokropniej bolał Janusz stary.
Ale się pierwszy ocknął: «Rzeź! słyszycie?
Ha! to kark za kark, a za życie życie!