Strona:Mieczysław Romanowski - Dziewczę z Sącza.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I święta Panna uśmiecha się do niej,
I Kindze nie strach choć Tatar ją goni;
Czar jakiś dziwny rozlał się tu w koło,
Toż jej tak błogo, tak jej tu wesoło!
Z jej ócz pół nieba wyziera od razu,
Tyle w nich światła i szczęścia wyrazu.

W tem, znać po czole przebiegła myśl pusta,
Bo się prześlicznie uśmiechnęły usta,
I wnet radośna z dziwnem czuciem w łonie,
Mirt i rozmaryn rwała w białe dłonie
Z doniczek; potem lekko u zwierciadła,
We włosy to mirt, to rozmaryn kładła.
A gdy się lubo uśmiecha, gdy stroi,
Cudny sen dusza z cicha sobie roi
O nim, — o lubym, — ach! a co pomarzy,
Jak twarz w zwierciedle odbite w jej twarzy.
Upięła kwiatki, teraz składa dłonie,
Kłania się myśląc: «Tak dziadkom się skłonię,
Tak drużkom»..! Słucha, słyszy jakieś tony,
Niby muzyka, — niby mszalne dzwony.
On z nią; — już idą, a przodem kapela,
Skrzypki, bas, kobza i cymbał i żela.
W koło znajomi we świątecznych szatach...
Znowu stanęła i przybiera w kwiatach,
Po chwili rzuca wszystko, — bo już nudzi...
Takie to dziwne szczęście gdy się zbudzi.

Usiadła, głowę oparła na dłoni,
W oczach myśl, myślą gdzieś daleko goni...