Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz Oskar przerwał: «Basiu! nie czas zwlekać.
Bóg tam wie komu jutra się doczekać;
Dziś nasze, żyjmyż! — Ja dziś muszę wiedzieć!
Zginiem, gdy dziś mi nie zechcesz powiedzieć.
Jutro, pojutrze o takiej godzinie
Może się tylko dym tędy rozwinie....
Basiu!» i drzącą pochwycił w ramiona,
I z namiętnością przycisnął do łona,
Tulił, a Basia już mu się nie broni;
Uściskiem uścisk odpowiada dłoni,
I rumieńcami pocałunek płaci...
Księżyc promieniem cienie ich postaci
Skreślił na śniegu, jakby chciał zostawić
Ślad szczęścia, które nie umie tu bawić.

W uściskach stali oboje; a w mroku
Stał Bartek, widział ich i grom miał w oku.
Zgrzytnął, i nagle w drzwi domu się rzucił,
Wnet wyszedł, lecz już z gwintówką powrócił,
Patrzał, i raz się obejrzał w około;
Wzniósł broń i zmierzył Oskarowi w czoło.
Lecz odjął szepcząc: «W szyję palnąć wolę,
Bo hełm stalowy siedzi mu na czole!»
Wymierzył, lecz znów zadrzała mu ręka...
«Przeklęty Luter! — ha! mnie serce pęka,
On szczęśliw — a ja? — ja pierś mu przebiję;
Ona rękami objęła mu szyję,
W szyję nie mogę wypalić!» — Broń trzyma,
Piersi Oskara przeszywa oczyma,